Eliksir profesora Bohusza/VIII Na giełdzie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII
NA GIEŁDZIE.

Następnego dnia baron Golder wszedł, jak zwykle, o godzinie 10-ej, do gabinetu swego nad kantorem bankowym przy placu Giełdy.
— Czy jest Szmulowicz? — spytał chłopca biurowego, zdejmującego mu palto.
Szmulowicz był prokurentem firmy Golder et Comp.
— Poszedł już na giełdę, panie baronie — odparł chłopiec.
Kupiwszy sobie, po dojściu do majątku, tytuł baronowski w jakiemś państewku egzotycznem, Golder dbał bardzo o to, aby w stosunkach z nim tytułu tego nie zaniedbywano.
— Niech więc — rozkazał — przyjdzie tu Dawid!
Chłopiec zbiegł po kręconych schodach żelaznych do kantoru bankowego od ulicy.
Po chwili w progu gabinetu stanął uśmiechnięty, zacierając ręce przyciśnięte do piersi i kłaniając się uniżenie, kantorzysta Dawid.
— Co słychać nowego? — spytał Golder, rozsiadając się na fotelu za biurkiem i przeglądając otyłą twarz w zwierciadełku kieszonkowem.
— Wszystko w porządku, panie baronie.
— Co to jest: wszystko w porządku? — zawołał bankier. — Ja chcę wiedzieć, jak stoją kursy!
Dawid podbiegł szybko do stojącego obok biurka, na konsolce, przyrządu telegraficznego, przykrytego kloszem szklanym, z którego wysnuła się biała taśma telegraficzna, opadając do podstawionego na podłodze koszyka i zaczął czytać ostatnie wiadomości giełdowe.
Golder tymczasem wyjął z kieszeni grzebyk i rozczesywał starannie rzadką grzywkę, przeglądając się w zwierciadełku i robiąc od czasu do czasu uwagi, tyczące się wymienianych przez Dawida papierów.
— A Pebeje wciąż idą w górę! — zauważył, gdy Dawid wygłosił kurs akcji Towarzystwa eliksiru młodości.
— Tak, panie baronie.
— Dużo mamy tego w kasie?
— Za miljon czterysta osiemdziesiąt tysięcy franków, panie baronie, nie licząc kupionych dzisiaj.
— Kto sprzedał?
— Kamerdyner profesora Bohusza i szofer tej odmłodzonej księżny Basztańskiej.
Bankier oderwał oczy od zwierciadła i spojrzał na podwładnego.
— Swoje własne sprzedali?
— Swoje, panie baronie.
— Hm, może potrzebowali pieniędzy.
— Ale później — ciągnął Dawid — przybiegli tu jeszcze szef[1] księżny i szofer profesora.
— I także sprzedali?
— Także, panie baronie.
Golder schował szybko do kieszeni grzebyk i lusterko i wyprostował się na fotelu.
— Przybiegli?
— Przybiegli.
— Widziałeś ich?
— Widziałem.
— Jak wyglądali?
— Tak, panie baronie, jakby się im bardzo spieszyło.
Golder wyprostował się jeszcze bardziej i spojrzał bystro na kantorzystę.
— Wiesz Dawid — szepnął po chwili, zamyślony — ja myślę, że w tem coś jest.
— I ja tak myślę, panie baronie.
— Ty nie myśl, Dawid, tylko słuchaj, co ja ci powiem. Ja mam węch, ja mam dobry węch.
Mówiąc to, przyłożył dwa krótkie, wałkowate palce do nosa i wciągnął mocno powietrze.
— Ty najpierw skoczysz, Dawid, na giełdę i powiesz Szmulowiczowi, żeby do dalszego rozporządzenia nie angażował się w Pebeje. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie baronie.
— Potem pojedziesz do profesora Bohusza i powiesz: Pan baron Golder kłania się i pyta o zdrowie. Możesz zresztą powiedzieć co innego, ale ty musisz wybadać kamerdynera i szofera profesora Bohusza, dlaczego oni dziś sprzedali akcje. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie baronie — odparł Dawid i mrugnął chytrze oczyma — to jednak trzeba zrobić szybko.
— No, to ty idź do kasjera i powiedz, że pan baron kazał wypłacić ci pięć franków na drogę. A jak ty się dobrze spiszesz — dodał, powstając z fotela i klepiąc kantorzystę po ramieniu — to ja cię dobrze wynagrodzę.
Dawid ukłonił się i wybiegł.
Rozpostarty w fotelu przed biurkiem, baron Golder dłubał jeszcze wykałaczką w zębach po śniadaniu z pół butelką szampańskiego, gdy Dawid wpadł do gabinetu, szasnął zaledwie nogą, zamiast ukłonu, zbliżył się szybko do bankiera i, objąwszy rękoma głowę, zawołał szeptem, nachylony nad biurem:
— Co ja się dowiedziałem, panie baronie, co ja się dowiedziałem!
Golder schwycił się rękoma za poręcze fotela i wytrzeszczył na mówiącego oczy.
— Słuchaj Dawid — rzekł głosem drżącym — ty nie potrzebujesz mnie przestraszać, ty wiesz, że to mi szkodzi! Ty mów spokojnie: co się stało?
— Profesor Bohusz klapa! — zawołał jednym tchem Dawid.
— Umarł? — spytał nieco uspokojony bankier, boć ostatecznie śmierć profesora nie mogła bardzo wpłynąć na kurs akcyj Towarzystwa eliksiru młodości.
— Gorzej, panie baronie, daleko gorzej! — odparł rozgorączkowany buchalter.
— Co gorzej? Jak gorzej? Ty mnie nie męcz Dawid i powiadaj!
— On się zupełnie zestarzał! — recytował wolno kantorzysta, złożywszy palec wielki i wskazujący prawej ręki i podkreślając ruchem jej każdy wyraz.
Golder zerwał się na równe nogi. Zrozumiał. Zestarzenie się wielkiego wynalazcy, który pierwszy zapomocą cudownego eliksiru odzyskał młodość w siedemdziesiątym drugim roku życia, to upadek gwałtowny, straszny kursu Pebejów z dnia na dzień.
— Słuchaj Dawid, Dawidek — szeptał głosem świszczącym, bo gardło ścisnęło mu się i zaschło — czy ty jesteś pewny tego, co mówisz?
— Żebym ja nie miał szczęścia znać pana barona, jeżeli to nieprawda! On się wczoraj pokłócił strasznie, czy pobił, z tą odmłodzoną księżną Basztańską o tę aktorkę Liane, której kupił pałac za półtora miljona i odrazu fajt! — postarzeli się oboje. Ja panu baronowi powiem więcej — dodał, przełykając ślinę i wyciągając szyję — ja go widział na własne moje oczy (zapomniał dodać, że przez dziurkę od klucza), on leży zupełnie stary!
Golder słuchał wzruszony, uspakajał się jednak stopniowo. Trzeba było działać.
— Panie Dawid — rzekł nagle tonem uroczystym, kładąc nacisk na wyraz „panie“, aby podwładny zrozumiał doniosłość tej łaski — panie Dawid, pan się spisał dobrze. Ja panu to wynagrodzę. Od pierwszego podwyższam panu pensję o pięć, nie, o dziesięć franków. Baron Golder dotrzymuje słowa!
Mówiąc to, przybrał postawę szlachetnego rycerza i zaczął bębnić grubemi palcami po kamizelce.
Dawid ukłonił się nisko, zacierając ręce.
— Dziękuję panu baronowi, bardzo dziękuję, ale ja musiałem zapłacić szoferowi profesora Bohusza śniadanie, żeby mi wszystko powiedział.
— Dużo?
— Dwadzieścia franków.
— Aj, Dawid! — zawołał Golder, lecz, spostrzegłszy się, poprawił z uśmiechem słodkim na twarzy — panie Dawid, co mnie pan kosztuje! Ale niech już tak będzie! Powiedz pan kasjerowi, że pan baron kazał wypłacić ci dwadzieścia franków. Tylko sza, panie Dawid, sza! Ani słówka nikomu!
Po tych słowach, zadzwonił na chłopca i, włożywszy szybko palto, pobiegł na giełdę, aby osobiście polecić Szmulowiczowi sprzedaż akcyj Towarzystwa eliksiru młodości, które tymczasem wciąż szły w górę.
Dawid spoglądał ze złośliwym uśmiechem na odchodzącego.
— On myśli — monologował — że ja taki głupi! Że ja wypuszczę taki interes z ręki? On myśli, że gdy ja mu uratowałem miljon, a on mi dał za to dziesięć franków podwyżki, to już wszystko w porządku? Ganef!
Okrzykiem tym, podobnym do szczeknięcia, zakończył rozmyślania, skoczył na wysoki stołek przy kantorku i zaczął szybko przewracać karty ksiąg rachunkowych, robiąc notatki na ćwiartce papieru. Po kwadransie tej pracy, schował ćwiartkę do kieszeni, zerwał się ze stołka i skinął na chłopca biurowego.
Charles, gdyby tu przyszedł stary i pytał się o mnie, to mu powiedz tak: Pana Dawida nagle zabolał brzuch. Pan Dawid przestraszył się, bo pomyślał sobie, że to może cholera (Golder bał się okropnie cholery) i poleciał do doktora. Rozumiesz?
— Rozumiem — odparł chłopiec.
— Masz za to franka! Możesz sobie dołożyć i pójść wieczorem na walki atletów do Folies Bergères.
Przy tych słowach, wyjął z kieszeni od kamizelki franka, wetknął go ruchem, zapożyczonym od Goldera, w dłoń chłopcu i wymknął się z kantoru.
Zrozumiał, że nadarza się okazja niezwykła, której trzeba chwycić się oburącz. Wprawdzie, obliczywszy skrupulatnie swe kapitały, przekonał się, że posiada zaledwie trzydzieści pięć franków razem z temi, które otrzymał od Goldera za rzekome śniadanie z szoferem Bohusza. Z takiemi pieniędzmi nie sposób rozpocząć gry giełdowej na własną rękę tak, aby zarobić odrazu tysiące. Posiadał jednak tajemnicę, która jutro może nią już nie być, a dziś jest jeszcze złotem. Przekuć to złoto na monetę brzęczącą, póki jeszcze czas, to właśnie spryt. Dawidek zaś miał spryt wrodzony. To też zanim wieczór zapadł, zarobił daleko więcej, niż wynosiła pensja jego roczna w kantorze bankierskim, dzieląc się pozyskaną tajemnicą z wynotowanymi z ksiąg Goldera właścicielami akcyj Towarzystwa eliksiru młodości, tudzież ze znanymi sobie kulisjerami giełdy.
I w sam czas zdobył Dawid tę drogocenną tajemnicę, zaledwie bowiem wyszedł z domu Bohusza, gdy przed domem tym stanął samochód z Legrandem i Jamesem, którzy, powróciwszy właśnie z Londynu, zajechali do wynalazcy, aby się dowiedzieć, dlaczego nie przybył do stolicy Anglji.
Nie podejrzewając nic złego, weszli, rozmawiając wesoło, do mieszkania profesora. Tu wszakże powitał ich kamerdyner miną pogrzebową.
— Wszystko stracone — westchnął ponuro, gdy spytali o nowiny.
— Co się stało, na Boga! — zawołał Legrand wystraszony.
— Niech panowie sami zobaczą! — odparł i, ruszywszy przodem, otworzył drzwi sypialni.
— Proszę! — rzekł cicho.
Stanęli osłupiali. Przed nimi leżał już osiwiały, pomarszczony starzec, bredzący w malignie!
I to ma być ten sam Bohusz, którego opuścili onegdaj pełnego sił i zdrowia młodzieńczego?
Zimny dreszcz przebiegł po nich. Cofnęli się przerażeni.
Towarzystwo międzynarodowe eliksiru młodości profesora Bohusza zachwiało się w fundamentach.
O zastosowaniu eliksiru choremu w takim stanie mowy nie było.
Pozostawało narazie tylko zachowanie tajemnicy jaknajściślejszej.
Tak Bohusza, jak i księżnę — bo z przedsięwziętych zaraz badań Legrand dowiedział się o przyczynie katastrofy — otoczono opieką lekarzy zaufanych, a służbie zakazano wpuszczać kogokolwiek do chorych.
Niestety, zarządzenia te były już spóźnione.


∗                  ∗

Nazajutrz, od samego rana, ujawniła się na giełdzie silniejsza, niż zwykle, podaż Pebejów. Z początku kupowano chętnie, gdyż dzienniki przyniosły ze wszystkich stron świata wiadomości o cudownych wynikach, osiąganych przez eliksir profesora Bohusza. Stopniowo jednak podaż akcyj wzmagała się coraz bardziej, a po giełdzie zaczęły krążyć najpierw cicho, a potem coraz głośniej, wieści o nagłem zestarzeniu się Bohusza. Wieści te wkrótce przybrały kształt zupełnie realny. Opowiadano już sobie o zajściu Bohusza z Liane i ze śpiewakiem, tudzież o spotkaniu się profesora z księżną i choć nie dobrze rozumiano jeszcze związku, zachodzącego pomiędzy obu temi zdarzeniami, to jednak fakt ponownego zestarzenia się obojga odmłodzonych starców nie ulegał już żadnej wątpliwości.
Niepokój ogarnął wszystkich posiadaczy Pebejów. Podaż więc akcyj wzmagała się z każdą chwilą, natomiast liczba nabywców malała przerażająco, to też kurs staczał się coraz niżej i niżej.
Już i przed biurem Towarzystwa P. B. E. Y. zaczęły gromadzić się tłumy. Zaniepokojona sprawozdaniem Legranda i Jamesa z wizyty ich u Bohusza, tudzież wiadomościami, nadchodzącemi z giełdy, rada zarządzająca Towarzystwa zebrała się na posiedzenie nadzwyczajne. Przed samem zamknięciem giełdy sytuacja poprawiła się nagle. Rozeszła się bowiem wiadomość, że Towarzystwo, uzyskawszy poparcie finansowe banków, skupuje akcje. Uspokojeni właściciele Pebejów postanowili przeczekać kryzys.
Uspokojenie wszakże trwało niedługo. Już wieczorem niektóre dzienniki brukowe zanotowały kilka faktów nagłego postarzenia się odmłodzonych starców, którzy, umieściwszy cały swój majątek w akcjach Towarzystwa eliksiru młodości, przerazili się paniki giełdowej dnia tego.
W ciągu nocy telegraf przyniósł jeszcze więcej takich nowin...
Gdy dnia następnego otwarto giełdę, kolumny jej korynckie znów zadrżały od ryku giełdowców.
Lecz tym razem był to ryk rozpaczy. Setki, tysiące akcyj ofiarowywano na sprzedaż. Przed biurem Towarzystwa eliksiru młodości cisnęły się takie tłumy, że musiano zażądać interwencji policji.
Przerażone banki, nie chcąc narazić się na dalsze straty, odmówiły pomocy Towarzystwu.
I rozpoczął się krach, krach dawno niewidziany na giełdzie paryskiej.
Rysował się coraz bardziej i groził zupełnem runięciem wspaniały gmach Towarzystwa eliksiru młodości prof. Bohusza!..
Ale, podobno, baron Golder, pozbywszy się swoich akcji po wysokich jeszcze cenach, umiał wyzyskać popłoch ogólny i skupuje teraz cichaczem te same akcje, ba, więcej nawet, niż posiadał, za bezcen, wnioskując sprytnie, że, bądź co bądź, jest w nich przyszłość, tylko trzeba umieć czekać, bo choćby nawet dziesiątki tysięcy odmłodzonych starców utraciło, wskutek gwałtownych wzruszeń, odzyskaną młodość, to jednak znajdą się setki tysięcy i miljony takich, którzy będą gotowi zapłacić całem mieniem za odzyskanie młodości bodajby na krótko.
I chyba się nie myli.
A może... może eliksir młodości zdoła również raz jeszcze przywrócić młodość swemu wynalazcy i pięknej ks. Ninie?

KONIEC.




  1. Chef de cuisine — kucharz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.