Eliksir profesora Bohusza/VII Ostatni romans

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII
OSTATNI ROMANS.

Jasna zieleń wiosenna okryła skwery i parki paryskie. Czuć było radość w powietrzu, czuł ją też Bohusz, gdy wczesnym rankiem jednego z pierwszych, cudnych dni kwietnia wybrał się konno do lasku Bulońskiego.
Cicho było jeszcze w obszernych, wspaniałych alejach, przecinających się żółtawemi szlakami, na które padał już koronkowy cień młodych liści.
Lekkim galopem pląsał przepyszny anglo-arab, przebierając nogami, jak w tańcu i parskając wesoło, a Bohusz klepał dłonią szyję łabędzią pięknego stworzenia, gdy nagle, zataczając łuk przed Kaskadą, jeździec nasz spostrzegł na werandzie kawiarni samotną postać kobiecą i, podjechawszy bliżej, poznał w niej Liane de Puy, o której zapomniał już był prawie zupełnie.
I ona widocznie wybrała się na wczesną przejażdżkę wiosenną, ubrana bowiem była w amazonkę, a przed werandą chłopiec przeprowadzał konia z siodłem damskiem. Teraz zaś, zdjąwszy czarny kapelusz filcowy do konnej jazdy i rzuciwszy go razem ze szpicrutą i rękawiczkami na krzesło, raczyła się w ciszy radosnego poranka wiosennego mlekiem, którego wysoka szklanka stała przed nią na stole.
Gdy Bohusz, nieco zażenowany, przypomniał bowiem sobie, że obiecał być u niej we czwartek, uchylił, przejeżdżając przed werandą, kapelusza, skinęła uprzejmie głową i otworzyła usta, jakgdyby miała mu coś powiedzieć. Wówczas zeskoczył lekko z siodła, oddał konia podbiegającemu chłopcu i podszedł do Liane.
Wyciągnęła ku niemu szczupłą, niezwykle białą rękę, a blado-niebieskie oczy powitały go uśmiechem naiwnie dziecięcym.
— Czy mogłem się spodziewać — rzekł, całując dłoń podaną — że zastanę tu właśnie panią o tej wczesnej godzinie porannej?
— Lubię niezmiernie — odparła — jazdę konną i, gdy tylko scena mi na to pozwala, wymykam się, jak dzisiaj, na przejażdżkę samotną.
— Może więc przeszkadzam?
Quelle idée! — zaprotestowała żywo, a oczy jej posmutniały i spojrzały na niego z wymówką.
— Ja tak oczekiwałam na pana we czwartek! — dodała cicho.
Siedziała teraz naprzód pochylona, założywszy nogę na nogę i, objąwszy kolano splecionemi rękoma, co jeszcze bardziej zwężało jej piersi szczupłe. W tej postawie, z niewinnie wzniesionemi ku Bohuszowi oczyma i z grubemi warkoczami, otaczającemi głowę jej, nieco w bok przegiętą, sprawiała jeszcze bardziej wrażenie dziewczynki, nie zaś kobiety dojrzałej. Tylko nieco uchylone wargi purpurowe, mięsiste, zdawały się płonąć śród tej białej twarzy.
Bohusz nachylił się ku niej, kołysząc pajcz w rękach, opartych na kolanach.
— Więc istotnie — spytał — tak pani zależało na mojej obecności?
— A jeżeli powiem, że bardzo? — odparła, ukazując w uśmiechu zęby olśniewające.
I nagle zmieniła postawę, oparła łokcie na stole, a na splecionych rękach policzek i patrzała na niego z figlarnością dziecięcą.
— W takim razie — zawołał — żałuję niewymownie, żem stracił ten wieczór i przepraszam gorąco!
— To nie dosyć — rzekła przekornie. — Za grzech musi być pokuta.
— Przyjmuję ją z góry!
— A zatem jutro, o tej samej porze, tutaj!
— To nie pokuta — zaśmiał się — to więcej niż przyjemność.
— Mówi pan szczerze?
— Bardzo szczerze!
— W takim razie i ja będę szczera.
Przy, tych słowach, ujęła bukiecik fijołków, zatknięty za gorsem, dotknęła go ustami i nachyliwszy się tak, że ciężkiemi warkoczami musnęła wąsy Bohusza, przypięła mu bukiecik do butonierki rajtroka.
Ah, madame — zaczął, drgnąwszy pod dotknięciem jej włosów.
Nagłym ruchem podniosła głowę i spojrzała na niego oczyma proszącego dziecka.
Dites: Liane! Tout simplement Liane! — nalegała kokieteryjnie.
Soit! — odparł wesoło — Que vous êtes charmante, petite Liane! — i podniósłszy do ust jej rękę, ucałował ją gorąco.
C’est ça! — śmiała się radośnie, po chwili wszakże, spojrzawszy szybko na zegarek w bransoletce, krzyknęła głosem wystraszonym:
— Mój Boże, byłabym zapomniała o próbie! Jedziemy razem, nieprawdaż?
Bohusz wrócił do domu odurzony. Wprawdzie, gdy ochłonął nieco, przypomniały mu się słowa ostrzegawcze Legranda, cóż jednak znaczą takie ostrzeżenia, gdy mężczyzna oczarowany jest przez kobietę? To też dzień ten wydawał mu się długi niezmiernie, a następnego poranka znalazł się pierwszy w kawiarni przy Kaskadzie i uderzał niecierpliwie pajczem o nogę, czekając na Lianę, a gdy ukazała się niezmiernie szykowna w każdym szczególe, jak nią potrafi być tylko paryżanka, podbiegł i zsadził ją z konia.
Tak szybko minął mu i ten poranek słoneczny, tak czarowała go każdem spojrzeniem oczu niewinnych, każdym uśmiechem pałających warg purpurowych, każdym ruchem dziewczęcej postaci, to nagłym, jakby automatycznym, to leniwym, giętkim, jakby wężowym, że nie umawiali się już o spotkanie następne. Ona czuła, że Bohusz przyjedzie, on — że przyjechać musi.
W boczną aleję cienistą, pachnącą jeszcze wilgocią ziemi, skręciły dnia tego ich konie. Jechali stępa, tak blisko siebie, że konie ocierały się prawie bokami.
Gdy rzucił okiem na jej twarz, na którą padały refleksy jasnozielone młodych liści wiosennych, zaróżowioną zlekka przez jazdę, na oplatające jej głowę ciężkie warkocze ciemnorude — przypomniały mu się nimfy böcklinowskie i wyobrażał sobie, jak wyglądałaby, gdyby rozplotły się te włosy, a wiatr rozpostarł je płaszczem wspaniałym. I coraz bardziej przejmował go czar tego wiosennego sam na sam, ogarniającego zmysły, uderzającego falami krwi do głowy.
Przechylił się nagle ku niej na siodle, objął zlekka wpół i szepnął:
— Bądź moją, Liane!
— Już nią jestem — odparła spokojnie, jakgdyby spodziewała się tego wezwania, głowa zaś jej przechyliła się na jego ramię, nadstawiając do pocałunku rozchylone, nabrzmiałe wargi purpurowe...
Bohusz szalał.
Żadna jeszcze kobieta nie wywołała w nim miłości tak namiętnej i oślepiającej. Nie widział nic poza tą syreną rudowłosą i szedł w jej ramiona, nieczuły na wszystko, jak owi rycerze z bajek.
Upłynął zaledwie tydzień od tej tak słodkiej dla niego chwili, a już śliczny, zbytkownie urządzony pałacyk „entre cour et jardin“, w okolicy pól Elizejskich, przeszedł na własność aktorki. Bohusz otoczył ją tam przepychem takim, że nawet w przyzwyczajonym do tego rodzaju wybryków nowoczesnym Babilonie, zaczęto opowiadać cuda o wspaniałych zaprzęgach, kosztownych samochodach, toaletach i klejnotach Liane de Puy, a teatr, w którym występowała teraz tylko od czasu do czasu, jedynie dla zachowania decorum artystki i dla dogodzenia własnej fantazji, wykupiony był na każde przedstawienie przez tłumy, żądne przyjrzenia się głośnej czarodziejce i jej strojom, tworzącym modę.
Tam też spędzał Bohusz, u stóp ubóstwianej, wszystkie chwile wolne od zajęć w zarządzie Towarzystwa P. B. E. Y. lub odmładzania jego królewskiej mości Karameleka X, który już w drugim tygodniu leczenia raczył mianować go wielkim wezyrem i. p. i. z prawem noszenia munduru, ozdobionego haftem brylantowym wartości miljona franków (oczywiście, haft ten należało sprawić własnym kosztem), a także innych głów ukoronowanych i mitrowanych, uznających, że tylko wielki wynalazca godzien jest zaszczytu przywracania młodości ich ciałom dostojnym.
W ten sposób minął miesiąc. Przez ten czas nadszedł od księżny, w parę tygodni po jej odjeździe, list tylko jeden, ale pełen tęsknoty i wynurzeń miłosnych. Czytając go, Bohusz ujrzał znów to aksamitne spojrzenie cudnych jej oczu, działających na niego tak magnetycznie i pod wpływem pierwszego wrażenia, oraz jakby wyrzutu względem tej kobiety, tak mu oddanej, bez względu na stosunki towarzyskie i rodzinne, odpisał na list również serdecznie, choć natychmiast po wrzuceniu go do skrzynki pocztowej pojechał do Liane.
Jeżeli drugi list nie nadszedł, to nie dlatego, aby księżna ochłodła względem Bohusza. Tęskniła do niego bardziej, kochała głębiej, niż mógł przypuszczać. To nie był już kaprys, lecz uczucie, które stało się treścią jej życia. Po paru więc tygodniach rozłąki, doszła do przeświadczenia, że bez ukochanego żyć nie może, postanowiła więc wprost mu to powiedzieć, ofiarować rękę swą na zawsze.
Czy ją przyjmie? Duma rodowa, duma własna nie pozwoliły jej wątpić o tem ani na chwilę. Zresztą ileż razy podczas wspólnego pobytu w Cannes nazywał ją na poły żartem swoją jaśnie oświeconą księżną lub królową, ileż razy spostrzegła, że ta miłość mu schlebia. Zrobi mu zatem niespodziankę. Jaknajprędzej załatwi interesy majątkowe, pojedzie do Paryża i sama zaproponuje mu ulegalizowanie ich związku. Wyobrażała już sobie nawet z jaką radością przygarnie ją do szerokiej piersi męskiej i nazwie swoją, naprawdę już swoją na zawsze, księżną, królową. I powie to szczerze, boć, będąc dziś najsłynniejszym człowiekiem na świecie i posiadając majątek ogromny, ani o zaszczyty, ani też o jej majątek dbać nie potrzebuje.
Nieprzyjemność wprawdzie sprawiała jej myśl o wrzawie, jaką ten jej mezaljans wywoła śród kół arystokracji, a zwłaszcza, jak jej rodzina ośmieszy, w obawie nowych spadkobierców, ten związek dwojga odmłodzonych starców, cóż jednak znaczyła ta nieprzyjemność w porównaniu do pożerającego ją uczucia, dla którego gotowa była na wszystko?
Załatwiwszy więc jak najspieszniej interesy majątkowe, wyjechała, nie zapowiadając nikomu swej podróży, wprost z zamku leśnickiego do Paryża i stanęła tam pod koniec kwietnia, pełna radości i nadziei, we własnem, wytwornem mieszkaniu, wynajętem podczas ostatniej bytności nad Sekwaną.
Wieczór nadszedł, zanim zdołano rozpakować część kufrów i zanim odświeżona po podróży, mogła z bijącem sercem zatelefonować do Bohusza, odpowiedziano jej jednak, że profesora niema w domu i że zapewne nie prędko wróci.
Rozczarowana i zawiedziona, rzuciła słuchawkę telefonu, rozmyślając, jak spędzi resztę wieczora, gdy nagle przypomniała sobie, że kuzynka jej, młoda hrabina Stade, spędziwszy z mężem zimę na Rivierze, miała zatrzymać się w Paryżu aż do vernissażu w Salonie. Zatelefonowała więc do hotelu, w którym hrabiostwo zwykle stawali i dowiedziawszy się, że są tam istotnie, kazała zapowiedzieć swą wizytę.
— Ciotuchna w Paryżu — zawołała, ujrzawszy wchodzącą, hrabina Stade, od dzieciństwa nazywająca księżnę ciotką, pomimo dalekiego tylko pokrewieństwa.
— Przyjechałam — odparła szybko księżna — wcześniej, niż sądziłam, z powodu interesów majątkowych. Ale, jak widzę, jesteście ubrani do wyjścia, nie chciałabym więc was krępować.
— Bynajmniej, ciotuchno, bynajmniej — zaprotestowała żywo hrabina. — Mamy lożę do opery na występ słynnego Rodrigueza, zabieramy więc ciotuchnę z sobą i kwita!
— Ależ — broniła się księżna — nie jestem ubrana, nie spodziewałam się tego!
— Ciotuchna jest teraz — zawołała hrabina, całując księżnę — taka cudna, że w pierwszej lepszej sukni królować będzie wszędzie. Niechże więc nie da się prosić i jedzie z nami.
— Doprawdy — rzekła księżna, podchodząc do zwierciadła i poprawiając wspaniałe, krucze włosy — wdzięczna wam jestem za te zaprosiny, bo nie wiedziałam istotnie, co z wieczorem robić.
Gdy weszli do loży, hrabia usiłował namówić zaproszoną, aby siadła obok jego żony, księżna jednak, spostrzegłszy wszędzie wspaniałe stroje balowe, ani słyszeć nie chciała o tem i zająwszy miejsce w fotelu, stojącym w zacienionym kącie loży, oświadczyła stanowczo, że się stamtąd nie ruszy.
Orkiestra grała już uwerturę, gdy w jednej z lóż dotychczas pustych, z przeciwnej strony widowni, stanęła postać niewieścia w prawdziwie królewskim płaszczu gronostajowym.
— Liane de Puy! — szepnęła hrabina.
— Ah, ta aktorka — odparła księżna i zwróciła lornetkę ku przybyłej.
A Liane, zrzuciwszy z ramion płaszcz na poręcz krzesła, ukazała się w sukni głęboko wyciętej, podtrzymywanej tylko przez wąskie przepaski na ramionach, olśniewająca białością szczupłego ciała o kształtach podlotka i połyskiem klejnotów.
Mais elle est presque nue! — zawołała szeptem zgorszona hrabina.
Księżna nie odpowiedziała, gdyż serce jej zakołatało, jak młotem, a policzki okryły się rumieńcami gorącemi, w tej chwili bowiem za krzesłem Liane stanął Bohusz.
— Profesor Bohusz — szepnęła hrabina.
Księżna przyłożyła szybko lornetkę do oczu, aby ukryć rumieńce. I hrabina przyglądała się pilnie Bohuszowi, słyszała bowiem o stosunku jego z księżną i mimowoli z ust jej wyrwał się cichy okrzyk:
— Co za piękny mężczyzna!
Księżna Basztańska uśmiechnęła się, usłyszawszy te słowa, istotnie bowiem, rozpromieniony, wytworny w stroju wieczorowym, z tą głową wspaniałą Antinousa, o zaroście złocistym, odcinającym się od białego gorsu koszuli, wyglądał dzisiaj niezwykle pięknie. Lecz sala pociemniała nagle i podniosła się zasłona sceny.
Hrabia wymógł teraz na kuzynce, aby siadła obok jego żony na przodzie loży.
Wobec ciemności, panującej na widowni, zgodziła się w końcu na to. Była już zupełnie spokojna, a nawet czuła wielką radość wewnętrzną i dumę, że ukochany jej wywarł tak silne wrażenie nie tylko na kuzynce, ale śród publiczności, widziała bowiem, jak ze wszystkich lóż skierowały się ku niemu lornetki.
Nie odczuwała przytem żadnej zazdrości. Zbyt była dumna, zbyt pewna wyższości nad tą aktorką i miłości Bohusza, aby uczucie to mogło pomieścić się w jej sercu. Zresztą tak przywykła, że w jej sferach nieraz podtatusiali, a nawet starzy mężowie posiadają znane wszystkim przyjaciółki, nie mącąc przez to harmonji życia małżeńskiego, iż uważała za całkiem naturalne, aby i ten człowiek, tak bogaty, a co więcej, posiadający talizman młodości, nie odmawiał sobie również takiej zabawki.
Grzmot oklasków powitał wchodzącego na scenę słynnego śpiewaka o torsie atlety, udach, jak u konia, i ruchach rubasznych cyrkowca. Śpiewał jednak rzeczywiście porywająco, to też zasłuchana księżna zapomniała niemal o otoczeniu. Od czasu do czasu wszakże oczy jej padały w stronę loży Bohusza. Lecz loża spowita była mrokiem. Czasami tylko błysnęły w niej, jak kocie oczy, brylanty Liane pod wpływem światła, płynącego ze sceny.
Śpiewano operę znaną powszechnie, gdy więc zbliżał się koniec aktu, księżna przesiadła się na dawne miejsce w kąciku loży.
Zabłysły światła, poruszyła się publiczność. Do loży Bohusza weszło kilku mężczyzn. W jednym z nich Basztańska poznała Legranda i przypomniała sobie licytację o kieliszek szampana przy bufecie Liane podczas bazaru dobroczynnego.
— Poznał ją wówczas! — pomyślała.
Tymczasem towarzystwo z loży Bohusza przeniosło się do saloniku poza nią i tylko od czasu do czasu w uchylonych drzwiach migotała szczupła biała postać Liane lub którego z mężczyzn.
Hrabina przysiadła się do księżny i, wskazując wzrokiem na ową lożę, powróciła do przerwanego tematu, jakby pragnąc dowiedzieć się czegoś o Bohuszu z ust ciotki:
— Wie ciotuchna, że on wprost szaleje za tą aktorką!
— Cóż znowu! — oburzyła się księżna. — Szaleje, ce n’est pas le mot, chérie. Zadurzony jest, bawi się i tyle. To tak zwykłe u mężczyzn!
Młoda kobieta spojrzała zaniepokojona na małżonka. Księżna spostrzegła to i dodała z uśmiechem:
— Oh, niema przecież reguły bez wyjątków!
— No, bo niech sobie ciotuchna wyobrazi — trzepotała hrabina — ofiarował jej pałac, cały umeblowany, najpiękniejszą w Paryżu czwórkę koni, a brylanty, to ciotuchna widziała.
— Cóż dziwnego — odparła księżna obojętnie — posiada dochody olbrzymie i jest samotny, może więc pozwolić sobie na takie wybryki.
— Ale co najciekawsze z tego wszystkiego — mówiła dalej młoda mężatka — to zaślepienie mężczyzn. Niech sobie ciotuchna wyobrazi, że Liane już go zdradza.
Księżna pobladła.
— Zdradza go? — powtórzyła, nie dowierzając uszom.
— A jakże, z tym właśnie Rodriguezem, którego słuchamy. Cały Paryż opowiada sobie głośno o tem, jeden tylko profesor Bohusz nic nie wie. Czy to nie zabawne, ciotuchno?
Na szczęście, w tejże chwili odezwało się stuknięcie za sceną i światła na widowni pogasły, inaczej bowiem spostrzegłaby, że ciotka zacisnęła zęby, że wargi jej zadygotały, w oczach stanęły łzy, a ręce ruchem spazmatycznym zgięły złotą rękojeść lornetki.
Nie przeczuwając tego, hrabina zadała cios straszny dumie wyniosłej kobiety.
Hrabia ustąpił znów kuzynce miejsca na przodzie loży.
Księżna siadła tam, lecz myśl jej była daleka od sceny.
Przejmowało ją oburzenie takie, że krew tętniała w skroniach. Oburzenie to jednak nie było skierowane do Bohusza. Przeciwnie, współczuła mu głęboko, przejmowała zaś ją oburzeniem niepohamowanem myśl, że ta bezczelna aktorka, którą jej, księżny, wybraniec serca, a prawie że już narzeczony i mąż, obdarza względami, otacza zbytkiem królewskim, śmie go zdradzać, ośmieszać przed ludźmi. Uważała czyn ten za potworny, za postępowanie haniebne, któremu kres położyć musi.
— Czy ciotuchna uważa — szepnęła hrabina z poza wachlarza — jak on strzela do niej oczyma?
Istotnie, w tej chwili Rodriguez, śpiewając jakąś arję patetyczną, wystawił pierś naprzód, przycisnął ją tłustemi rękoma i kręcąc torsem, wyrzucał z siebie tony bajeczne, a wypukłe, czarne jego oczy rzucały spojrzenia ogniste w stronę loży Liane.
— Co za bezczelność! — pomyślała do głębi wzburzona i zatopiła się w obmyślaniu sposobów ujawnienia tej zdrady. Narazie nic wymyśleć nie zdołała, zaślepiona jednak, choć logiczna w swym toku myślenia, cieszyła się już, że zrzuci bielmo z oczu ukochanego i uwolni go od niecnej kochanki.
Reszta przedstawienia stała się dla niej prawdziwą męczarnią i ani na śpiewaka, ani też na Liane już patrzeć nie mogła, ale nauczona przez wychowanie i stosunki światowe uprzejmości nawet w chwilach najprzykrzejszych, zdołała się opanować, rozmawiała z gadatliwą hrabiną o wszystkiem i o niczem, a nawet, przy pożegnaniu, zdobyła się na serdeczne podziękowanie za „tak mile“ spędzony wieczór. Powróciła jednak do domu z szalonym bólem głowy i dopiero po zażyciu proszków uspakajających, zdołała zasnąć.
Nazajutrz pierwszą jej myślą było zatelefonować do Bohusza, pragnęła bowiem ogromnie mieć go już przy sobie. Opanowały ją wszakże wątpliwości. Czuła, że nie wytrzyma i, ujrzawszy go, wystąpi z oskarżeniem przeciwko Liane. Jeżeli zaś on nie tylko nie uwierzy temu, ale oburzy się i obrazi? Wówczas nie pozostanie jej nic innego, tylko ustąpić przed nim, przeprosić i patrzeć w milczeniu, jak Paryż w dalszym ciągu naigrawać się będzie z naiwności profesora. Zaniechała więc tej myśli. Musi najpierw ujawnić mu zdradę aktorki, dowieść mu jej naocznie, a dopiero wówczas powita radośnie ukochanego i gdy nadarzy się sposobność wyzna mu, że to ona wybawiła go od ośmieszania się przez tą kokotę! Ale jak to zrobić, jak się zabrać do tego?
Biła się z temi myślami przy śniadaniu, przeglądając machinalnie Matina, gdy nagle oczy jej padły na następujące ogłoszenie:
„Agence Detecto. Recherches, surveillance, affaires conjugales. Discretion garantie”...[1].
— Doskonale! — zawołała prawie głośno, wydarła ogłoszenie z dziennika, zadzwoniła na pannę służącą i, ubrawszy się szybko, pojechała pod wskazanym adresem.
Na schodach jednak, wiodących do biura ajencji, przejął ją lęk nieokreślony. Nigdy w życiu nie miała do czynienia z instytucjami tego rodzaju, a jeżeli co o nich wiedziała, to ze słynnych opowiadań Conana Doyle’a i romansów paryskich. Uczuła nawet odrazę instynktowną do tego lokalu, którego próg miała przekroczyć. Gdy wszakże przypomniała sobie tę na poły nagą aktorkę, olśniewającą białością ciała i połyskiem klejnotów, a zdradzającą jej ukochanego i wystawiającą go na śmiech Paryża — porwał ją gniew taki, że już bez wahania zadzwoniła do drzwi, na których widniała tabliczka ajencji.
Wpuszczona do poczekalni, zasiadła na krześle, ale w tejże chwili otworzyły się drzwi od drugiego pokoju i stanął w nich mężczyzna barczysty, o brwiach nawisłych, oczach badawczych, czarnym wąsie sumiastym i rękach żylastych.
Madame... — rzekł, kłaniając się nisko na widok dystyngowanej kobiety i ruchem ręki zaprosił przybyłą do swego gabinetu.
— Czem mogę służyć? — spytał uprzejmie, gdy zasiadła na fotelu, przy wielkiem biurku, zawalonem papierami.
Księżna przez dłuższą chwilę milczała, nie mogąc sformułować swego żądania.
— Niech pani będzie szczera — ośmielał detektyw. — Sprawy, nam powierzane, są tajemnicą. Jeżeli zaś chodzi pani o referencje, to proszę.
Przy tych słowach, podał jej teczkę, zapełnioną dokumentami.
— Dziękuję — odparła, biorąc machinalnie teczkę, ale nie zaglądając do niej wcale, chciała bowiem jak najprędzej wyjść z tego pokoju i pozbyć się przytłaczającego ją ciężaru.
— Mój kuzyn — wykrztusiła szybko. — Zresztą nie! Powiem otwarcie: mój narzeczony ma romans ze znaną tu aktorką. Ona go zdradza. Wszyscy o tem wiedzą, tylko on jeden tego nie widzi.
— Jak zwykle — wtrącił detektyw.
— Otóż, zależy mi na tem, aby mógł przekonać się naocznie o jej zdradzie, aby nareszcie przestał się ośmieszać.
— A zatem chodzi o to, aby schwytać ją na gorącym uczynku.
— Tak.
— Hm, to da się zrobić, ale zwykle połączone jest z dość znacznemi kosztami.
— Pieniądze nie grają tu roli — odparła szybko księżna i, otworzywszy woreczek, położyła na biurku paczkę banknotów tysiącfrankowych.
Ujrzawszy tak znaczną sumę, detektyw uniósł się na fotelu i skłonił nisko.
— Drugie tyle — dodała księżna — dam, gdy sprawa będzie załatwiona.
— Wobec tego — zawołał ajent i pochwycił gorliwie za pióro — załatwimy tę sprawę przed wszelkiemi innemi i nie wątpię, że ku zadowoleniu pani. Ale, uprzedzam, musi pani zupełnie szczerze podać wszystkie dane, które nam będą potrzebne.
Gdy księżna wymieniła swe nazwisko, znów uniósł się na fotelu i złożył ukłon, poczem zaczął notować odpowiedzi jej w karnecie, a gdy skończyła, wyprowadził ją uniżenie z gabinetu innemi drzwiami, gdyż w poczekalni słychać było rozmowę.
— Dziś jeszcze — rzekł z głębokim ukłonem, odprowadziwszy klientkę aż na schody — pozwolę sobie zawiadomić księżnę o wyniku mych starań.
Odurzona wizytą w ajencji Detecto i obawiając się spotkać z Bohuszem, księżna nie opuszczała już dnia tego mieszkania.
Detektyw dotrzymał słowa. Przed wieczorem nadszedł od niego, przesłany pocztą pneumatyczną, list treści następującej:
„Dziś w nocy profesor Bohusz wyjeżdża do Londynu. Sądzę, że jutro da się wszystko urządzić. Zrana zawiadomię o dalszym przebiegu sprawy“.
Z bijącem sercem księżna przeczytała list raz i drugi. Ani na chwilę nie przeszło jej przez myśl, że wiadomość ta może mieć dla niej skutki inne, niż przypuszczała.
— A więc już jutro — szepnęła radośnie — będzie przy mnie!
Po chwili znów uśmiech wykwitł na jej twarzy, gdyż myśl nowa przemknęła jej przez głowę:
— Zapłacił dwadzieścia tysięcy, aby zapoznać się z tą aktorką, ja zapłacę także dwadzieścia tysięcy, aby go od niej uwolnić. Dziwne zrządzenie losu!
To też, gdy wkrótce potem lokaj zaanonsował hrabinę Stade, przyjęła kuzynkę rozpromieniona.


∗                  ∗

Ajencja Detecto miała szanse zarobienia dwudziestu tysięcy franków w ciągu doby, złożyło się bowiem istotnie tak, że Bohusz wyjeżdżał tej nocy do Londynu, wezwany tam na naradę przez Jamesa, z czego bezwątpienia Liane skorzystać nie omieszka. Chodziło więc tylko o to, aby zawrócić go z drogi.
O godzinie trzeciej nad ranem, pociąg, wiozący wynalazcę eliksiru młodości, stanął w Calais w przystani, gdzie oczekiwał już parowiec, mający przewieść podróżnych do Duwru.
Bohusz, zaspany, zerwał się z kanapy i sięgał po walizkę, gdy do zajmowanego przez niego coupé wpadł chłopiec w czapce urzędowej.
— Czy profesor Bohusz? — spytał, zdejmując czapkę.
— Tak! — odparł ze zdziwieniem zagadnięty.
— Oto depesza dla pana! — zawołał chłopiec, podając złożony papier niebieski.
Bohusz rozerwał pieczątkę i czytał:
„Przyjeżdżaj, jestem cierpiąca. Liane“.
Zadrżał przerażony. Był przecież u niej po południu dnia poprzedniego i zastał ją zdrową i wesołą. Pożegnała się z nim czule i żeby choć słowo skargi usłyszał na niedomaganie jakiekolwiek! Umówiła się z nim, że zaraz po jego powrocie zrobią dłuższą wycieczkę samochodem. Co się więc stało? Wprawdzie wieczorem nie mógł jej już odwiedzić, będąc bardzo zajęty — co teraz wyrzucał sobie gorzko — a przez ten czas mógł się zdarzyć jaki wypadek, mogło nastąpić zasłabnięcie nagłe!
Pot zimny wystąpił mu na czoło, nie wyobrażał już bowiem sobie życia bez tej kobiety, która zdołała opętać wszystkie jego zmysły.
A chłopiec czekał.
— Czy będzie odpowiedź? — zapytał wreszcie nieśmiało, podając blankiety telegraficzne.
Bohusz ocknął się z zadumy.
— Kiedy odchodzi pociąg do Paryża? — spytał.
— Już stoi przygotowany — odparł chłopiec. — Odejdzie za dwadzieścia minut.
Bohusz skreślił na podanym sobie blankiecie: „Wracam natychmiast“, podpisał się i wręczając chłopcu blankiet razem z banknotem stufrankowym, dodał:
— Reszta dla ciebie.
Chłopiec skłonił się, chuchnął na banknot, wyskoczył z wagonu i pobiegł do biura telegraficznego, tam jednak nie oddał depeszy przy okienku, lecz wsunął ją w rękę oczekującemu mężczyźnie, który schował szybko papier do kieszeni, ruszył do poczekalni i odszukawszy oczyma Bohusza, śledził już każdy krok jego.
W pół godziny potem pociąg kolejowy unosił z powrotem nad Sekwanę naszego wynalazcę, tak zatroskanego chorobą ukochanej, że zapomniał nawet wysłać depeszy do Londynu.


∗                  ∗

Księżna spała jeszcze w najlepsze, gdy obudziło ją lekkie dotknięcie. U łóżka stała panna służąca, trzymając depeszę w ręce.
Obudzona siadła szybko na łóżku i rozerwała pieczątkę drżącemi rękoma.
„Profesor — brzmiała depesza — powraca. Będzie u przyjaciółki około dziewiątej. Na wyniki czekać będę u zbiegu ulic...“ (tu depesza wymieniała ulice w pobliżu pałacyku Liane).
Księżna spojrzała na zegarek. Była godzina 8-ma.
— Za godzinę — szepnęła — wszystko się rozstrzygnie.
I nagle, teraz dopiero, przejął ją lęk o ukochanego i mózg zaczął snuć myśli gorączkowe.
Wszak ten tenor — to atleta. A może jeszcze ma broń przy sobie? Wszak opowiadano jej, że żaden hiszpan nie rozstaje się nigdy z zakrzywionym, zjadliwym nożem katalońskim...
Przeraziło ją to do tego stopnia, że wyskoczyła z łóżka.
Jeszcze raz przebiegła oczyma depeszę. Kierownik ajencji Detecto zawiadamia, gdzie będzie oczekiwał na wynik zarządzonej pułapki. Widocznie zatem spodziewa się, że i jego klientka przybędzie na to miejsce, aby się dowiedzieć zaraz o wszystkiem.
Jechać czy pozostać?
Spojrzała na zegarek. Zaledwie pięć minut upłynęło. Ma jeszcze czas.
Niepokój wreszcie przemógł. Zadzwoniła na pannę służącą, kazała przygotować samochód i zaczęła się szybko ubierać.


∗                  ∗

Gdy pociąg stanął na dworcu Północnym, a Bohusz, wyskoczywszy z wagonu, ujrzał wysypujących się z nim razem na peron podróżnych, zdawało mu się, że nigdy nie zdoła przecisnąć się przez te tłumy, że naumyślnie chyba tym właśnie pociągiem zjechali się turyści z całego świata, aby jemu drogę zagrodzić, narazić go na mękę posuwania się krok za krokiem ku wyjściu. Tak samo, gdy nareszcie stanął na ulicy, zdawało mu się, że wszyscy szoferzy paryscy wiedzą już o jego niepokoju i umyślnie narażają go na męki oczekiwania. W końcu jednak znalazł się litościwy. Bohusz wskoczył do samochodu i kazał się zawieść do pałacyku Liane.
Nareszcie stanął na miejscu. Tu zdziwiło go nieco, że piękne wrota kute, zwykle na oścież otwarte, są dziś zamknięte. Domyślił się jednak, że zamknięto je z powodu choroby Liane, aby uniknąć turkotu powozów i beczenia trąbek samochodowych, zajeżdżających przed pałacyk. Wyskoczył więc z samochodu na ulicy i wpadł przez boczną furtkę na podwórze. Wszędzie panowała cisza. Nikt ze służby nie wyszedł na jego spotkanie, choć musiano go oczekiwać. Nacisnął klamkę wiekich drzwi dębowych. Były otwarte. Grube, miękkie kobierce przedsionka i schodów tłumiły odgłos jego kroków. Przebiegł schody, skręcił na korytarz i z sercem kołacącem mocno podszedł na palcach do drzwi tak dobrze znanego buduaru. Cicho nacisnął klamkę, zwolna otworzył drzwi, aby nie skrzypnęły, postąpił krok naprzód i stanął — jak piorunem rażony.
Oczy rozwarły mu się szeroko, gardło zaschło, piersi dyszały ciężko, a krew uderzała falami w skronie i ciemię.
Na otomanie tureckiej, stojącej w kącie buduaru, siedział rozparty Rodriguez w słodkiem sam na sam z Liane, czarującą w powiewnym stroju porannym.
Tak byli zajęci sobą, że w pierwszej chwili nie spostrzegli wchodzącego. Dopiero, gdy z piersi Bohusza wyrwał się jęk chrapliwy, jak z piersi rozjuszonego zwierzęcia, hiszpan podniósł oczy i zerwał się, przerażony, z otomany. Liane krzyknęła lekko, odtrącona brutalnie przez śpiewaka, zoczywszy jednak we drzwiach Bohusza, zwróciła się ku niemu całą postacią i z wyrazem zdziwienia w oczach, rzekła uśmiechnięta:
Tiens, encore à Paris?
A Bohusz stał wciąż osłupiały. Wstyd, zawód, rozpacz, ogarnęły całą jego istotę.
W tej chwili promień słońca wtargnął ukosem przez okno do buduaru i uderzył w stojący na doniosłości ręki, oparty o podstawkę, na hebanowej, inkrustowanej srebrem konsoli, cyzelowany talerz złoty, krzesząc na drobnych rzeźbach jego iskierki zielonawe.
Przed tygodniem zaledwie kupił to arcydzieło, przypisywane Benvenucie Celliniemu, w Hôtel Drouot, na licytacji dzieł sztuki po znanym zbieraczu. Teraz refleks zielonawych iskierek starego złota, wpadający mu kątem do oka, odtworzył w umyśle zgnębionym całą tę scenę z wyrazistością brutalną. Widział Liane, trzymającą ów talerz w ręce i przyglądającą się przez szkło powiększające drobnym, skłębionym postaciom walczących rycerzy, wyrzeźbionym misternie na dnie naczynia i splotom kwiatów stylizowanych w otoku. Nie miała dość słów zachwytu dla arcydzieła. Za nią stał Rodriguez i przechyliwszy się, spoglądał przez jej ramię na talerz. Wówczas Liane odwróciła się i podając go śpiewakowi, razem ze szkłem powiększająjącem, wskazywała, podniecona, niektóre piękności wybitne tego cacka.
I Bohusz pochylił się nad talerzem, bardziej jednak interesowało go niezwykłe podniecenie i rozpromienienie Liane, czyniące ją tak ponętną, że nie mógł oderwać od niej wzroku, a gdy po przejściu klejnotu z rąk do rąk, rozpoczęła się jego licytacja, podbijał cenę do tego stopnia, że nawet przedstawiciel nowojorskiego Morgana cofnął się w końcu przed wysokością sumy, a talerz stał się własnością profesora i powędrował do pałacyku aktorki.
Że podczas tego przetargu ukochana jego zwracała się wciąż do Rodrigueza, rozmawiając z nim z ożywieniem — uważał to wówczas za rzecz całkiem naturalną, boć Liane była znaną aktorką, Rodriguez słynnym śpiewakiem, łączyły więc ich deski teatralne, i znać się musieli. Dziś dopiero, teraz, w tej chwili, niektóre szczegóły tej rozmowy, na pozór banalnej, niektóre spojrzenia wówczas zamieniane, wystąpiły przed nim jaskrawo w świetle właściwem i zrozumiał, że już wówczas Liane musiała być kochanką hiszpana.
Pod wpływem tych myśli, porwany nagłym, niepohamowanym gniewem, wyprężył rękę, schwycił za talerz i rzucił go w stronę otomany.
Drżący, jak liść, pomimo kształtów atletycznych, śpiewak uniknął pocisku, schyliwszy się zręcznie i pierzchnął sromotnie z pokoju, talerz, uderzył o ścianę i odbiwszy się od niej, padł pogięty na otomanę, Liane zaś, przechyliwszy się na poduszki, wybuchnęła śmiechem szalonym, czy to na widok pierzchającego bohaterskiego tenora, czy też rozjątrzonego wynalazcy eliksiru młodości.
A może — obu.
Ośmieszony! To dobiło Bohusza. Zatoczył się, wybiegł z buduaru, minął, usuwającą się szybko na bok pokojówkę i czepiając się ścian, raczej stoczył się, niż zbiegł, ze schodów.
Est-il soûl! — szepnęła, patrząc na staczającego się, pokojówka.
Zgarbiony, zmartwiały dotarł wreszcie do czekającego samochodu.
Szofer otworzył szeroko oczy, spojrzawszy na twarz powracającego gościa.
— Przed siebie, za miasto, potrzebuję powietrza! — zawołał Bohusz głosem złamanym i padł bezwładny na poduszki...
Szofer, przyzwyczajony widocznie do kaprysów klienteli, ujął, bez słowa, koło kierownika i popędził.
Pod wpływem odniesionego ciosu, bohater nasz przestał myśleć refleksyjnie. Umysł jego stał się szkłem matowem, nie przepuszczającem żadnych myśli głębszych. Nie zastanowił się nawet, że najwidoczniej ktoś zawrócił go z drogi do Anglji umyślnie, aby zastał Liane ze śpiewakiem. Jedna tylko myśl tkwiła mu ćwiekiem w głowie, myśl uporczywa i gnębiąca, że zdradzony jest przez tę właśnie kobietę, dla której gotów był na wszystko.
I pod ciężarem tej myśli uginał się coraz bardziej.


∗                  ∗

Księżna, podjeżdżając do miejsca wskazanego w depeszy, ujrzała detektywa, stojącego z rękoma w kieszeniach palta i spoglądającego flegmatycznie w stronę jej samochodu. Widocznie przewidywał, że klientka jego nie zdoła opanować ciekawości i przyjedzie.
Poznawszy ją, sięgnął spokojnie do kapelusza, a gdy samochód stanął, podszedł do niego i rzekł szeptem:
— Księżna pani będzie zadowolona. Wszystko dało się urządzić jaknajlepiej. Profesor już przybył.
Serce jej zakołatało gwałtownie.
Dokoła panowała cisza. O tak wczesnej bowiem godzinie ulice dzielnicy, w której sklep jest rzadkością, były prawie puste. Gdzieniegdzie tylko przesunęła się postać bony lub chłopca sklepowego, roznoszącego artykuły spożywcze do klientów.
Nie obawiając się więc oczu niedyskretnych, księżna wysunęła głowę z samochodu.
— Dawno? — spytała głosem drżącym.
— Przed kwadransem — odparł, spoglądając na zegarek i nagle, rzuciwszy okiem na wyjeżdżający w tejże chwili z poza rogu ulicy samochód, zawołał:
— Oto jedzie!
— Kto, profesor?
— Tak jest.
Księżna drgnęła i chciała już rzucić szoferowi rozkaz ruszenia, gdy przypomniała sobie, że zabrała pieniądze, aby załatwić się odrazu z detektywem. Wyjęła więc z woreczka paczkę banknotów i wsunęła mu ją szybko do ręki, poczem, nie patrząc już na jego ukłony, zawołała do szofera, wskazując na znikający samochód Bohusza:
— Proszę dopędzić tamten!
Ale samochód profesora znajdował się już daleko, przepisy zaś policyjne nie pozwalały przekraczać pewnej granicy szybkości, gonitwa więc była trudna i odległość pomiędzy samochodami nie zmieniała się prawie zupełnie. Dopiero, gdy minięto granice miasta, samochód popędził, jak wiatr.
Nowy gatunek człowieka, zwany szoferem, posiada właściwość taką, że gdy weźmie kierownik do ręki, to uczuwa nieprzepartą chęć do wyścigów. Wprawdzie w miastach krępują go przepisy, niechno jednak wydostanie się poza mury miejskie, to ujrzawszy przed sobą inny samochód, dokłada wszelkich wysiłków, aby go doścignąć i prześcignąć, a jeżeli usłyszy za sobą trąbkę, to nachyla się nad kołem kierownika i uważa sobie za punkt honoru, aby się nie dać ubiec jadącemu z tyłu.
I szofer Bohusza nie był gorszy, niż inni, usłyszawszy więc za sobą trąbkę samochodu księżny, przyspieszył natychmiast tempo jazdy i im bardziej goniący dokładał wysiłków, aby go dopędzić, tem szybciej ścigany umykał przed współzawodnikiem.
Już chyba z godzinę trwała ta szalona gonitwa, gdy nagle, na skręcie gładkiej, jak stół, szosy, spostrzegł — na szczęście dość jeszcze daleko — zamknięty przejazd kolejowy.
Nie było rady innej, jak tylko zwolnić biegu i w końcu stanąć.
Pozwoliło to nareszcie szoferowi księżny dopędzić ściganego. Zrównały się samochody, a zaniepokojona i rozgorączkowana długą, szaloną jazdą księżna wychyliła się szybko przez drzwiczki pojazdu.
Lecz na widok, który się jej oczom przedstawił, cofnęła się gwałtownie, ściskając kurczowo zacisniętemi palcami krawędź drzwiczek.
Jean — zawołała, drżąc na całem ciele — Jean, czy to ty?
W samochodzie, stojącym u szlabana przejazdu, siedziała wprawdzie postać, przypominającą wynalazcę eliksiru młodości, ale była to już postać starca o twarzy pomarszczonej, oczach zapadłych, zgarbiona i bezwładna.
Usłyszawszy głos tak znany, Bohusz ocknął się z odrętwienia, podniósł oczy i szepnął:
— Ah, księżna! Skąd tutaj? Co to?
Ostatnie słowa wymówił, spostrzegłszy bladość śmiertelną na twarzy księżny i wyraz niewysłowionego strachu w oczach, utkwionych w twarz swoją.
Zadrżał, przechylił się i spojrzał w małe zwierciadełko okrągłe, wprawione w przednią ściankę samochodu.
Był starcem!
W tej chwili rozległ się świst przeciągły. Zdaleka ukazał się pociąg, pędzący ku Paryżowi.
W Bohuszu błysnęła jeszcze iskra dogasającej energji młodzieńczej.
Oczy jego padły na pociąg i ogarnęła go myśl rozpaczliwa rzucenia się pod koła nadbiegającego potwora. Zerwał się więc na nogi i usiłował otworzyć drzwiczki samochodu. Dygocące jednak ręce odmówiły posłuszeństwa, kolana ugięły się i wreszcie runął bezsilny na poduszki.
Gdyby teraz mógł był spojrzeć na Ninę, to ujrzałby, że i jej twarz piękna kurczy się, marszczy, ściąga, jak jabłko zmarznięte, oczy zapadają się i maleją, a na skroniach widać już śród włosów kruczych pasma siwe...
Nie wytrzymał nadmiaru cierpienia, huraganu wrażeń, nawału uczuć eliksir młodości profesora Bohusza!
Opowiadają kroniki o ludziach młodych i zdrowych, którzy pod wpływem wielkiego strachu lub bólu, postarzeli się i posiwieli w ciągu jednej nocy. Surogatowi młodości wystarczyło na to daleko mniej czasu.








  1. Ajencja Detecto. Poszukiwania, nadzór, sprawy małżeńskie. Dyskrecja zapewniona...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.