Eliksir profesora Bohusza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Eliksir prof. Bohusza | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1932 | |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STEFAN BARSZCZEWSKI
ELIKSIR
PROF. BOHUSZA POWIEŚĆ
WYDANIE DRUGIE
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA
|
Znużony pracą całodzienną, siadł w zwykłym kąciku kawiarni i popijając kawę, rozglądał się po publiczności.
Zapadłe, zmęczone ślęczeniem nad książkami i mikroskopem oczy znajdowały rzetelną rozrywkę w przyglądaniu się tym postaciom znanym i nieznanym, to gawędzącym przy kawie, herbacie lub piwie, to wchodzącym i wychodzącym, zajętym sobą i swojemi sprawami, spotykającym tu przyjaciół, szukającym w kawiarni tej uciechy, spoczynku, albo załatwiającym w niej interesy własne i cudze. Ot, jak na świecie!
Odźwierciadlało mu się tu życie. Spieszył więc codziennie z cichej pracowni, z pośród flasz, probówek, retort, mikroskopów, książek i notatek do tego swego kącika, aby przy dźwiękach orkiestry kawiarnianej, kojących mu nerwy i myśli, popatrzeć na ten kalejdoskop.
I czasami, gdy myślą wybiegł poza ten tłum, choć oczy jego w nim tkwiły, zdawało mu się, że ta kawiarnia to taki światek maleńki, w którym ci, którzy przychodzą, z za świata przychodzą, a ci, którzy wychodzą, za światy idą, skończywszy żywot doczesny.
Najbardziej jednak zajmowali go ci, których tu stale zastawał, gdy przychodził, i zostawiał, wychodząc. Zdawali się do tych krzeseł i kanapek przyrośli, dziwne grzyby kawiarniane, patrzące na świat i słońce przez szyby okopcone, niezdolni już do żywszego ruchu, uniesień i zachwytów, dogorywający w tym zakątku ciepłym i przytulnym, starcy. Zajmowali go najbardziej, bo on właśnie tę samą starość czuł już w kościach, nerwach i muskułach, choć wielki jego umysł uczuciu się temu nie poddawał. Przeciwnie, buntował się, badał, szukał, wytoczył wojnę starości.
Zwalczyć starość stało się celem życia jego. Bo dlaczego nie możnaby jej zwalczyć tak, jak tylu innych chorób strasznych, uważanych przedtem za nieuleczalne? Wszak wiekopomne odkrycia Pasteura otworzyły zupełnie nowe widnokręgi, utorowały drogi nieznane nauce lekarskiej?
Wszak uczeni niepospolici wszystkich wieków nie wahali się dotykać tego zagadnienia, a choć nie osiągnęli celu, to nie dowód jeszcze, aby nie było istotnie sposobu zapobiedz zamieraniu tkanek, zwapnianiu się arterji, osłabieniu serca, słowem, tym wszystkim objawom fizjologicznym, które znamy pod nazwą starości — niedołęstwa życia, chylenia się ku grobowi?
To „dlaczego?“ — buntownicze, zacięte, któremu świat cały postęp zawdzięcza, ogarniało i jego mózg potężny, doprowadzało go do dedukcji wspaniałych, które już nieraz wywoływały podziw w kołach naukowych.
Całą wiedzę ogromną, czas i wysiłki poświęcił zupełnie zadaniu zwalczenia starości.
Być znów młodym! Zwalczyć rozkładowe działanie wieku, przygniatającego barki, zabić starość, posiadać znów energję, sprężystość, radość życia — młodość przy doświadczeniu, nabytem z wiekiem!
Co za perspektywa niebotyczna!
Ot i teraz wzrok jego zmęczony, prześlizgując się po klientach kawiarni, zawadził o framugę białą, gdzie przed stolikiem marmurowym zasiadła na kanapce para młoda.
On, typowy młodzik miejski, wybladły od nocy niedospanych, zwiędły już nieco od uciech tandetnych, ale z uśmiechem na ustach i w oczach szyderczych urwisa — ona, prześliczna, zgrabna dziewczyna, o oczach ciemnych i włosach złocistych, które, wymykając się z pod zgrabnego kapelusika, zdawały się otaczać aureolą pyłu świetlanego jej twarzyczkę o cerze atłasowej.
Wpatrzona w swego towarzysza, rozchylała co chwila w śmiechu serdecznym usta różowe, ukazując dwa szeregi ząbków równych i białych, jak mleko.
Nagle, jak to się często zdarza, uczuła bezwiednie wzrok w siebie utkwiony i zwróciła główkę ku wtulonemu w kącik uczonemu.
Przez chwilę patrzała w oczy jego wpatrzone w nią uporczywie, poczem odwróciła się obojętnie.
Bo czem był dla niej, rwącej się do życia i do użycia, ten jegomość o oczach zapadłych, twarzy pomarszczonej i zaroście siwym, przygarbiony do ziemi i życiem zmęczony?
Prof. Bohusz odczuł to spojrzenie i dotknęło go ono, gdyż dziewczę podobało mu się bardzo, zdawało się rozlewać dokoła ciepło, wdzięk i radość. Uśmiechnął się wreszcie z goryczą.
Wszak to jej prawo. Prawo młodości. Pożądać kwiatu życia, nie zaś liści zwiędłych i pożółkłych. Obok starości przechodzi obojętnie.
Inaczej być nie może.
I cóż mu z tego, że jest uczony i sławny; że prace jego zajmują ludzi wiedzy; że towarzystwa naukowe mianują go swym członkiem; że wszechnice proszą o przyjęcie katedr, choć stale odrzuca je duch jego niezależny; że, pomimo to nawet, jeden z uniwersytetów niemieckich nadesłał mu tytuł profesora honorowego za nowe, genialne badania nad białemi ciałkami krwi?
I cóż mu z tego, skoro starość przygniata już barki, a młodym właściwie nigdy nie był? Bo choć fotografje jego z owych lat odległych pokazują mężczyznę o głowie wspaniałej, oczach dumnych, nosie orlim i ustach Antinousa, to jednak marzeniem jego wówczas była tylko sława.
Jej uzyskaniu poświęcił młodość, zdobył dyplom doktorski i pracował dalej, mijając z pogardą wszystko, co nie tyczyło się ulubionych badań naukowych, ksiąg i laboratorjum. I tak niespostrzeżenie przeszły mu lata za latami, a gdy syt sławy i znużony dociekaniami naukowemi, zapragnął życia — spostrzegł dopiero wówczas, że już za późno, że pozostał, coprawda, umysł wielki i lotny, ale ciało odmawia posłuszeństwa, że siły fizyczne pożera już choroba starości.
I znów wyrwał mu się w duszy okrzyk gorący: Posiadać energję, sprężystość i radość życia — młodość przy doświadczeniu, nabytem z wiekiem — co za perspektywa niebotyczna!
Lecz on, jak Prometeusz po ogień, sięgnie zuchwale do nieba po to, co Jehowa odebrał wygnańcom z raju. I choćby sępy miały mu drzeć trzewia, zginie albo zwycięży. Alchemik nowoczesny znajdzie ów „kamień filozoficzny“, ów „eliksir wielki“, niweczący starość, pozwalający ludziom leczyć ją, jak inne choroby.
Tak! Jest już nawet na tropie właściwym. Setki doświadczeń, lata badań wskazały, że dedukcje jego były słuszne, że wyciąg, który przygotowuje, dokona swego.
A wówczas, strzeż się dziewczyno, której wzrok prześlizgnął się tak obojętnie po prof. Bohuszu!
∗
∗ ∗ |
Powrócił do swej pracowni, do swych flaszek, retort, epruwetek, mikroskopów, klatek ze zwierzętami i zagłębił się ze zdwojoną energją w pracy życia...
I oto, co było snem, chimerą, niemożliwością, stało się ciałem. Prof. Bohusz dopiął celu. Odkrył eliksir młodości! Tego był prawie pewien, a przeświadczenie to przejęło go wzruszeniem głębokiem.
Drżącą ręką podniósł epruwetkę do góry i patrzał pod światło na płyn zlekka opalizujący, który miał stać się treścią nowego życia, przekreślać całe dziesiątki lat, zwracać młodość i siły.
Tysiączne myśli biły mu do głowy. Radość, obawa, nadzieja przejmowały go kolejno, ale ponad wszystko czuł, że przedewszystkiem na sobie musi doświadczyć działania owego wyciągu, którego skuteczność niewątpliwą stwierdził już na zwierzętach, zanim odważy się zastosować go do innych ludzi. Albo wnioskowania jego okażą się słuszne i osiągnie ów wymarzony wynik cudowny na sobie, albo też nieprzewidziane powikłania fizjologiczne wywołają skutek wręcz przeciwny, przyspieszą ostateczny rozkład tkanek lub sparaliżują działalność serca...
Wszystko jedno, co będzie! Czuje, że musi zrobić ten krok ostateczny, który albo uwieńczy dzieło, albo zburzy cały gmach marzeń.
Nadeszła ta chwila. Teraz już zupełnie spokojny, jak przy doświadczeniach nad zwierzętami, ujął palcami lewej ręki skórę, tworząc fałd wystający, a prawą, ruchem pewnym, zagłębił w fałd ten igłę szprycki i nacisnął tłok. W miarę przedostawania się cieczy pod skórę, przejmował go ból palący, gwałtowny, lecz nie drgnął nawet.
Nareszcie dowie się o rezultacie pracy długoletniej. Nareszcie stwierdzi działanie odkrycia swego. Zmożony bólem położył się na otomanie. Zimny pot okrył mu czoło. Otarł go chustką i czekał.
Stopniowo ból w miejscu zastrzyknięcia łagodniał i wreszcie minął zupełnie. Od czasu do czasu tylko, jakby echo bólu odzywało się w rance, natomiast uczuł dziwne ciepło, rozchodzące się po ciele. Z początku przyjemne to uczucie, przechodziło stopniowo w podniecenie. Pod wieczór stwierdził, że ma gorączkę. Paliła go twarz, piekły ręce. Termometr wskazywał 39 stopni.
Pełen niepokoju i oczekiwania, położył się do łóżka. W nocy gorączka nieco spadła. Wystąpiły zato poty i pomimo silnego postanowienia czuwania nad skutkami zastrzyknięcia wyciągu, nie mógł opanować senności. Wreszcie zasnął twardo.
Był już dzień jasny, gdy się obudził. Bólu, gorączki, potów — ani śladu. Rzeźko zerwał się z łóżka. Miał wrażenie, że nowa krew, bujna i wrząca, płynie mu w żyłach. Tak, czuł, że jedno to zastrzyknięcie wczorajsze przynosi mu zapowiedź powrotu młodości. To też, pogwizdując wesoło, zabrał się do ubierania.
Stara służąca, Marta, czekająca już od godziny ze śniadaniem, słuchała zgorszona tego gwizdu, gdyż nie mogła wyobrazić sobie, aby profesor, zawsze tak poważny i zamyślony, mógł się zdobyć na taki figiel.
— Może — pomrukiwała, kręcąc się po jadalnym pokoju — pozwolił sobie wczoraj gdzie w towarzystwie?
Wreszcie wyszedł do niej lekki i radosny.
— Dzień dobry, Marto — zawołał — pięknie dziś na świecie!
— Dzień dobry panu profesorowi. Żeby pięknie było, to nie powiem. Zbiera się na deszcz, ale pan profesor dzisiaj wesoły, a spał tak, że nie mogłam doczekać się ze śniadaniem.
— No, ale już jestem i do tego głodny! — rzekł, śmiejąc się i pogłaskał starą po twarzy.
— Niema co — mruknęła, znalazłszy się w kuchni — pozwolił sobie wczoraj nieboraczysko i jeszcze nie wytrzeźwiał!
Bohusz tymczasem zasiadł do stołu. Dawniej, ba, wczoraj jeszcze, wypijał co prędzej kawę, rzucał okiem na telegramy w dzienniku, który prenumerował i spieszył do pracy. Dzisiaj, ku zdumieniu Marty, jadł z apetytem wilczym wszystko, co mu podała i z zajęciem przeglądał nie tylko depesze, ale i wiadomości miejskie w swym dzienniku, dziwiąc się, że przedtem nie zwracały uwagi jego te często drobne, ale zawszeć malujące chwilę obecną, objawy życia.
Nie dosyć na tem, gdy bowiem po śniadaniu zabrał się do pracy, uczuł, że nie idzie mu jakoś. Nie mógł myśli zebrać, niecierpliwiło go to, nad czem dawniej ślęczył z lubością całemi godzinami, zapominając zupełnie o świecie zewnętrznym.
Dziś poziewał, przeglądając notatki lub nachylając się nad mikroskopem. Wreszcie nie wytrzymał i rzucił pracę.
Widocznie — myślał — nie minęło jeszcze podniecenie. Nerwy potrzebują wypoczynku.
Spojrzał przez okno. Rozpraszały się chmury. Gorące słońce lipcowe świat złociło. Do pokoju wpadła pszczoła zbłąkana i brzęcząc, szukała wyjścia.
I nagle wzięła go chęć ogromna zaczerpnięcia pełnemi płucami woni pól i łąk, zobaczenia zieleni, kwiatów, zboża falującego na łanach.
Porwał kapelusz i laskę i raczej wybiegł niż wyszedł na ulicę.
Jakże pięknym i wesołym wydał mu się teraz świat, do którego dawniej nigdy nie tęsknił; jakże uroczym ten cienisty park miejski, który uważał zawsze za jakąś wystawę nianiek z niemowlętami, lecz nie za miejsce dla ludzi pracy. Wkrótce jednak i park okazał się za ciasny dla niego, tyle sił i energji czuł w sobie, tak pociągało go wszystko. Wskoczył więc do tramwaju i nie wysiadł, dopóki nie zobaczył przed sobą szerokich, pokrytych zbożem pól, srebrzystej wstęgi rzeki, zieleni lasów i ogromu niebios, po których fantastycznemi kłębami sunęły obłoki perłowe.
I jak student w pierwszych dniach wakacji letnich, brodził po polach, wywijając laską i nucąc piosenki, które kiedyś słyszał w latach dziecięcych, a które teraz obudziły się do życia, ukryte gdzieś w tkankach mózgowych; wstąpił do mleczarni podmiejskiej; z rozkoszą wylegiwał się na murawie śród drzew szumiących lasu, zanim wreszcie, z pękiem kwiecia polnego w ręce, znużony i opalony, ale szczęśliwy, pomyślał o powrocie do domu.
Gdy wchodził do przedpokoju, Marta, zaniepokojona próżnem oczekiwaniem, gdyż pora obiadowa minęła już dawno, wybiegła na jego spotkanie.
— Co się panu profesorowi stało? — zawołała głosem strapionym. — Obiad już do niczego. Wszystko wystygło. Bóg wie co przychodziło mi do głowy! Od godziny wyglądam przez okno, a profesora ani widać. Chwała Bogu, że nareszcie pan profesor wrócił!
Bohusz uśmiechnął się, zabawiony tym niepokojem wiernej służącej i ocierając spocone czoło, podał jej pęk kwiatów uzbieranych.
— Niechno Marta — rzekł — włoży to do wazonu i postawi na stole. Byłem za miastem.
Marta spojrzała podejrzliwie.
Kilkanaście już lat służyła u prof. Bohusza, a nie zdarzyło się jej jeszcze, aby ten człek poważny i zagłębiony w nauce, wybierał się sam jeden na wycieczki podmiejskie.
— Co mu się stało? Czy mu kto uroku zadał? — powtarzała, odgrzewając zupę i przypomniawszy sobie niezwykły wybryk poranny profesora.
Tak minął pierwszy dzień działania eliksiru młodości.
Tej nocy profesor spał, jak zabity. Zastrzyknięcia postanowił ani tego, ani następnego dnia nie powtarzać, aby zbadać, o ile trwałe będą jego skutki.
Na drugi dzień podniecenie dnia pierwszego minęło, widocznie pod wpływem niezwykłego wyładowania energji fizycznej, tak sprzecznej z dotychczasowym trybem życia, pozostało jednak uczucie rzeźkości, pozostał też apetyt, policzki nabrały barwy, a oczy blasku.
Trzeciego wreszcie dnia zastrzyknął sobie drugą dawkę. Nastąpiły te same objawy: najpierw ból gwałtowny, potem podniesienie temperatury, wreszcie poty i senność przemożna.
Gdy się ocknął czwartego dnia, uczuł nowy napływ siły i zdrowia. Ubrał się szybko i zjadł śniadanie, żartując z Marty, nie mogącej pojąć, co się dzieje z tym dotychczas tak poważnym, małomównym i najczęściej tetrycznym profesorem, zgarbionym i postękującym czasem, a dziś tak ruchliwym i rzeźwym, jak młodzieniec.
Bo też istotnie młodość powracała. Po dziesięciu dniach stwierdził, że włosy na wąsach, brodzie i głowie zaczynają przybierać od korzeni dawną złocistą barwę, stają się gęstsze i bujniejsze, a na łysinie, nad czołem, pojawia się mech złocisty włosów nowych; że dotychczas zapadłe oczodoły zapełniają się, a oczy, jakby pchnięte naprzód, nabierają czystości i przejrzystości; że zmarszczki w kątach oczu nikną zupełnie, cera staje się gładka i różowa, bez plam i pięten starości; że na rękach znikają fałdy i wypukłości stawów, muskuły przedramion rosną, a nogi prostują się i prężnieją. Nie ulegało już wątpliwości, że młodniał z dnia na dzień, że wracał do pełni sił, rozkwitu wieku męskiego. Przejmowało go to radością taką, o jakiej nie miał nawet pojęcia. Radością nie tylko samolubną z odzyskania tego, co zdawało się już niemożliwe do odzyskania, ale także radością odkrywcy, że osiągnął triumf, nad którym pracowali napróżno uczeni całego świata od tysiącoleci. Dziesiątki pokoleń kładły się w grób, nie przewidując nawet, że można uniknąć starości lub wyleczyć ją, jak wszelką inną chorobę, a on, profesor Bohusz, dokonał tego, osiągnął szczyt marzeń ludzkich, stał się najsławniejszym człowiekiem na świecie, bo nie wątpił, że skoro wieść o eliksirze młodości rozniesie się śród ludzi, to imię jego wynalazcy rozbrzmiewać będzie, jak grom, że zaćmi najgłośniejsze imiona poetów, kompozytorów, wirtuozów, lekarzy, bohaterów...
Zauważył jednak i to, co najpierw wziął za skutek podniecenia chwilowego, mianowicie, brak chęci do pracy, tej mrówczej pracy codziennej, której przy genialnym umyśle zawdzięczał właśnie tak wspaniałe wyniki naukowe, a która przedtem stanowiła treść życia jego. Teraz rozglądał się po świecie z podziwem i zaciekawieniem, oczyma szeroko rozwartemi, jak u dziecka. I pociągało go teraz właśnie to, co dawniej, w tym okresie, który nazywał już pierwszą młodością, było dla niego zupełnie obojętne. A że zawsze był odludkiem i znajomości osobistych posiadał nie wiele, rodziny zaś nie znał wcale, dalecy bowiem, jedyni krewni jego mieszkali gdzieś na głębokiej prowincji — stał się więc gościem teatrów, koncertów, zabaw publicznych, wymykał się na wycieczki bliższe i dalsze, zainteresował się nawet gorąco sportami wszelkiego rodzaju.
Z początku dziwny, niespodziewany ten zwrot zastanawiał go i niepokoił, gdy notował skrupulatnie, z dokładnością badacza, przejawy działania swego wynalazku i gdy powracały jeszcze od czasu do czasu porywy do pracy naukowej. Po dwudziestu jednak dniach stosowania wyciągu, poddał się zupełnie temu nowemu stanowi rzeczy, a raczej nie odczuwał go już wcale. Przeciwnie, gdy zastanawiał się nad stanem dawnym, to właśnie ta dawna jego powaga, zasklepianie się w laboratorjum i bibljotece, bez innych przyjemności, jak praca i nauka, zdawały mu się nienaturalne i śmieszne i dziwił się, że mógł życie takie prowadzić.
Tymczasem eliksir działał w dalszym ciągu. Bujny zarost na głowie i twarzy przybierał coraz bardziej dawną, piękną barwę złocistą, kształty zaokrąglały się i rosły w miarę odzyskiwania przez muskulaturę ciała dawnych młodzieńczych rozmiarów, wszystkie ścięgna zwarły się i stężały, kości odzyskały moc i elastyczność, wskutek czego kark się wyprostował, głowa podniosła dumnie i wreszcie pewnego dnia spostrzegł, że ubranie, które dawniej wisiało na nim luźno, jak worek, teraz pęka mu na szwach, za ciasne i za krótkie, że wygląda w niem wprost zabawnie. Nie było innej rady, jak kupić nowe i to zaraz, bo w dziwacznym stroju dawniejszym nie wytrzymałby ani dnia dłużej.
Przypomniawszy sobie wyczytany w dzienniku adres jednego z największych magazynów miasta, udał się tam natychmiast. Nie mało jednak kłopotu mieli subjekci z tym klientem źle i niezgrabnie odzianym, zanim zdołali zaspokoić wymagania jego, bo gdy dawniej uważał ubranie za rzecz całkiem podrzędną, na którą człowiekowi rozumnemu nie wypada i nie warto tracić czasu i uwagi — teraz stał się nadzwyczaj wybredny. Po długiem wreszcie przebieraniu w wielkich stosach ubrań, wybrał kilka garniturów najmodniejszych i, przywdziawszy zaraz wytworny garnitur letni, resztę kazał odesłać sobie do domu. W tym samym magazynie uzupełniwszy jeszcze garderobę, od stóp do głowy odświeżony, wyszedł pod inną już zupełnie postacią na ulicę. Tu spostrzegł dziewczę, sprzedające kwiaty. Przystanął, kupił piękny goździk pąsowy, dał wpiąć go sobie w butonierkę i rzucił kwiaciarce banknot, przewyższający dziesięciokrotnie cenę, żądaną za kwiatek.
Już od paru tygodni nieliczni znajomi odludka profesora spoglądali z podziwem, jak rozruszał się, ożywił, stał się krewki, zdrowy, młodzieńczy.
Lecz dzisiaj, w tym stroju modnym, z pod igły, niktby go już nie poznał.
Istotnie, spotkał niebawem dawnego swego ucznia, z którym nawet łączyły go niegdyś stosunki nie ledwie przyjaźni. Uczeń, człowiek już podstarzały, spojrzał na idącego szybko, krokiem elastycznym, wytwornego jegomościa wzrokiem obojętnym. Bohusz zato, poznawszy ucznia, uśmiechnął się uprzejmie i ruchem zgrabnym uchylił kapelusza. Powitany, spostrzegłszy ten ruch, zdjął także szybko kapelusz, ale z oczu jego wyczytać było można, że zgoła nie wie, kto mu się kłania i raczej przypuszcza omyłkę.
Z nie mniejszym również podziwem, jak obcego intruza, powitała tego eleganta z kwiatkiem w butonierce stara Marta, gdy wrócił do domu. Zaniepokojona pospieszyła do kuchni, gdzie właśnie znajdował się woźny Towarzystwa naukowego, przychodzący kilka razy na tydzień sprzątać laboratorjum i pracownię profesora, czyścić naczynia laboratoryjne i przyrządy naukowe, jako obeznany z tego rodzaju czynnościami. I on szeroko otwierał oczy na zmiany, jakie zaszły w profesorze Bohuszu, mając jednak wielki respekt dla ludzi świata naukowego, któremu posługiwał i będąc z natury małomówny, kiwał tylko głową, nie śmiąc się odezwać.
— Czary, panie Józefie, czary! — zawołała, wpadając do kuchni. — Nie tylko, że nasz profesor odmłodniał, ale wystrychnął się na wielkiego pana. Pobiegłam, aby mu pomóc zdjąć palto, a tu patrzę, w przedpokoju stoi jakiś elegant zupełnie obcy, w żółtych butach, jasnem palcie, z kwiatkiem w guziku. Ażem krzyknęła. A pan uśmiechnął się i powiada:
— A co, po ludzku teraz wyglądam!
Tu wykręcił się, trzasnął obcasami, jak młodzik i skoczył do pokoju.
— Niechno pan spojrzy, panie Józefie — dodała, zaglądając przez dziurkę od klucza.
Józef spojrzał i ujrzał profesora, stojącego w jadalnym pokoju przed zwierciadłem i poprawiającego krawat.
— Dalibóg! — szepnął — to chyba czary. Boć wiadomo, że choroba, albo i nieszczęście, mogą z młodego człowieka zrobić starego, ale żeby ze starego, za przeproszeniem, grata, zrobić młodego eleganta, tego jeszcze nie słyszałem, choć człowiek przecież tyle lat obraca się śród różnych profesorów i doktorów uczonych.
— Czary, czary! — powtarzała wciąż Marta.
— A może — szepnął Józef, uderzając się w czoło — znalazł kwiat paproci! Bo to powiadają, że kto taki kwiat w noc świętojańską znajdzie, to mu się wszystkie skarby otwierają i może mieć, co chce.
Martę zastanowiły mocno te słowa.
— Kto może wiedzieć? — rzekła zamyślona. — Może i znalazł. Bo rzecz to przecież niesłychana! Niedawno jeszcze stary, zgarbiony, wciąż nad książkami i swemi szkiełkami, tak, że nie mogłam się doprosić aby zjadł obiad, a dziś młody, elegancki, lata, jak ten pędziwiatr, po zabawach i prawie, że nie tknie książek swoich. Co tu robić panie Józefie, co tu robić?
— A na co? — odparł Józef filozoficznie. — Czy was krzywdzi?
— Gdzieżtam! — zawołała Marta. — Przedtem był taki ci wyrachowany, że o każdy grosik trzeba się było użerać. Żałował sobie wszystkiego, aby tylko na te książki i szkiełka wystarczyło, a dziś daje, ile powiem i to jeszcze mu za mało i sam do domu różne dobre rzeczy znosi, bo je teraz za dziesięciu.
— No, no! — kiwał Józef głową. — A może gbur się zrobił?
— I to nie! Dawniej też zły nie był, ale mruk okropny. Rzadko kiedy do człowieka się odezwał. A jeżeli się odezwał, to tak, jakby języka żałował. Niech Marta zrobi to, przyniesie owo! — i tyle. A teraz to i pogada i pożartuje, a czasem nawet — dodała zażenowana — uszczypnie albo wpół obejmie, wesoły, jak student.
Józef zaśmiał się cicho.
— I czego — westchnął — chcecie więcej, kobieto? Oj, żeby to on mnie takim młodym zrobił!
Marta wydęła pogardliwie wargi, ale Józef tego nie widział, zamyślił się bowiem głęboko nad możliwością powtórnej młodości.
Po dniach czterdziestu siwizna znikła zupełnie. Zamiast dawnej łysiny, nad czołem wznosiła się bujna, złocista czupryna, piękny, pokrętny wąs ocieniał wargi pełne i różowe, a rozczesana, gęsta jasna broda opadała na szeroką pierś męską. Zęby, pożółkłe już i chwiejne zwarły się i zbielały, oczy spoglądały na świat dumnie i śmiało — cała postawa zdradzała siłę, gibkość i zręczność — słowem, eliksir młodości uczynił swoje, profesor Bohusz zrzucił z siebie, jak Faust, powłokę starca, stanął przed światem odrodzony w pełni rozwoju wieku męskiego.
Ale jednocześnie z tem odrodzeniem fizycznem, nauka wietrzała mu z głowy. Już teraz notatek nawet nie spisywał, a gdy Józef przychodził do laboratorjum dla robienia porządków, to cała jego czynność ograniczała się do ścierania kurzu ze „szkiełek“, jak Marta nazywała wszystkie te naczynia i przyrządy laboratoryjne. I książki w bibljotece nie opuszczały już półek, spoglądając melancholijnie na ciszę i pustkę pracowni.
Czasami, wchodząc do tego przybytku, Bohusz uczuwał jakby wyrzut sumienia. W chwilach takich chwytał swe zeszyty i postanawiał sobie mocno skończyć prace zaczęte, skreślić plany nowych, odświeżyć w pamięci rzeczy zapomniane. Gdy jednak zabierał się do porządkowania notatek i rękopisów, to ogarniało go uczucie dziwne. Oto, zdawało mu się, że czyta prace obce, których dotychczas nie znał. Często nawet musiał zastanawiać się głęboko, aby zrozumieć to, co sam tak niedawno jeszcze napisał. I wnet rozpraszały się myśli, lecąc do świata i ludzi, uczuwał wstręt do tych papierów, krew wrzała do ruchu i uciechy. Doszło wreszcie do tego, że gdyby nie skrupulatnie spisywane w dniach powagi i starości doświadczenia i formuły, to nie byłby już w możności — czuł to dobrze — odtworzyć genialnego swego wynalazku. Był dla nauki stracony.
W jednej z chwil takich, zerwawszy się od biurka i wybiegłszy na ulicę, jak uczeń, ucieszony, że pozwolono mu przerwać męczące wykuwanie lekcji, znalazł się przed kawiarnią, do której w starości tak często zaglądał, a o której nie pomyślał od czasu rozpoczęcia kuracji. I nagle przyszła mu chętka zajrzeć tam po dwu prawie miesiącach niebytności.
Wszystko zastał po dawnemu. Ten sam szwajcar, ci sami kelnerzy, ta sama orkiestra, te same grzyby kawiarniane, pochylone nad stolikami i rozprawiające o polityce śród dymu papierosów. Skinął głową szwajcarowi i znajomym kelnerom, lecz kłaniali mu się, jak człowiekowi zupełnie obcemu. Bo któżby przypuszczał, że ten śmigły, prosty, jak świeca, piękny mężczyzna o bujnym jasno-blond zaroście jest tym samym starym, siwym, zgarbionym i zaniedbanym profesorem Bohuszem, który do niedawna siadywał regularnie co wieczór tam, w kąciku, przy szklance kawy, wiecznie zamyślony i milczący.
— Zapewne umarł lub wyjechał — mówili, spoglądając na pusty kącik i przechodzili do innych gości, jak przechodzi żołnierz, idący do ataku nad tymi, którzy ubyli z szeregów, jak przechodzi wogóle ludzkość nad mogiłami pokoleń minionych. Życie się nie cofa.
Lecz cofnął je prof. Bohusz. Młody, tryumfujący, stał na schodku, wiodącym z jednej sali do drugiej i rozglądał się uśmiechnięty po publiczności, gdy nagle wzrok jego zatrzymał się przy jednym ze stolików, bo ujrzał tam tego samego młodzieńca wybladłego, o oczach urwisa, z tą samą śliczną dziewczyną o aureoli włosów złocistych, wymykających się z pod zgrabnego kapelusika, którzy zwrócili byli jego uwagę wówczas, gdy tu po raz ostatni zajrzał.
Jakże inaczej jednak spoglądał na nich, a raczej na tę śliczną dziewczynę, teraz, gdy był młody, pewny siebie i piękny!
I zabiło mu serce gwałtownie, a krew uderzyła do głowy, bo i nieznajoma, ulegając spojrzeniu w siebie utkwionemu, zwróciła ku patrzącemu na nią oczy, ale jakże inaczej spoglądały te oczy, niż wówczas!
Teraz było to przeciągłe spojrzenie zainteresowania, pełne wyrazu takiego, jakgdyby usta chciały wydać okrzyk radosny.
Bohusz nie zawahał się ani chwili. Spostrzegłszy tuż obok parki stolik wolny, pospieszył ku niemu i kazawszy podać sobie kawy, zwrócił na nieznajomą wzrok śmiały bezczelnie.
I znów spotkały się ich oczy, a po twarzyczce blondynki przebiegł rumieniec, jak mgiełka różowa. Zauważył to jej towarzysz i spojrzał na Bohusza wyzywająco. Bohusz odpowiedział przelotnem spojrzeniem obojętnem, zupełnie zajęty młodą kobietą.
Rozdrażniło to widocznie bladego młodzieńca, przesunął bowiem krzesło, zasłaniając Bohuszowi widok swej towarzyszki. Nasz odmłodzony profesor uśmiechnął się na ten manewr i, spostrzegłszy na ustach nieznajomej również uśmiech przelotny, przesiadł się spokojnie na inne krzesło, tak, że miał ją znów przed oczyma. Młodzieniec nie zauważył tego, gdyż, rozpostarty rękoma na stole, żywo opowiadał coś towarzyszce. W końcu wszakże musiało go uderzyć jej roztargnienie, bo odwrócił się niecierpliwie i spotkał wesołe oczy Bohusza. Zrozumiał. Oparłszy tedy rękę na poręczy krzesła, utkwił wzrok urwisa w natręcie.
Bohusza zabawiło to i uczuł chęć nieprzepartą dać szczutka w nos temu rywalowi, a zanim jeszcze dzika ta myśl zgasła, już ręka sięgnęła do wyzywającej twarzy, rozległ się cichy trzask matowy i oszołomiony tą niespodzianką młodzieniec przechylił się tak mocno w tył, że omal nie spadł z krzesła. Zdołał jednak utrzymać równowagę, zerwał się i podniósł rękę. W powietrzu jednak spotkała ją ręka Bohusza, który nie ruszył się nawet z miejsca, i ruchem krótkim a mocnym przygwoździła wprost przeciwnika do krzesła.
Stało się to tak szybko, że nawet najbliżsi goście kawiarniani nie spostrzegli zajścia.
Młodzieniec syknął z bólu, bo palce Bohusza ścisnęły mu kiść, jak kleszcze żelazne i już miał wybuchnąć, ale błagalnym ruchem i wejrzeniem powstrzymała go od tego piękna towarzyszka.
Bohusz sięgnął do kieszeni, dobył kartę wizytową, rzucił ją na stół przed znieważonym i wyszedł z kawiarni, ukłoniwszy się szarmancko nieznajomej, której oczy, w pierwszej chwili pociemniałe z oburzenia, spoglądały teraz na niego z niemym przestrachem sarenki leśnej, ale — i podziwu.
Wyszedł, bo ogarnął go wstyd tego, co się stało. Jak to? On, człowiek poważny, uczony, ba, sława naukowa, profesor honorowy, postąpił, jak żak szkolny?
Refleksje te jednak nie trwały długo. Przezwyciężyła je siła bujnej młodości, nie chodzącej przecież w parze z rozwagą, to też, gdy wracał późną nocą z wesołej operetki do domu, przypominał sobie to zajście w kawiarni bez wyrzutów, jako zdarzenie zabawne.
Nie mniej cały dzień następny spędził w domu, spodziewając się, że obrażony młodzieniec przyśle mu sekundantów. Czekał wszakże napróżno, a chwile nudy — bo do pracy naukowej nie czuł już żadnego pociągu — osładzało mu powracające natarczywie wspomnienie uśmiechu różowych ust dziewczyny złotowłosej.
To też, gdy wieczór nadszedł, pospieszył do kawiarni z nieokreśloną nadzieją zapoznania się z piękną osóbką bez względu na sytuację, wywołaną przez zajście wczorajsze.
Zaledwie zasiadł przy stoliku, wpatrzony w puste, smutne dziś miejsce, w którem wczoraj ją widział, gdy zaszeleściła jedwabna sukienka, ciche: Przepraszam? — zabrzmiało mu nad głową i zgrabna, wiotka nieznajoma przesunęła się, roznosząc subtelną woń perfum, tuż obok niego, aby zająć miejsce wczorajsze, pod oknem.
Możnaby było przysiąc, że nie widzi wcale Bohusza i że, zapatrzona w okno, oczekuje na kogoś. Ale po chwili wzrok jej oderwał się od szyby, przebiegł po kawiarni i spostrzegł sprawcę wczorajszego zajścia. We wzroku tym przemknął jakby wyraz zdziwienia. Bohusz podchwycił go i uchylił kapelusza. Odpowiedziała ślicznem skinieniem główki. Podszedł więc do jej stolika.
— Pozwoli pani?
— Proszę.
— Przedewszystkiem — szepnął — muszę przeprosić za zajście wczorajsze. Naraziłem panią na nieprzyjemność i żałuję tego niewymownie.
— A nie żal panu pokrzywdzonego?
— Przeciwnie. Gotów jestem udzielić mu satysfakcji. Dziś przez dzień cały czekałem...
— Sekundantów, nieprawdaż? Wiedziałam — dodała tryumfująco, potrząsając główką — że tak będzie!
— Pochlebia mi ta pewność pani. A pokrzywdzony — nie wiem, jak nazwać...
— Kolega mój.
— Kolega pani?
— Tak, z „Białego szczura“.
— Aktor.
— Piosenkarz.
— A pani?
— Tancerka.
— I ja, grzeszny — zawołał — nie wiedziałem, że wystarczyło pójść do „Białego szczura“, aby panią zobaczyć!
Zarumieniła się lekko.
— Czy nie lepiej panu tak, jak teraz — odparła filuternie.
— Czy może pani wątpić?
Roześmiała się, pokazując równe, perłowe ząbki.
— Pytał pan — rzekła — o pokrzywdzonego. Niechże pan czyta!
Przy tych słowach otworzyła woreczek srebrny, wyjęła ćwiartkę papieru, złożoną we czworo i podała Bohuszowi.
„Kochana Dziuteczko! — brzmiał list. — Dziś wyjść z domu nie mogę. Nos mi spuchł. Okładam go wodą gulardową. Ale drogo to będzie kosztowało tego Bohusza! Jutro podaję skargę do sądu“...
Bohusz przerwał czytanie.
— Więc to dlatego — zawołał — czekałem napróżno! I co pani na to?
Dziutka wykrzywiła usta pogardliwie.
— Głupiec! — rzekła krótko.
Bohusz byłby ją uściskał.
— Ale wie pani, co mi przyszło do głowy? Oto, będzie pani musiała teraz przeciwko mnie świadczyć!
— Myślałam o tem! — zaśmiała się wesoło.
— I co pani wymyśliła?
— Bo ja wiem? No... jakoś to będzie.
Wymówiła te słowa z wdziękiem tak naiwnym, że odruchowo wyciągnął rękę i uścisnął drobną jej dłoń, spoczywającą na stole.
Obojgiem wstrząsnął dreszcz rozkoszny, objęła ich fala gorąca, a z oczu bił blask radości życia i kochania.
∗
∗ ∗ |
W tydzień potem Bohusz stanął przed sądem, jako oskarżony o znieważenie czynne artysty kabaretowego, Iksa.
W ciasnej sali tłoczyła się publiczność różnorodna, jak zwykle w sądzie pokoju. Obok właściciela domu stróż, obok handlarza dorożkarz, obok wyelegantowanej pani praczka. Tym razem napłynęło tu też grono artystów i artystek z „Białego szczura“, spoglądających z zainteresowaniem na wyniosłą postać Bohusza, stojącego w kącie sali i rozmawiającego szeptem z uroczą Dziutką. Zwłaszcza koleżanki tancerki intrygował mocno ten piękny, wytworny winowajca.
Wreszcie przyszła kolej na sprawę artysty kabaretowego, Iksa, przeciwko Janowi Bohuszowi.
Wezwany stanął przed kratkami.
Sędzia, człek stary, łysy, o krzaczastych brwiach, krwią nabiegłych, załzawionych oczach i siwej brodzie, spojrzał z ponad złotych okularów na oskarżonego.
— Jan Bohusz? — spytał głosem ochrypłym.
— Tak jest, panie sędzio.
— Zajęcie?
— Przyrodnik.
— Wiek?
Tu znów krewka młodość wzięła górę. Nie zważając, jakie sprawi wrażenie, Bohusz spojrzał, uśmiechając się, w starcze oczy sędziego i odparł donośnie:
— Siedemdziesiąt dwa lata!
— Wiele? — spytał sędzia, otworzywszy usta i przyłożywszy dłoń do ucha.
— Siedemdziesiąt dwa lata.
Na sali rozległ się chychot przytłumiony i parskanie. Zadygotała z gniewu obwisła, dolna warga sędziego i zatrzęsła się siwa broda. Groźnie spojrzały krwią nabiegłe oczy po sali, w której wnet zapanowała cisza głęboka, poczem spoczęły na Bohuszu.
— Czy oskarżony zdaje sobie sprawę — zaskrzeczał stróż sprawiedliwości — że grozi mu kara za obrazę sądu?
— Nie mam zamiaru — odparł Bohusz — obrażać pana sędziego.
— Jak to? Przecież to kpiny, co pan powiada!
— Ja nie kpię, panie sędzio. Mówię zupełnie poważnie.
— Czy pan wie — zawołał na to zaperzony starzec, a ręka jego uderzała w papiery, rozłożone na stole — że ja, ja mam przeszło lat siedemdziesiąt?
— I ja także, panie sędzio!
Na te słowa sędzia skoczył na krześle, a po sali rozległ się teraz prawie zupełnie już głośny śmiech publiczności.
— Uciszyć się! — zagrzmiał tubalny głos woźnego sądowego, sędzia zaś spojrzał pytającym wzrokiem na jednego i na drugiego z siedzących po obu jego stronach ławników. Jeden z nich nakreślił przytem nieznacznie palcem kółko na czole.
— Chyba! — mruknął starzec, poczem zwrócił się do Bohusza.
— Czy oskarżony posiada jakie dokumenty osobiste?
— Posiadam pasport — odparł Bohusz i wydobył z pugilaresu ten dokument.
Sędzia przejrzał kartki pasportu.
— I pan śmie — warknął, spoglądając groźnie na Bohusza — używać cudzego pasportu?
— Ależ, panie sędzio!
— Nie przerywać! Pasportu swego imiennika, słynnego fizjologa, profesora Bohusza...
— Ależ, panie sędzio!
— Nie przerywać, powiadam!... autora dzieła o ciałkach krwi — ciągnął dalej stary, pragnąc widocznie zaimponować oskarżonemu — którego portret swego czasu pisma podały, a którego fotografję widzę tu, przy pasporcie?
— Panie sędzio — odparł szybko Bohusz, a kąty ust drgały mu śmiechem — tym fizjologiem, autorem dzieła „O nowych badaniach nad białemi ciałkami krwi“ jestem ja, a ta fotografja, to moja fotografja!
W sali zapanowała teraz głęboka cisza zaciekawienia, podtatusiały zaś ławnik, siedzący po prawej stronie sędziego, spojrzał na starca wzrokiem takim, jakby chciał powiedzieć: „Czy nie mówiłem?“ — i znów nakreślił nieznacznie kółko na czole.
Ale stróż Temidy postanowił snadź wyczerpać wszystkie argumenty badania.
— I pan twierdzi — rzekł, hamując już oburzenie — że ten starzec, to pan?
— Tak, panie sędzio, to ja, gdy byłem jeszcze stary!
Bohusz wymówił te słowa tonem takim, jakim kto inny powiedziałby: „Gdy byłem jeszcze młody!“.
Na sali powstał szmer podziwu. Wszyscy wytężali słuch i oczy, zaciekawieni tym pojedynkiem niezwykłym. Większość jednak zdradzała postawą i wzrokiem, że uważa Bohusza za obłąkanego. Widocznie i Dziutka należała do nich, bo zarumieniła się i wprost z przestrachem spoglądała na kochanka.
Bohusz jednak nie widział tego, zwrócony ku sędziemu i mówił dalej tym samym głosem, jakby drwiącym z całego świata.
— Tak, panie sędzio, bo wynalazłem środek zwalczania starości tak, jak wszelkiej innej choroby.
Szmer na sali zwiększył się jeszcze bardziej. Kilka osób powstało i wyciągnęło szyje, aby przyjrzeć się lepiej temu, który wymówił te słowa niesłychane.
— Jaki pan masz na to dowód? — zapytał sędzia, któremu słowa przeciskały się z trudem przez gardło zaschnięte, a ręce, trzymające pasport, drżały febrycznie.
— Najpierw siebie, panie sędzio. Dalej tych, którzy znali mnie starym i widzieli skutki mego wynalazku, wreszcie — tu podniósł głos i przesunął wzrok po starcu i jego ławnikach — jestem gotów na każdym z panów dowieść prawdy słów moich, jestem gotów, powtarzam, każdemu z panów przywrócić młodość, uczynić to, że fotografje i na waszych pasportach uchodzić będą za cudze!
Słowa te powiedział głosem tak pewnym siebie i tryumfującym, że staruszek za stołem sędziowskim oniemiał. To podnosił się, to siadał, to spoglądał wzrokiem pytającym na ławników. A na sali tymczasem zawrzało, jak w ulu. Znajomi i nieznajomi wymieniali zdania i okrzyki. Koledzy Dziutki zasypywali tancerkę pytaniami. Zdumiona jednak i oszołomiona nie znajdowała słów odpowiedzi.
Tylko woźny sądowy nie tracił spokoju urzędowego.
— Uciszyć się! — zagrzmiał groźnie i znów uciszyła się sala.
Wreszcie sędzia przyszedł nieco do siebie, potarł łysinę, poprawił okularów i rzekł głosem drżącym:
— Dla sprawdzenia tożsamości osoby oskarżonego, odraczam sprawę na dni czternaście.
Bohusz skłonił się i ruszył ku wyjściu, szukając wzrokiem Dziutki, a publiczność, utworzywszy wzdłuż sali szpaler, spoglądała na wychodzącego oczami osłupiałemi.
— Słuchaj, Jasiu — rzekła Dziutka, gdy siadali do samochodu, czekającego przed sądem — czy to prawda, czy też kpiny ze starego?
— Najprawdziwsza prawda! — odparł wesoło.
— Więc i mnie mógłbyś odmłodzić, gdybym się postarzała?
— Mógłbym.
— Ah, jak to dobrze! Bo, wiesz, mnie się zdawało, że już się starzeję. Doprawdy!
— Ah, wiosno, wiosno! Tobie daleko nawet jeszcze do lata!
∗
∗ ∗ |
Marta, teraz z kwiatkiem we włosach i w gorsecie, pobiegła otworzyć.
— Pan sędzia Trzaska! — zaanonsowała.
Bohusz nie przypominał sobie, aby miał znajomości śród sądowników, ale wyszedł do gościa.
Znalazłszy się w pracowni, zastał tam, rozglądającego się ciekawie dokoła, starego tetryka, przed którym stawał tego samego poranka w roli oskarżonego.
Zdziwiony, powitał przybyłego.
— Czem mogę służyć panu sędziemu?
Sędzia odchrząknął w dłoń i pogładził siwe wąsy.
— Tak mnie zaintrygowały — rzekł wreszcie drżącym, starczym głosem, siadając na wskazanym fotelu — słowa pana profesora podczas rozprawy dzisiejszej, że nie mogłem oprzeć się chęci...
— Sprawdzenia — przerwał wesoło Bohusz — czy istotnie jestem siedemdziesięciodwuletnim profesorem Bohuszem, autorem dzieła „O nowych badaniach nad białemi ciałkami krwi“ i wreszcie wynalazcą sposobu leczenia starości?
— Tak jest — zaśmiał się staruszek zakłopotany. — Tak jest, przyznaję, boć to przecież rzecz niebywała ze starca zrobić młodego.
— Oto moje dzieła — mówił dalej Bohusz, wskazując na książki w bibljotece, — a oto moje fotografje. Może pan sędzia pozna w nich mnie z przed lat czterdziestu i z dnia dzisiejszego.
Sędzia ujął podane fotografje i przeglądał je z zaciekawieniem, podsuwając blisko do okularów.
— Tak jest, tak jest! — zawołał wreszcie, przyglądając się jednej z fotografij dłużej, niż innym. — To pan, tylko w staromodnem ubraniu!
— Takie wówczas noszono.
— Pamiętam, pamiętam! — westchnął starzec. — I ja mam taką samą z czasów młodości.
— Czy potrzeba panu innych dowodów? Może zawołać służącę i służącego?
— Nie, nie! — odparł zapytany protestująco. — To mi wystarcza, — tu wstrząsnął fotografją, trzymaną w ręce. — A zresztą sam już sprawdziłem w księdze adresowej, że innego profesora Bohusza niema w mieście.
Bohusz uśmiechnął się na to wyznanie.
— I powiada pan profesor — zwrócił się nagle staruszek do Bohusza — że mógłby człowieka odmłodzić?
— Oczywiście.
— I byłby pan profesor gotów spełnić obietnicę, daną dziś w sądzie?
Teraz dopiero Bohusz przypomniał sobie wyzwanie, rzucone pod wpływem uniesienia sądowi i zrozumiał prawdziwy cel wizyty sędziego.
Ten starzec również marzył o młodości tak, jak on jeszcze niedawno. A nuż — pomyślał zapewne — ten Bohusz mówił prawdę w sądzie? A nuż, istotnie, możliwą siała się rzecz niemożliwa? Zadygotało mu serce na tę myśl i pospieszył tu, by sprawdzić, czy to nie złuda, czy rzeczywiście mogłaby wrócić jeszcze młodość, tak dawno miniona?
— Gotów jestem — odparł Bohusz głosem spokojnym, choć oczy uśmiechały mu się na widok mieniącej się pod wpływem niepokoju i nadziei twarzy sędziego — spełnić obietnicę daną. Słowa nie cofam.
— Więc i ja — spytał starzec, a biała broda trzęsła mu się ze wzruszenia — mógłbym być jeszcze młody?
— Na sobie samym doświadczyłem, że jest to możliwe. I ja byłem taki, jak pan.
Stary zerwał się z fotela.
— A zatem, panie profesorze, proszę o to lekarstwo. Dziś, zaraz, rozpoczynam kurację!
— Muszę pana uprzedzić, że nie jest to żadna mikstura lub pigułki, lecz wyciąg, który musiałbym panu zastrzykiwać, a ostrzegam, że zastrzyknięcie to jest bardzo bolesne.
Sędzia zasępił się i podrapał w brodę. Nagle jednak machnął ręką ruchem stanowczym.
— Pal djabli! Raz kozie śmierć! Niech profesor zastrzykuje!
Bohusz nie mógł powstrzymać się od śmiechu na ten widok.
— A więc dobrze. Muszę słowa dotrzymać. Niech się sędzia rozbiera.
— Gdy ból nieco minie — dodał, wracając z laboratorjum ze szprycką, eterem, watą i wyciągiem — proszę natychmiast siąść do samochodu, jechać do domu i położyć się do łóżka, nastąpi bowiem gorączka, a po niej przyjdą poty i sen. Jutro zaś rano zatelefonuje mi pan o skutku.
Drżącemi, chudemi palcami sędzia rozpinał kamizelkę. Perełki potu wystąpiły mu na łysinie, a usta drgały nerwowo.
Nagłe zwrócił się do Bohusza i wybuchnął:
— Co też moja stara powie na to? Chyba i ją będzie musiał profesor odmłodzić, bo mi oczy wydrapie!
Nazajutrz wynalazca eliksiru młodości ubierał się jeszcze, gdy rozległ się dzwonek telefonu.
— Hallo, kto tam?
— Profesor Bohusz? — odezwał się głos przytłumiony.
— Tak.
— To ja, Trzaska.
— Ah, sędzia! Jakże się pan czuje?
— Wspaniale, cudotwórco! Wspaniale! Ten wynalazek, to cud prawdziwy. Wszystko było tak, jak profesor zapowiedział. Gorączka, poty, sen. Żona się przeraziła. Chciała posyłać po doktora, ale nie pozwoliłem. A dziś, profesorze, nie do wiary — już jestem młody! Żona powiada, żem się chyba upił we śnie i jeszcze nie wytrzeźwiałem. Dzisiaj przylecę do profesora.
— Dzisiaj nie. Jutro. Nie można zbyt forsownie.
— Powiada profesor, że nie można? Ha, trudno. Poczekam do jutra, ale jutro na pewno. Dobrze? O tej samej godzinie, profesorze kochany! Wdzięczność moja niema granic. Do widzenia, mistrzu. Do jutra!
— Do widzenia!
Bohusz położył, uśmiechając się, słuchawkę telefonu, gdyż wyobrażał sobie przemianę, odbywającą się pod wpływem eliksiru młodości w stetryczałym starcu.
— Nie ulega wątpliwości — rzekł, zapalając papierosa — że wymiar sprawiedliwości będzie dziś łaskawy.
∗
∗ ∗ |
Wiadomość o wczorajszem zajściu w sądzie doszła też do prasy, nie przywiązywano jednak do niej wagi. Odzyskanie młodości wydawało się powszechnie tak niemożliwe, że słowa Bohusza zlekceważono zupełnie.
— Warjat! — orzekli redaktorowie i przeszli do porządku dziennego.
Dzięki temu Bohusz uniknął jeszcze rozgłosu i mógł poświęcać czas swej Dziutce, zabawom i dokonywaniu cudu nad sędzią.
Bo istotnie, i tu eliksir młodości spełnił zadanie swoje ze ścisłością matematyczną. Bohusz widział wznawiające się, jeden po drugim, te same objawy, które stwierdził na swojej osobie. I ten pierwszy pacjent młodniał w oczach jego, prostował się, mężniał, pełniał, patrzał na świat z fantazją i radością.
— Żona moja — mawiał — krewni i znajomi spoglądają na mnie zdumieni, bo widzą, że młodnieję i odzyskuję siły, ale nie chce im się to pomieścić w głowie. Raz nawet sprowadzili doktora, aby mnie zbadał. Poczciwe doktorzysko, leczące mnie chyba już lat ze dwadzieścia, przyszło niby w odwiedziny, choć domyśliłem się odrazu, że go sprowadzono. Trzeba było widzieć, profesorze, minę zacnego eskulapa, gdym wyskoczył do niego raźno z powitaniem, gdy ujrzał oczy me bez okularów i włosy, pokrywające mi łysinę! Powiadam profesorowi, zdębiał, potem wziął mnie za puls, posłuchał serca, zadumał się, potarł czoło i rzecze:
— To chyba te ostatnie moje proszki! — bo dał mi ze trzy tygodnie temu jakieś nowe proszki na wzmocnienie. Może sobie profesor wyobrazić, co za wziętość będą miały te jego proszki u rodziny mojej i znajomych, gdyż nie chciałem wyprowadzić starego z błędu, trzymając do czasu cudowny wynalazek profesora w tajemnicy, aby zapewnić mu triumf tem większy. Bo że triumf — dodał, wznosząc z uniesieniem ręce do góry — będzie niesłychany, tego jestem pewien, mistrzu, cudotwórco!
A triumfu tego Bohusz potrzebował choćby już ze względów materjalnych. Rozpierało go wprawdzie uczucie dumy na widok rezultatów osiągniętych, o których bezowocnie marzyli przed nim magowie, czarnoksiężnicy, alchemicy i uczeni wszystkich czasów. Ale uczucie to nie było już tem, którego byłby zapewne doznawał, gdyby sam był pozostał sędziwym, poważnym uczonym. Wówczas bowiem starczyłaby mu sława naukowa i oddałby bezinteresownie odkrycie swoje na usługi ludzkości, dzieląc się niem skwapliwie z uczonymi świata w pismach naukowych.
Dziś młodość i pragnienie życia zmieniły jego poglądy. Dziś widział sławę pod postacią olśniewającego światła, z którego spływały na niego nie tylko jasne promienie uznania i triumfu, ale także potoki złota, pozwalającego użyć tej radości życia, jaką odczuwał w każdym nerwie, w każdej tkance odmłodzonego organizmu.
Posiadany dotychczas kapitał, dzięki któremu nie potrzebował zajmować się praktyką lekarską, wystarczał mu na umiłowane prace naukowe, życie ciche i odosobnione. Wówczas jednak był już starcem — właściwie młodym nigdy nie był — o wymaganiach skromnych, a jeżeli marzył o odzyskaniu młodości i pracował nad tem, to przedewszystkiem z tej potrzeby niepohamowanej umysłów wybitnych uchylania rąbka zagadnień bytu, a następnie w nadziei, że, połączywszy doświadczenie, przez wiek nabyte, z siłami młodości, zdoła dokonać rzeczy niebotycznych. Tymczasem dowiódł mimowoli właśnie na sobie, że jedno z drugiem nie chadza w parze.
Z tą drugą młodością, krewką i bujną, przyszła lekkomyślność przy zupełnem zapomnieniu doświadczeń nabytych. Używał życia w pełnem znaczeniu tego wyrazu, a sama już Dziutka, to prześliczne stworzenie, w którem zadurzył się, jak prawdziwy młodzik, kosztowała go okropnie drogo. Przez drobne, atłasowe jej łapki pieniądz prześlizgiwał się z zadziwiającą szybkością. Rachunki krawcowych, jubilerów, fryzjerów i t. d. wynosiły sumy, o jakich nie miał przedtem pojęcia. Z czarującym uśmiechem rozbawionego dziecka wypróżniała mu pugilares i łasząc się ruchami miękkiemi kotki, powtarzała, szczerząc ząbki perłowe:
— Kto, jak mój pan Jaś, potrafi przywracać młodość, ten może mieć pieniędzy, jak lodu.
Bohusz czuł istotnie, zwłaszcza w chwili wyników osiągniętych na osobie sędziego Trzaski, że odkrycie dokonane może przynieść mu dochody ogromne, lecz obawiał się jeszcze utraty tego dolce far niente, z którego wyrwałby go nieodzownie zbyt wielki rozgłos, a które odczuwał teraz tak rozkosznie.
Krępowała go poza tem myśl reklamowania eliksiru młodości, choć czuł, że nadchodzi kres fatalny wyczerpania ostatnich zasobów.
W takiej to chwili zastanowienia, gdy zapłacił rachunek za kupiony Dziutce samochód i zgodził dla niej szofera, nadszedł drugi termin sprawy jego z artystą kabaretowym, Iksem.
Sala sądowa była, oczywiście, przepełniona, cały bowiem światek kabaretowy chciał poznać tego przyjaciela Dziutki, wyrzucającego dla niej garściami pieniądze, a o którym krążyć już zaczynały najrozmaitsze legendy.
Wszyscy też pragnęli przekonać się naocznie, co to za osobistość: oszust, szaleniec, czy też rzeczywiście wynalazca genialny?
Dzisiaj wszelako bodajże większe jeszcze wrażenie, niż osoba Bohusza, wywołał sędzia Trzaska, gdy zasiadł za stołem sędziowskim.
— On, czy nie on? — pytano.
Przed czternastu bowiem dniami zasiadał tam starzec, trzęsący się i zgarbiony, opryskliwy i stetryczały.
A dziś?
Wprawdzie rysy pozostały te same i na wąsach znać jeszcze siwiznę, ale łysina znikła pod jeżącym się już włosem ciemnym, oczy nabrały blasku i życia, a z białek poznikały żyłki krwawe. Cała postać wyprostowała się i zmężniała, usta zwarły się i zarysowały uśmiechem wesołym. Na domiar wszystkiego, sędzia odrzucił niepotrzebne okulary i zgolił brodę.
Słusznie tedy ci, którzy nie widzieli go od dwu tygodni, pytali zdumieni: On, czy nie on? Sędzia widział ten wyraz zdumienia w oczach w siebie utkwionych i bawiło go to, i sprawiało zadowolenie ogromne. To też, nucąc z cicha pod nosem, przeglądał niby akty, rozłożone na stole i zagadywał ławników, którzy przywykli już byli nieco do tej przemiany, uwidoczniającej się z dniem każdym coraz wyraźniej, w istocie jednak co chwila wejrzenie jego wesołe padało ukradkiem na przepełnioną salę.
Po zwykłych formalnościach, weszła na stół sprawa Bohusza. Na dźwięk tego nazwiska wszyscy wyciągnęli szyje i nadstawili uszu.
Dorodna postać oskarżonego stanęła przed stołem sędziowskim.
Sędzia skinął głową uprzejmie i wskazał Bohuszowi krzesło, poczem odchrząknął i rzekł głosem donośnym, zupełnie niepodobnym do tego głosu skrzeczącego, starczego, który przedtem wydobywał mu się z gardła, ilekroć chciał głośniej przemówić:
— Przed dwoma tygodniami sąd odłożył sprawę niniejszą w celu stwierdzenia tożsamości osoby oskarżonego, wobec niewiarogodnych, jak się nam wydawało, zeznań jego, co do wieku. Obecnie, gdy przypadł mi w udziale zaszczyt osobistego zapoznania się z szanownym profesorem — tu sędzia uniósł się na krześle i skłonił głowę w stronę Bohusza — zbadałem wszystko na miejscu i oświadczam, że oskarżony jest istotnie słynnym fizjologiem, profesorem Janem Bohuszem, a że młodzieńczy wygląd jego nie zgadza się z wiekiem podanym, to z tej przyczyny, iż szanowny profesor — tu znów ukłon w stronę Bohusza — dokonał niesłychanego w dziejach ludzkości odkrycia, mianowicie, wynalazł sposób leczenia starości i przywracania ludziom wieku młodego, co przedewszystkiem sam na sobie stwierdził.
— Ah, ah! — zawołało mimowoli kilka pań starszych, usłyszawszy tę nowinę sensacyjną. Cała sala zawrzała szmerem podziwu i ruszyła z miejsca, wszyscy bowiem obecni, jak na dany rozkaz, powstali z miejsc i cisnęli się ku przepierzeniu, aby przypatrzeć się bliżej nadzwyczajnemu człowiekowi.
Tylko woźny sądowy nie stracił poczucia godności sądu, choć i on spoglądał teraz z podziwem na Bohusza, widocznie zażenowanego tą niespodziewaną owacją.
— Uciszyć się! — zawołał głosem stentorowym.
Sala ucichła, a sędzia zwrócił się uprzejmie do Bohusza.
Czy oskarżony przyznaje się do winy?
Bohusz powstał z miejsca.
— Najzupełniej! — odparł.
— Wobec tego — mówił dalej sędzia — badanie świadków jest zbyteczne. Czy może szanowny profesor przytoczyć co na swe usprawiedliwienie?
— Był to, panie sędzio, wybryk, nad którym mocno ubolewam.
— Oczywiście, wybryk młodości — dodał sędzia usprawiedliwiająco.
Bohusz zagryzł wargi, bo właśnie tego wyrazu, „młodości“ nie mógł wykrztusić wobec tylu oczu, zwróconych na siebie.
Młodzieniec siedemdziesięcioletni! — brzmiało to jeszcze zbyt paradoksalnie i rzeczywiście tu i owdzie rozległy się na sali śmiechy przytłumione.
Gdy jednak sędzia znów otworzył usta, uciszyło się wszystko.
— Sądzę — mówił — że wobec tego nie będzie przeszkód dla polubownego załatwienia sprawy. Czy skarżący uznaje za wystarczające wyrazy ubolewania ze strony profesora?
Skarżący, oszołomiony jeszcze tem wszystkiem, co usłyszał, stał, nie wiedząc co odpowiedzieć. W głowie mu się mąciło. Myśli prześcigały jedna drugą. Zawziętość gdzieś znikła. Prawda, otrzymał szczutka w nos. Ale od kogo? Przed miesiącem był to dla niego jakiś tam Bohusz, a dziś — profesor, uczony, którego sława rozbrzmiewać będzie po świecie tak, jak nie wielu śmiertelników. Dostać szczutka w nos od Napoleona I-go! Czy śmiałby człowiek obrazić się o to? A sława profesora Bohusza może stanie się jeszcze głośniejsza, niż Bonapartego! Nie, to głupstwo! Dziś on, piosenkarz z „Białego szczura“, będzie sam sławny przez to zajście. Każdemu może śmiało powiedzieć, że miał stosunki osobiste ze słynnym profesorem Bohuszem!
— No, jakże, panie Iks? — nalegał sędzia, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
Iks spoglądał nieśmiało na przeciwnika, ale Bohusz podchodził już do niego z wyciągniętą ręką.
— Przepraszam! — rzekł wesoło.
Piosenkarz pochwycił szybko dłoń wyciągniętą i kłaniał się, szastając nogami po podłodze.
— Bardzo mi przyjemnie, bardzo mi przyjemnie! — powtarzał dobrodusznie.
Sędzia zatarł ręce i obwieścił:
— Sprawa umorzona. Posiedzenie sądu jest zamknięte!
Ździwiło to mocno ławników i adwokatów, czekających na swą kolej.
Ale odmłodzony sędzia nie wiele sobie z tego robił. Zebrał ze stołu akta i powstał, a widząc Bohusza, zmierzającego ku spieszącej na jego spotkanie Dziutce, dał znak woźnemu, aby zatrzymał wychodzącego.
— Tędy, panie profesorze, tędy! I pani — dodał, kłaniając się szarmancko przed rozpromienioną, szeleszczącą jedwabiami Dziutką. — Wyprowadzę was tylnem wyjściem, bo tam — tu wskazał głową na tłum, tłoczący się w sali — jeszcze was poduszą!
Gdy zaś Dziutka ruszyła przodem, nachylił się do ucha Bohuszowi i szepnął:
— Mistrzu kochany, wiem, że będziesz teraz miał klientów bez liku, a jednak musisz spełnić jeszcze, jedną prośbę moją: musisz odmłodzić mi także żonę, bo dziś — tu wskazał palcem na zręcznie zaklejoną papierkiem angielskim niewielką szramę pod okiem — miałem wściekłą scenę zazdrości.
Bohusz omal nie parsknął śmiechem.
— Dobrze, dobrze — rzekł, ściskając rękę nieszczęśliwego małżonka.
Na ulicy z trudnością przecisnął się Bohusz z Dziutką przez tłum gapiów ku czekającemu samochodowi. Sędzia pośpieszył podać rękę wsiadającej do samochodu Dziutce, spoglądając przytem wzrokiem birbanta na zgrabne jej nóżki, poczem, nałożywszy cylinder nieco na bakier, ruszył krokiem lekkim, wesoły i rozmarzony, wywijając laską i nucąc pod nosem:
W lasku Idy trzy boginie
Spór zacięty wio-o-dły raz...
Przypomniały mu się czasy zarania pierwszej młodości!
Bomba wybuchła!
Już nie ulegało wątpliwości, że Bohusz jest istotnie tym, za którego podał się przed dwoma tygodniami i że dokonał odkrycia niesłychanego. Zresztą i wszyscy ci, którzy obecni byli na posiedzeniu sądowem dnia tego, a znali sędziego Trzaskę i nie mogli wyjść z podziwu nad zmianą, jaka w nim zaszła, domyślili się teraz z własnych słów sędziego, że i on poddał się niebywałej kuracji i odzyskuje młodość. Powód jeszcze jeden, aby rozbiec się po mieście i roznieść znajomym i nieznajomym wieść tak osobliwą i sensacyjną.
Pod wieczór rozprawiano już o niej po wszystkich kawiarniach, teatrach i kabaretach, a przechodząc z ust do ust, wiadomość przybierała, jak zwykle, rozmiary cudaczne. To opowiadano, że profesor odkrył odwieczną receptę kabalistyczną, to znów, że — przyrząd elektryczny, odmładzający w ciągu jednej nocy, że sędzia w ten właśnie sposób odzyskał siły młodzieńcze i t. d.
Oczywiście, nowina sensacyjna dotarła także o prasy. Tym razem nie śmiano powtórzyć zdania lekceważącego o Bohuszu i przejść nad sprawą do porządku dziennego. W redakcjach zawrzało.
Zaledwie parę godzin minęło, a już Marta anonsowała Bohuszowi:
— Jakiś pan z „Kurjera“.
Bohusz domyślił się o co chodzi, ale obawiał się dziennikarzy. Z jednej strony pragnął rozgłosu, gdyż widział w nim drogę do triumfu, zwłaszcza materjalnego, którego potrzebował, z drugiej wszakże — odczuwał instynktownie, że rozgłoszenie przez prasę wiadomości tak sensacyjnej poruszy całe miasto, ba, cały świat, on zaś, rozkoszując się dotychczas w całej pełni odzyskaną młodością, czuł wstręt wprost nieprzezwyciężony do wysiłku umysłowego, do kombinowania sposobów wyzyskania swego odkrycia i pozbawienia się wolności osobistej. Liczył, że może uda mu się wyjść z tej sytuacji inaczej. Pragnął odwlec tę chwilę decydującą. Zimne doświadczenie i wyrachowanie pierzchło mu zupełnie z głowy.
— Powiedz, że niema mnie w domu! — szepnął.
Marta spełniła polecenie, po chwili wszakże znów rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— Jacyś panowie z „Telegrafu“ i „Wiadomości“.
— Powiedz, że wyjechałem i nie będę dziś w domu! — zawołał zniecierpliwiony.
To też, gdy po raz trzeci i czwarty zadzwoniono, Marta już przez uchylone tylko drzwi odpowiadała, że profesor wyjechał.
Nie znał jednak profesor podstępów i pomysłów dziennikarzy, gdy chodzi o zdobycie wiadomości ciekawej!
Po południu, zadowolony, że tak łatwo pozbył się natrętnych reporterów i mógł spokojnie spożyć obiad, Bohusz wychodził wesoły i wyświeżony z domu, gdy w samym progu, omal że nie uderzył się o młodzieńca, śpieszącego z listem w ręce.
Młodzieniec odskoczył szybko na chodnik ulicy, przepuszczając Bohusza, uchylił kapelusza i przepraszając za starcie, spytał, podając list:
— Czy profesor Bohusz?
— Tak jest — odparł zapytany, nie mogąc zaprzeczyć i poznając na kopercie pismo Dziutki, do której właśnie się wybierał.
— Śpieszyłem z listem do pana profesora — usprawiedliwiał się młodzieniec.
Bohusz otworzył szybko kopertę.
„Kochany, bardzo kochany Jasiu! — pisała Dziutka. — Polecam ci gorąco młodzieńca, którego babka, dowiedziawszy się o twem niesłychanem odkryciu, prosi cię o to lekarstwo ogromnie i gotowa jest zapłacić wiele zażądasz. Zrób, jak uważasz i przychodź, bo czekam i całuję po tysiąc, tysiąc razy“.
— Proszę powiedzieć babce — rzekł Bohusz, chowając list do kieszeni — że lekarstwa, o którem mowa, nie sprzedaję.
— Przepraszam pana profesora — nalegał jeszcze, nie ruszając się z miejsca, młodzieniec — ale babka poleciła mi spytać się jeszcze profesora, czy to prawda, że pan profesor — tu młodzieniec zaciął się, jakby zażenowany — ma siedemdziesiąt dwa lata?
— Prawda — odparł zapytany z uśmiechem na ustach, zabawiło go bowiem pytanie młodzieńca i, ukłoniwszy się pytającemu, pośpieszył do samochodu.
Gdyby nie ten pośpiech, to spostrzegłby może w oddaleniu kilku kroków, na chodniku, drugiego młodzieńca, jak naciskał kilkakrotnie gumową gruszkę migawkowego aparatu fotograficznego.
Nazajutrz „Telegraf“ miał pokup niebywały. Maszyny jego rotacyjne warczały bez końca, nie mogąc nastarczyć egzemplarzy walczącemu o nie tłumowi sprzedawców dzienników.
I nie dziw! Na pierwszej stronie dziennika widniał tytuł ogromny:
„Niema już starości!“
Poniżej zaś, mniejszemi głoskami:
„Niesłychane odkrycie naszego rodaka. — Prof. Jan Bohusz. — Ujawnienie odkrycia. — Sensacyjne zajście w sądzie“.
Tu dopiero reporter „Telegrafu“ pokazał, co potrafi: Z kilku wyrazów, zamienionych z profesorem na ulicy, z artykuliku w encyklopedji, zawierającego krótki życiorys uczonego, tudzież z wywiadów z Dziutką, Martą i piosenkarzem Iksem, do których także trafił, wysnuł dwie stronice bitego druku, ożywione innemi jeszcze subtytulikami, oraz ilustracjami z dawnych fotografji i zdjęć migawkowych, jak: „Prof. Bohusz przed dwoma miesiącami“; „Nasz sprawozdawca rozmawia z prof. Bohuszem“; „Prof. Bohusz wsiada do samochodu“; „Dom prof. Bohusza“.
Cóż dziwnego, że ten numer „Telegrafu“ wyrywano sobie z rąk, że czytano go na rogach ulic, w biurach, urzędach, fabrykach, zapominając o pracy i obowiązkach; że kawa stygła na stołach, zastawionych śniadaniem, a panie domu rozprawiały o wielkiej nowinie w jadalniach, służba zaś w kuchniach i na schodach?
Naczelny redaktor poważnych „Wiadomości“ nie zdążył jeszcze powstać z łóżka, gdy do sypialni jego wpadł wydawca „Wiadomości“ z numerem „Telegrafu“ w ręce i, nie przywitawszy się nawet, zawołał potrząsając dziennikiem:
— Skandal, redaktorze, znów skandal! I to sprawa tak sensacyjna! Teraz to już nie wiem, jak wybrniemy!
Redaktor zerwał się na równe nogi, ale, przerzuciwszy „Telegraf“ wzrokiem, rzekł spokojnie:
— Myśmy już wczoraj o tem wiedzieli.
— Masz tobie, jeszcze lepiej! Dlaczego więc niema tego w „Wiadomościach“? Dopiero z „Telegrafu“, jak zwykle, publiczność musi się dowiadywać o takiej sensacji!
— My nie możemy — oburzył się redaktor — narażać się na tanie i łatwe sensacje, tembardziej, gdy rzecz nie jest jeszcze sprawdzona! A zresztą — dodał lekceważąco, przeglądając artykuł o Bohuszu i uderzając wierzchem ręki o papier — cóż to jest właściwie? Artykulik przepisany z encyklopedji, kilka słów, zamienionych z profesorem, kilka nietęgich ilustracji, a my przecież ilustracji nie podajemy, no i trochę plotek...
— W każdym razie — wyjąkał wydawca, lecz głosem już trochę niepewnym — sensacja pierwszorzędna i „Wiadomości“ znów się spóźniły.
— Ech, niema nic straconego!
Pomimo jednak uspokojenia wydawcy, kierownik „Wiadomości“ ubrał się szybko i wybiegł z domu bez śniadania.
W redakcji panowała cisza poranna. Tylko z ulicy dolatywała wrzawa chłopców, sprzedających „Telegraf“.
— Jak zwykle, jak zwykle! — rzekł zirytowany, otwierając drzwi sali redakcyjnej. — Współpracownicy spóźniają się, cóż więc dziwnego, że i „Wiadomości“ muszą się opóźniać?
Nagle spostrzegł w kącie, pod oknem, posiwiałego redaktora działu politycznego. Mąż ten, obojętny na małostki życiowe, zagłębiał się już najspokojniej w stosie dzienników zagranicznych, aby podać czytelnikom „Wiadomości“ zwykłą dawkę codzienną wielkiej polityki międzynarodowej i depesz.
— Ah, przynajmniej pana zastaję! — zawołał. — Taka sensacja w mieście, a tu nikogo?
— Dzień dobry redaktorowi — odparł polityk, nie zważając, jako statysta, dumający o losach świata, na to „nikogo” i, podniósłszy się od stołu, zbliżył się do wzburzonego zwierzchnika.
— Co się stało? — spytał.
— Jak to, nie czytał pan „Telegrafu“?
— Owszem, przeglądałem. Jest tam dość ciekawy artykuł o tym Bohuszu.
Polityk „Wiadomości“, będąc konserwatystą, nie uznawał z zasady, aby w radykalnym „Telegrafie“ mogło być coś istotnie ciekawego.
— O to właśnie chodzi, o to chodzi! — zawołał naczelny redaktor. — Niech pan rzuca wszystko, bierze samochód na koszt wydawnictwa i pędzi do profesora Bohusza.
— Ja? — spytał zaniepokojony polityk, którego myśl pochłonięta była całkiem w tej chwili nowym zatargiem księstw Lichtensteinu i Monaco. — A przegląd polityczny, panie redaktorze, a depesze?
— Wszystko jedno! To się za pana zrobi. A dziś po południu musi być w „Wiadomościach“ interview z profesorem Bohuszem. Może pan zastanie jeszcze w domu profesora. Ale niema chwili do stracenia, bo musimy wyjść z pod prasy wcześniej, niż zwykle, a tu nikogo niema! — dodał raz jeszcze, spoglądając z rozpaczą po pustej sali.
— Ha, trudna rada — westchnął strapiony polityk — skoro periculum in mora, to jadę!
Gdy samochód wjechał na ulicę, przy której znajdował się dom Bohusza, sprawozdawcę „Wiadomości“ uderzył widok niezwykły: Po chodnikach dążyły w jedną stronę całe szeregi osób starszych, śród których przeważały przedstawicielki płci niegdyś pięknej, krokiem tak szybkim, jakgdyby usiłowały prześcignąć się nawzajem. Podjechawszy zaś do wskazanego domu, dziennikarz ujrzał tam już sznur samochodów i powozów, a na chodniku zwarty tłum publiczności.
Stary redaktor działu politycznego „Wiadomości“ miał szczęście. A może zresztą szczęście to przywiązane było do samych „Wiadomości“, dosyć, że w chwili, gdy szofer samochodu redakcyjnego utorował sobie miejsce przed domem w szeregu innych wehikułów okrzykami: „Władza jedzie!“ — Bohusz przeciskał się przez tłum w stronę chodnika, szukając rozpaczliwym wzrokiem wolnego pojazdu.
Dziennikarz poznał dorodną postać wynalazcy z portretu i opisu, podanego w „Telegrafie“ i domyślił się, że zaskoczony zbiegowiskiem uczony pragnie po prostu uciec, wyskoczył więc z samochodu i zawołał:
— Panie profesorze, proszę, samochód wolny!
Bohusz skorzystał bez namysłu z zaproszenia nieznajomego. Dziennikarz skoczył za nim do pojazdu, zatrzasnął drzwiczki i przedstawiwszy się, spytał:
— Dokąd pan profesor każe jechać?
Bohusz wskazał adres.
No i odbył się interview en règle.
Nie tylko wdzięczny za wybawienie z opresji i z tego powodu w dobrym humorze, ale także, czując potrzebę sprostowania bajek, spłodzonych przez nastrojoną sensacyjnie wyobraźnię młodzieńca z „Telegrafu“, ponadto zaś, widząc, że już losu swego nie uniknie — Bohusz udzielił wszelkich żądanych informacji uszczęśliwionemu dziennikarzowi, notującemu skwapliwie wszystko w karnecie.
Tym razem „Telegraf“ miał powód do zazdrości na widok trzyszpaltowego, garmontowego interviewu, ze słynnym wynalazcą.
Stary polityk „Wiadomości“ wywiązał się doskonale z zadania. Spędziwszy jednak ćwierć wieku nad obrabianiem przeglądów i korespondencji politycznych, upstrzył feljeton wyrazami cudzoziemskiemi, a zaczynał go od słów:
„Sprawozdawca waszego dziennika“, tak jakgdyby pisał z Londynu lub Paryża i omal że nie dodał: „dowiaduje się ze sfer zbliżonych do rządu“. Interview kończył się przytem następującą wymianą zdań:
— A jaki — zapytał wasz sprawozdawca — będzie, zdaniem szanownego profesora, wpływ tego wielkiego odkrycia na sytuację polityczną świata?
— Na to już — zawołał profesor — odpowiedzieć nie umiem!
„Sądzimy jednak — kończył autor feljetonu — że tylko wrodzona wielkim umysłom skromność powstrzymała czcigodnego profesora od odpowiedzi na nasze pytanie, zważywszy bowiem, że“...
Tu, wsiadłszy na ulubionego konika, palnął około stu wierszy o wpływie leczenia starości na politykę międzynarodową, a zwłaszcza na stosunek Europy środkowej do Związku mocarstw anglo-romańskich.
Ponieważ jednak chodziło o to, aby „Wiadomości“ zawierały jaknajwięcej materjału o Bohuszu, więc i te rozważania polityczne poszły do numeru, a nawet wywarły wielkie wrażenie śród polityków kawiarnianych.
Naczelny redaktor „Wiadomości“ mógł triumfować, bo nie tylko liczba sprzedanych egzemplarzy tego ich numeru dosięgła rozmiarów niebywałych, ale jeszcze interview, w nich umieszczony, roztelegrafowały tego samego wieczora różne ajencje, tak, że następnego dnia ukazał się we wszystkich dziennikach świata, wywołując sensację ogromną.
∗ ∗
∗ |
Dom jego był wprost oblegany. Nie pomogła interwencja policji miejskiej, nie pomogły głosy dzienników, wzywające do oszczędzania wielkiego uczonego, „chluby narodu“, jak go już nazywano, nie pomógł nawet jego własny list otwarty do publiczności z oświadczeniem, że nie może zadosyćuczynić żądaniom napływającym. Teraz już i z prowincji napływali amatorzy odzyskania młodości i domagali się natarczywie leczenia, nie chcąc wracać z niczem do domu.
Bohusz tracił głowę. Nie mógł już wcale wyjść z mieszkania, nie był nawet w możności przeglądać tych stosów depesz i listów, które nadchodziły codziennie, ani też spożyć spokojnie śniadania lub obiadu. Z początku udało mu się jeszcze wymknąć kilkakrotnie ukradkiem do Dziutki, lecz i to wkrótce zauważono, tak, że i u niej zaczął zastawać całe grona osób, które się tam wkręcały przy pomocy różnych protekcji, aby z nim choćby tylko pomówić, musiał więc w końcu zaniechać i tych odwiedzin.
Wreszcie, po tygodniu takich udręczeń, strzeliła mu do głowy myśl — ucieczki i sam się ździwił, że wcześniej o tem wyjściu nie pomyślał.
Wszak tam, daleko, w cichym zakątku kraju, posiadał odziedziczony po ojcach kawałek gruntu, który puścił w dzierżawę, a na nim dworek skromny, gdzie osadził był już dawno piastunkę swą, dziś staruszkę dziewięćdziesięcioletnią.
Do dworku tego dojeżdżał niekiedy dawnemi czasy dla wytchnienia lub gdy potrzebował ciszy i spokoju do pracy naukowej i tam bowiem urządził sobie niewielkie laboratorjum i bibljotekę.
Myśl o tem zaciszu tak go uradowała, a pociągający obraz spokoju, jakiego mógłby tam narazie zażywać, tak żywo stanął mu przed oczyma, że mimowoli zawołał:
— Tam pojadę! — i zerwał się z krzesła, zacierając ręce.
Marta, sprzątająca właśnie ze stołu, drgnęła, ździwiona, usłyszawszy ten okrzyk.
— O dla Boga! A gdzie to się pan profesor znów wybiera? — spytała, chwytając się ręką za policzek.
— Cicho, sza! — szepnął. — Ani słówka nikomu o tem, Marteczko kochana, rozumiesz? Przecież widzisz, co się tu dzieje! Postanowiłem więc wyjechać dziś w nocy do mego dworku.
— A co ja nieszczęśliwa — krzyknęła przestraszona — zrobię tu z całem tem mrowiskiem starowin?
— Powiesz im — odparł Bohusz wesoło, głaszcząc ją po twarzy — że wyjechałem na koniec świata i tyle! Zresztą sam o tem napiszę do gazet. A teraz sza, ani słowa!
Udobruchana Marta skinęła potakująco głową.
— Ale też pan profesor narobił sobie z tą młodością!
Machnął na to ręką i zabrał się z pośpiechem gorączkowym do pakowania rzeczy.
Późną nocą, poleciwszy Marcie wysłać sobie frachtem kufer zapakowany, wymknął się, z walizką tylko w ręce, tylnemi drzwiami, wychodzącemi na ciemny zaułek — gdyż przed frontowemi już się tworzył „ogonek“ — i odetchnął dopiero wówczas, gdy znalazł się na wygodnych poduszkach coupé pierwszej klasy i uczuł, że pociąg rusza w dal ciemną.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz, pod wieczór, znalazł się Bohusz w swem ustroniu wiejskiem. Gdy wózek, wynajęty na stacji kolejowej, zajeżdżał pod ganek, na progu ukazała się siwiutka, jak gołąb, lecz czerstwa, staruszka i zasłaniając oczy przed czerwonemi promieniami zachodzącego słońca jesiennego, patrzała na niespodziewanego gościa.
Bohusz wyskoczył z wózka, zapłacił woźnicy i podszedł rączo do starej.
— Jak się macie, nianiu — tak ją bowiem zawsze nazywał — przyjechałem znów do was nieco odpocząć.
Stara niania, nie odejmując rąk od oczu, spoglądała na mówiącego zdziwiona.
— Jak to — zawołał Bohusz, zapominając narazie o zmianie swej postaci — toć to ja, Bohusz!
Stara, jakby przypominając sobie znane dźwięki, podeszła i wyciągnąwszy szyję, przyjrzała się gościowi zbliska.
— Że też pan „prefesur“ — zawołała nagle — nigdy mi nie mówił, że ma tak dorosłego syna!
Wyblakłe jej oczy uśmiechały się radośnie.
— A kubek w kubek ojciec — mówiła, kładąc mu wychudłą, żylastą dłoń na ramieniu — kiedy to był młody jeszcze i piękny i wybierał się do tych tam akademji zagranicznych.
— Ależ, nianiu — przerwał, śmiejąc się Bohusz — to nie syn, to ten sam Jaś przed wami stoi, którego piastowaliście i nosiliście na rękach!
— Co też panicz mówi — zawołała urażona staruszka — przecież „prefesur“ był już siwy, zgarbiony, prawie taki stary, jak ja.
— Był, był — odparł Bohusz wesoło — ale nie jest. Znów stał się młody i dziarski. Przydały się te akademje zagraniczne, do których jeździł, bo wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził. Macie, nianiu, przed sobą tego samego Jasia, który tu był w przeszłym roku i tam — tu wskazał na okno narożne — ślęczał nad książkami i króliki szczepił i różne stworzenia, co was tak gniewało, tylko, że teraz ten Jaś jest znów o czterdzieści lat młodszy!
Stara słuchała uważnie, a w oczach jej wyblakłych malował się to wyraz podziwu, to niedowierzania.
— Jeżeli panicz ze starej niani nie żartuje — rzekła wreszcie głosem wahającym — to byłby cud, żeby człowieka ze starości wyleczyć i zrobić go znów młodym.
— Widzicie, nianiu, to nauka ten cud zrobiła. Teraz można starość leczyć, jak inne choroby, a na dowód, to i was odmłodzę!
Staruszka rozłożyła szeroko ręce z oburzeniem.
— A mnie to na co, paniczu Jasiu! A mnie to na co?
— Jak to, na co? Więc nie chcecie być młodzi? Przecież to całe szczęście dla człowieka, gdy jest młody i zdrowy!
— A czy to ja nie byłam już młoda, paniczu? A zdrować to i teraz jestem, dzięki Bogu. Grzech to paniczu chcieć całe życie być młodym. Boć Pan Bóg już tak świat urządził, że człowiek i każde stworzenie inne musi wiek swój przeżyć, najpierw młody, potem stateczny, wreszcie, jeśli Bóg da — i stary, aby złożyć w grobie powłokę cielesną, a duszą stanąć przed Majestatem straszliwym. Jaki tam sąd wypadnie, to zależy od grzesznego życia ludzkiego. A cóżem ja komu zawiniła? Bogu i ludziom służyłam uczciwie, naharowałam się wiek cały bez szemrania, to też tak se myślę, że gdy chwili tej upragnionej doczekam i przed sądem Pana stanę, wówczas Jezuskowi i Najświętszej Panience kornie się skłonię, za boskie nóżki ułapię, to może zlitują się nademną i pozwolą mi po prawicy Swej trwać w młodości i szczęśliwości wiecznej. Na tom ci ja całe życie pracowała i harowała, o tom się cięgiem modliła, na co mi więc, paniczu, ta druga młodość z tego świata? Na co?
— Ah, Boże drogi — przerwała nagle — ja paniczowi — nie śmiała już nazywać Bohusza „prefesurem“, którego wyobrażała sobie tylko pod postacią siwowłosego starca — opowiadam o życiu przyszłem, a tu trzeba i kolację i pościel dla gościa przyrządzić.
Schwyciła walizkę i podreptała ku drzwiom, a Bohusz siadł na ławce w ganku.
Od proga jednak zawróciła i podeszła, zamyślona, do Bohusza.
— A może to i grzech — rzekła cicho — com ja tu mówiła? Boć jeżeli ci Bóg pozwolił, paniczu Jasiu, wynaleść takie lekarstwo na starość, to już widocznie taka jest wola Jego przenajświętsza. Niech ci więc — tu wyciągnęła dłoń szorstką i żylastą i pogładziła nią bujną czuprynę Bohusza — to lekarstwo twoje służy, niech ci da życie radosne, ale mnie ci ono niepotrzebne, bo moja dusza tęskni już do tej drugiej młodości wiecznej.
I poszła.
Jesienne, czerwone słońce schodziło za widnokrąg, rzucając długie, długie cienie. Od ziemi szedł chłód wilgotny. W powietrzu unosiła się ostra woń liści fermentujących i dymu z zagród chłopskich. A od czasu do czasu z klonów, stojących przy dworku, opadał liść jaskrawo żółty i, pokołysawszy się w powietrzu, kładł się bez szelestu na ziemi.
— Szczęśliwa! — szepnął Bohusz, zapalając papierosa.
Już tydzień używał Bohusz spokoju. Zrywał się wcześnie z łóżka, witał wesoło ze starą nianią — której dotychczas jeszcze nie mogło pomieścić się w głowie, aby to był ten sam siwy, zadumany i ciągle zajęty uczony, przed którym chodziła na palcach — i wpadał do swego laboratorjum. Przyjechał tu bowiem nie tylko dla wymknięcia się oblegającym go tłumom i dania czasu na uspokojenie się umysłom, podnieconym cudownym jego wynalazkiem, lecz także z zamiarem przygotowania choćby jakiego takiego zapasu eliksiru młodości. Praca ta jednak szła mu opornie. Przymuszał się do niej, nie mniej, zwykle już po paru godzinach spędzonych w laboratorjum, gorąca krew młodości rwała go w świat. Zarzuciwszy więc strzelbę na ramię i gwizdnąwszy na starego wyżła, poznającego wprawdzie pana węchem, ale nie mogącego wyjść z podziwu, że na stare lata wyciągają go z legowiska pod piecem, szedł w pola i dąbrowy, a nieraz długo jeszcze z pośród drzew dolatywał głos jego donośny, wyśpiewujący piosenki ludowe.
Sąsiedzi jego, chłopi, znający od lat starego „prefesura“, wzięli także nowego przybysza za jego syna i tak samo, jak niania w pierwszej chwili, dziwowali się, że stary, którego uważali już za nieboszczyka, nigdy nie wspominał o nim. A choć staruszka usiłowała im wytłumaczyć, że to ten sam stary pan, którego poprzednio tu widywali, jeno że wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził, śmieli się z tego i wynalazca nasz pozostał dla nich młodym panem Bohuszem, a żadna siła ludzka nie byłaby zdolna wzruszyć tego ich przekonania. Zresztą i sam Bohusz nie usiłował wyprowadzić ich z błędu, rad, że tutaj przynajmniej jest zupełnie swobodny.
Pewnego jednak z tych pięknych dni jesiennych, kiedy to słońce przygrzewa, jak latem, a w powietrzu unoszą się srebrne pasma babiego lata, powracając uznojony, ale pełen zadowolenia młodzieńczego, z polowania z kilku kuropatwami, przytroczonemi do torby myśliwskiej, usłyszał bek trąbki samochodowej i ujrzał wielki, wytworny samochód, zakręcający przed dworek.
Ździwiony, przyspieszył kroku i stanął we wrotach w chwili, gdy wygalonowany lokaj, otworzywszy drzwiczki samochodu, podawał rękę wysiadającej z pojazdu postaci niewieściej.
Ujrzawszy podchodzącego, nieznajoma, okryta od stóp do głowy jedwabnym płaszczem podróżnym, podniosła do twarzy, osłoniętej zielonym, wielkim woalem, złotą lornetę na długiej rączce i wycedziła przez zęby, patrząc wyniośle na Bohusza:
— Czy tu mieszka profesor Jan Bohusz?
— Ja nim jestem — odparł, zaskoczony temi słowy, uchylając kapelusza.
Przez dłuższą chwilę pani w płaszczu przyglądała się, jakby z niedowierzaniem, przymrużonemi oczyma Bohuszowi, nie mówiąc ani słowa.
Zniecierpliwiony takiem zachowaniem się nieznajomej, już chciał spytać z kim ma do czynienia, gdy wreszcie lornetka opadła, z pod płaszcza wyciągnęła się długa, chuda ręka w rękawiczce, a z pod woala padło, wycedzone dobitnie nazwisko:
— Basztańska.
I wówczas dopiero Bohusz przypomniał sobie, że tyle już razy przecież widywał od czasu pierwszej swej młodości tę, tak znaną w stolicy, wysoką, chudą, kościstą postać starej księżny Niny z Basztańskich Basztańskiej, której młodość chyba niewielu żyjących pamiętało, zawsze jednakowo wymalowaną i wykrygowaną, z poczernionemi brwiami i rzęsami i w złotoblond peruce na głowie.
Widywano ją w teatrach i na zabawach sztywną, wyniosłą i śmieszną, lśniącą od brylantów olbrzymich; widywano ją na ulicach i miejscach spacerowych w powozach o zaprzęgach wspaniałych, a ostatniemi czasy w samochodach zbytkownych. Kręciła się wszędzie i bywała wszędzie, zabawna w tej nieposkromionej chęci uchodzenia jeszcze za młodą. W kółku arystokratycznem przyszłych jej spadkobierców nazywano ją złośliwie Starą Basztą, bo jak taka baszta odwieczna, której głazy spajano ołowiem, opierała się burzom świata, doprowadzając do rozpaczy tych, którzy liczyli na jej fortunę olbrzymią.
To wszystko przemknęło przez głowę Bohuszowi, gdy usłyszał znane nazwisko.
— Czemu mam przypisać zaszczyt tych odwiedzin? — spytał, gdy znaleźli się w małym pokoju bawialnym dworku i gdy księżna, oswobodzona z płaszcza i woala, zasiadła na podsuniętym sobie fotelu.
— Więc mam istotnie przyjemność — mówiła głosem piskliwym, przyglądając się badawczo przez lornetkę Bohuszowi — rozmawiać ze słynnym profesorem Janem Bohuszem, wynalazcą eliksiru młodości, o którym teraz rozpisują się tak obszernie gazety?
Bohusza zniecierpliwiło już to badanie, odparł więc sucho:
— Tak jest! Czem mogę służyć?
Księżna spostrzegła ten odruch niecierpliwości, więc mizdrząc twarz starczą, ale wyróżowaną i ubieloną misternie, dodała szybko:
— Proszę mi wybaczyć, profesorze, ale widzę przed sobą cud, trudno zaś nie dziwić się cudowi. Nie chce mi się wprost wierzyć, patrząc na pana, aby prawdą było to, co w gazetach pisano o wieku pańskim. Czy to możliwe?
— Że mam siedemdziesiąt dwa lata? — odparł, śmiejąc się, Bohusz.
— Więc to istotnie prawda? — zawołała głosem drżącym ze wzruszenia, składając ręce.
— Najzupełniejsza.
— Nie dziwię się zatem wrzawie, wywołanej przez wynalazek pański. O niczem więcej i u nas i zagranicą teraz nie piszą. I biednego sędziego Trzaskę reporterzy na światło dzienne wywlekli. Podobno z tego powodu rozwodzi się, po trzydziestoletniem pożyciu z żoną. A dom pański wciąż w oblężeniu, bo ludzie wierzyć nie chcą, że pan wyjechał. No, i trzeba trafu, że pana odnalazłam!
Wszystko to trzepała szybko, głosem piskliwym, widocznie podniecona i uradowana, uderzając złotą rączką lornetki o suknię.
— I trzeba trafu, że ja pana odnalazłam, profesorze-sąsiedzie!
— Więc mam zaszczyt — zdołał nareszcie wtrącić Bohusz — być sąsiadem księżny?
— Właśnie. Trzeba trafu, że przed wyjazdem na Rivierę przyszła mi chętka zajrzeć do mego majątku, zaledwie o milę odległego od pańskiej pustelni. Nie miałam nawet pojęcia, że profesor mieszka tak blisko, i może nigdybym się o tem nie dowiedziała, gdyby nie służba. Dopiero dziś zrana, przy toalecie, garderobiana moja, znosząca mi zwykle wszystkie ploteczki z sąsiedztwa, a któraż kobieta — tu zaśmiała się — ploteczek nie lubi? — wymieniła nazwisko pana. Podobno gajowy mój spotkał profesora wczoraj, czy onegdaj, ze strzelbą w ręce na gruntach Lasów.
— Istotnie — przypomniał sobie Bohusz — polując onegdaj na kuropatwy, zapędziłem się, nie wiedząc o tem, na grunta dworskie Lasów. Niebawem jednak natknąłem się na gajowego i zawróciłem, gdy mnie ostrzegł, że poluję na cudzym gruncie. Za przekroczenie to przepraszam.
— Ależ niema za co! Dzięki właśnie tej omyłce dowiedziałam się o profesorze, a gajowy wspomniał o zajściu nie dlatego, żeby pana oskarżać, lecz z powodu drwin ludzi ze starej niani pańskiej. Ten pan Bohusz — mówił gajowy — musi być synem starego profesora, który tu przyjeżdżał prawie co roku na kilka miesięcy, ale stara Józefowa, co to profesora jeszcze na ręku nosiła i mieszka w dworku, opowiada, głupia, chłopom, że to nie syn profesora, lecz sam profesor, który tak odmłodniał, bo wynalazł lekarstwo na starość!
Usłyszawszy to, garderobiana moja, pochłaniająca codziennie „Telegraf“ od deski do deski i wiedząc stąd o zniknięciu pana z miasta, przybiegła zaraz do mnie z nowiną i oto jakim cudem jestem u profesora nie tylko z ciekawości, choć przyznam się, że ciekawa byłam poznać tak słynnego uczonego, ale także dla zasięgnięcia jego światłej rady.
— Służę księżnie — rzekł Bohusz, domyślając się już o co chodzi.
— Bo myślę sobie tak: Jeżeli lekarstwo profesora Bohusza jest odmładzające, to musi działać także wzmacniająco na nerwy. A ja jestem — tu przeszła nagle w ton omdlewający — tak strasznie zdenerwowana i osłabiona, że gwałtownie potrzebuję kuracji wzmacniającej i uspokajającej. Czy wynalazek profesora może mi posłużyć w tym kierunku?
Bohusz uśmiechnął się pod wąsem. Zrozumiał, że stara kokietka raczej przyzna się do grzechu śmiertelnego, niż do starości i do tego, że pospieszyła tu, aby odzyskać młodość, odpowiedział jednak poważnie:
— Wynalazek mój działa, co sprawdziłem przedewszystkiem na sobie, wzmacniająco i odżywczo na cały organizm. Oczywiście zatem także na nerwy. Każda tkanka, każda komórka ulega jego wpływowi, odzyskując dawną moc, sprężystość, świeżość.
— Co za cudowny wynalazek! — szepnęła księżna, zasłuchana w słowa Bohusza. — Więc i mnie kuracja ta może posłużyć?
— Tak sądzę!
— A zatem musi się profesor zgodzić na to, że przywłaszczam sobie jego osobę, czuję bowiem w słowach jego prawdę i szczerość, czuję, że będę wyleczona! Nie chcę słuchać żadnych wymówek, ani zastrzeżeń, które mogłyby mnie zniechęcić. Musi mnie profesor wyleczyć. Od jutra zaczynamy kurację. Jutro, o tym czasie, przysyłam po profesora mój samochód. A oto zadatek za leczenie.
Przy tych słowach otworzyła drżącemi rękoma złoty woreczek, wyjęła paczkę banknotów i położyła na stole, poczem podała szybko rękę Bohuszowi, uścisnęła dłoń jego mocno i mówiła dalej, nie pozwalając oszołomionemu dojść do słowa:
— Proszę przyjąć i nie protestować! — Bohusz nie miał zgoła tego zamiaru. — Jeżeli kuracja się uda, potrafię być wdzięczną.
Rozgadana i rozpromieniona nadzieją, ruszyła wreszcie do samochodu, odprowadzana przez Bohusza. Jeszcze na zakręcie drogi skinęła mu głową, przyłożywszy lornetkę do oczu.
Na ganek wysunęła się stara niania i, stojąc za Bohuszem, przyglądała się także odjeżdżającemu samochodowi.
— Pewnikiem — odezwała się, kiwając głową — zachciało się jej młodości, że do panicza trafiła. Do „prefesura“ — dodała, jednocząc już widocznie ten tytuł z pojęciem starości — to ani zajrzała.
— Zgadliście, nianiu — odparł wesoło Bohusz — mam starą odmłodzić.
— Że też ludziska — westchnęła staruszka — na tę młodość tacy łakomi! Czy nie byłoby to lepiej, żeby takie stare babsko myślało o zbawieniu duszy? Mało ci się to już życia naużywała?
∗
∗ ∗ |
Następnego dnia zajechał przed dworek samochód księżny i rozpoczęła się kuracja. Eliksir młodości dowiódł i tym razem mocy cudownej. Księżna młodniała z dniem każdym, a Bohusz śledził z zainteresowaniem ogromnem przebieg odradzania się tej pierwszej kobiety, poddanej działaniu jego wynalazku.
Ku zdumieniu wszystkich mieszkańców zamku leśnickiego, stary, zeschły i pożółkły liść odmładzał się i przybierał barwy wiosenne. Chuda, koścista postać księżny pełniała i nabierała kształtów, a zeschła, żółta, jak pergamin, skóra jej miękła i wyrównywała się, nabierając ciepłej, złocistej, o lekkim odcieniu różowym, barwy ciała brunetek, z pod niej zaś, jak na delikatnym marmurze kararyjskim, wyłaniała się zaledwie dostrzegalna sieć żyłek niebieskich. Starcze, zmrużone oczy powiększały się, zapełniając orbity i wreszcie odzyskały kształt dawny wielkich migdałów, rzucając dumne, aksamitne, pewne siebie spojrzenia kobiety rasowej. Zgrabną, okrągłą czaszkę okrył włos kruczy, a pokraśniałe wargi zarysowały się łukiem wdzięcznym, choć, gdy zamknięte, tworzyły linję nieco za wązką i za prostą, zwiastującą upór i nawyk do rozkazywania.
Wobec wyników tak cudownych, służba zamkowa, nie mogąc pojąć tego zjawiska, uważała już powszechnie Bohusza za czarownika, usuwała mu się z drogi z szacunkiem ogromnym i usługiwała ze strachem, wprost zabobonnym.
— A nuż taki spojrzy na człowieka złem okiem!
W końcu jednak dobry humor, przystępność, a zwłaszcza hojność, zjednały mu wszystkich i nie jeden ze starszego pokolenia mieszkańców zamku marzył już nawet sam o tem cudownem lekarstwie na starość.
Pewnego dnia, po czterech tygodniach kuracji, Bohusz zastał księżnę, zamyśloną, na kozetce w wielkim salonie zamkowym. Prawie naprzeciwko siedzącej wisiał na ścianie wspaniały jej portret, pędzla jednego z największych artystów europejskich drugiej połowy ubiegłego stulecia.
Przywitawszy się z księżną i rzuciwszy okiem na obraz, Bohusz spostrzegł nagle jak pacjentka jego stała się teraz podobna rażąco do tego portretu z przed pół wieku. To też, wskazując ręką na arcydzieło, zawołał wesoło:
— Taką widzę księżnę dzisiaj przed sobą!
Księżna, obejmująca spojrzeniem dorodną postać wynalazcy, usłyszawszy ten okrzyk, drgnęła, przechyliła nieco w tył głowę i przymrużywszy oczy, wyciągnęła ku niem u długie, białe ręce.
— Myślałam — szeptała z wyrazem upojenia na twarzy — że to sen, nie śmiałam sobie wierzyć, bo i ja to zauważyłam. Teraz dopiero widzę, że nie śnię, że to rzeczywistość, że tobie — tu zatrzymała się, jakgdyby wahając się użyć właściwego wyrazu — że tobie, profesorze, zawdzięczam ten cud nowego życia!
Bohusz nachylił się i ucałował ręce wyciągnięte, ale ręce te drżały mocno i przyciągały go ku sobie uściskiem gorącym, któremu poddać się musiał...
Prędko wszakże ochłonął i rzekł tonem żartobliwym.
— Chciałbym być obecny chwili, gdy cudna księżna z portretu stanie znów w salonach stolicy.
Księżna uśmiechnęła się lekko, wciąż jeszcze rozmarzona...
Nucąc wesoło, powrócił do dworku. Gdy jednak znalazł się w ciszy pracowni i, zasiadłszy w fotelu, zaczął rozmyślać przy papierosie o zajściu — objęło go uczucie niesmaku i w końcu doszedł do wniosku, jak mu się zdawało, słusznego, że nie powinien był, ze względu na charakter lekarza, ulegać kaprysowi książęcej pacjentki i że ona sama zapewne, teraz, gdy ochłonęła już z chwilowego uniesienia, krępować się będzie jego obecnością.
Pod wpływem takich skrupułów, nie pojechał nazajutrz do zamku. I trzeciego dnia znalazł pretekst do usprawiedliwienia swej nieobecności potrzebą udania się na pocztę, do miasteczka, po dzienniki i listy, nadsyłane mu regularnie przez Martę, choć dotychczas czynność tę załatwiał jego ogrodnik, wywiązując się z niej bez zarzutu.
W parę godzin po odjeździe Bohusza, przed gankiem dworku stanął samochód księżny. Rozpytawszy starą nianię o powód nieobecności profesora, księżna oświadczyła, że zaczeka, mając pilny interes, tembardziej, że do miasteczka było tylko około dziesięciu kilometrów, profesor więc mógł już lada chwila powrócić.
Zasiadła tedy w saloniku, spoglądając niecierpliwie na zroszone okna, zaczynał bowiem padać drobny deszcz ze śniegiem, gdy nagle odezwała się trąbka i drugi samochód zajechał przed ganek. Księżna wiedziała, że Bohusz nie posiada samochodu, zaciekawiona więc pochyliła się na fotelu ku oknu, a w tejże chwili rozległ się szybki tupot kroków na ganku, otworzyły się drzwi balkonowe i do saloniku wpadła Dziutka.
— Czy tu mieszka — zaczęła głośno, ale ujrzawszy w saloniku wytworną postać księżny, przyglądającej się jej ciekawie, urwała nagle.
— Przepraszam panią, — spytała już ciszej — czy tu mieszka profesor Bohusz?
— Tak, pani — odparła uprzejmie zapytana.
— Dziękuję — dygnęła Dziutka i usiadła na krześle.
Obecność jednak tej pięknej, wytwornej pani w domu Bohusza wprowadziła ją widocznie w zły humor, nie przemówiła już bowiem ani słowa, a gdy księżna nie przestawała przyglądać się jej z zaciekawieniem, zerwała się z krzesła i podbiegła do okna, następnie zaś, założywszy w tył ręce, zaczęła oglądać obrazki na ścianach, nucąc przytem coś pod nosem, widocznie dla okazania lekceważenia tej pięknej nieznajomej w domu swego Jasia. Tak obeszła, szastając spódniczkami, cały salonik, wreszcie skręciła ku stołowi, przy którym siedziała księżna i dotykając jej niemal sukienką, otworzyła nagłym ruchem album, leżący na stole.
Wtem do uszu jej doleciało ciche, uprzejme zapytanie:
— Pani zapewne także pacjentka profesora?
Dziutka zrozumiała w mgnieniu oka sytuację.
— Ah, to tylko pacjentka — pomyślała i siadła odrazu na najbliższem krześle.
— Tak, pani — rzekła, przechylając wdzięcznym ruchem głowę i patrząc w twarz uśmiechniętą nieznajomej.
— W takim razie — zauważyła księżna — należy powinszować profesorowi wspaniałego wyniku.
Dziutka odzyskała już humor i wesołość.
— I jak jeszcze! — zawołała. — Bo czy pani uwierzy, że przyniesiono mnie do profesora na fotelu, w czepku, okularach i z tabakierką w ręce.
— Co pani mówi? Taką już pani była staruszką?
— Tak pani — odparła ze skromną minką tancerka — dziewięćdziesiąt lat!
— Dziewięćdziesiąt lat? Ależ to cud prawdziwy. I była pani przedtem również tak ładna?
— Podczas pierwszej młodości mojej — fantazjowała w dalszym ciągu Dziutka z ożywieniem — mówiono powszechnie, że jestem bardzo ładna. A teraz — dodała skromnie — jak pani widzi...
Nieraz panie, spotkawszy się w poczekalni wziętego lekarza, rozmawiają poufnie o skutkach jego leczenia, nie znając się wcale. Taka właśnie rozmowa toczyła się obecnie pomiędzy księżną a Dziutką.
— Cudowny, niesłychany wynalazek — mówiła księżna z przejęciem.
— O tak, proszę pani — potakiwała Dziutka — czegoś podobnego jeszcze nie było. Tylko... — tu urwała nagle, jakby zażenowana, dodając po chwili — kuracja działa tak dziwnie!
— Pod jakim względem? — zapytała księżna zaciekawiona.
— Czy pani jest mężatką? — rzekła Dziutka, nie odpowiadając na pytanie.
— Jestem wdową — odparła zapytana z pewnem ździwieniem w głosie.
— No, to musi pani — szepnęła swawolna dziewczyna, spuszczając oczy — wyjść za mąż!
— Ah, więc na tem polega ów dziwny skutek kuracji! — zaśmiała się księżna.
Zajęte rozmową kobiety nie słyszały bryczki, zajeżdżającej po miękkiem błocie przed ganek.
Wyskoczył z niej Bohusz, ździwiony widokiem dwu samochodów na podwórzu, wszedł szybko do pokoju i ujrzał — Dziutkę w ożywionej rozmowie z księżną!
Basztańska spostrzegła go pierwsza, zresztą była pierwszą zkolei, powstała więc szybko, przeprosiła Dziutkę i skinąwszy jej, na pożegnanie, uprzejmie głową — jak zwykle w poczekalni lekarza — pociągnęła za sobą Bohusza na ganek.
— Czem zawiniłam — szepnęła — że pan me przybył wczoraj do Lasów?
— Sądziłem — rzekł wymijająco, choć czuł zadowolenie wewnętrzne, że skrupuły jego okazały się płonne — iż jestem zbyteczny. Kuracja nie wymaga obecnie odwiedzin codziennych.
— Ale ja wymagam! — zawołała prawie głośno, tonem rozkazującym, zmiarkowawszy się jednak, objęła Bohusza miękkiem, aksamitnem spojrzeniem wielkich oczu i dodała ciszej — i tak proszę!...
— Prośba księżny jest rozkazem — odparł banalnie, roztargniony, ujrzał bowiem w oknie uśmiechniętą twarz Dziutki, a myśl, że ten gość niespodziewany naplótł głupstw jego umitrowanej pacjentce, nie dawała mu spokoju.
— Słowo? — nalegała księżna.
— Słowo! — rzekł szybko, wciąż myśląc o Dziutce.
— Czekam więc jutra niecierpliwie — szepnęła, ściskając dłoń jego gorąco.
— A propos! — dodała, schodząc już po schodach ganku do samochodu — muszę profesorowi powinszować tej ślicznej pacjentki, czekającej na pana. Ktoby pomyślał, że to staruszka dziewięćdziesięcioletnia!
Bohusz w pierwszej chwili osłupiał, ale domyśliwszy się wnet, że musi to być figiel Dziutki, zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, księżna zaś mówiła dalej:
— Doprawdy, jesteś cudotwórcą, profesorze. Że też nie wspomniałeś mi nigdy o tym cudzie.
— Ah, księżno — wyjąkał, nie wiedząc co odpowiedzieć. Nagle strzeliła mu myśl do głowy.
— Bo właściwie — dodał szybko — była to tylko próba. Nie wiedziałem, jak się powiedzie...
— Succès incomparable! — odparła już z samochodu, podając raz jeszcze rękę Bohuszowi.
Na progu saloniku spotkała Bohusza Dziutka, zanosząc się od śmiechu.
— Co za kawał, Jasiu! Co za pyszny kawał!
— Już wiem — odparł, nie mogąc powstrzymać się także od śmiechu — powiedziałaś jej, że jesteś staruszką dziewięćdziesięcioletnią!
— Już ci powiedziała? Co, nie pyszny kawał? A co za reklama dla mego profesora!
— Skąd ci to do głowy przyszło urwisie?
— A nie spytasz nawet skąd się tu wzięłam? — rzekła na to z wesołym wyrzutem w głosie, tuląc się do niego i nadstawiając różowe policzki do ucałowania.
— Jedno łączy się z drugiem. A więc dobrze. Najpierw skąd się tu wzięłaś?
— Czy to ładnie — odparła, robiąc minę urażonej i łasząc się, jak zwykle — pozostawić tak swoje kochanie na bruku, bez pożegnania i prawie bez grosza?
Była to z jej strony przesada prawdziwie kobieca, gdyż, wyjeżdżając, Bohusz przesłał jej sumę dość znaczną. Ale uśmiechnął się tylko na te słowa, wiedział już bowiem z doświadczenia, jak prędko pienią z płynął przez jej łapki.
— Wiesz przecież, że musiałem wyjechać, byliby mnie wprost we własnem mieszkaniu zdusili.
— To prawda. Strach, co się tam dotychczas dzieje! Ale ja przecież nie mogłam tak długo wytrzymać bez mego pana. Zaczęłam więc molestować i błagać Martę, aby mi powiedziała, gdzie jesteś, ale baba uparła się i ani rusz. Dopiero, jakem posłała mego reportera...
— Tego z „Telegrafu“? — przerwał Bohusz.
— Tak, tak, tego samego, co mnie wówczas naciągnął, że potrzebuje twego lekarstwa dla babki!
Na to wspomnienie Bohusz roześmiał się serdecznie.
— Dopiero, gdy on się wziął do Marty i wkręcił do jej serca, to dostał adres i oto masz swoje kochanie przed sobą.
Przy tych słowach ujęła palcami spódniczkę i uczyniła przed nim najwdzięczniejszą révérence baletową.
— I tak prosto — rzekł, sadzając ją na kanapie — z miasta samochodem?
— Phi! — odparła wesoło — jeszczebym jeździła kolejami, gdy mam własny samochód? Ale posłuchaj, jak to było z tą panią.
Tu opowiedziała szczegółowo spotkanie z księżną, przerywając od czasu do czasu opowiadanie wybuchami śmiechu, tak się cieszyła ze swego „kawału“.
Nagle spytała:
— I któż to jest ta piękna dama?
— Księżna Basztańska.
— Zapewne synowa tej starej Basztańskiej?
— Nie, ona sama.
— Żartujesz!
— Bynajmniej!
— I tyś zrobił — zawołała, odsuwając się od Bohusza, aby mu się lepiej przyjrzeć, czy nie żartuje — z tego starego czupiradła taką piękną niewiastę? Wiesz, to wprost niesłychane!
— A jednak tak jest.
— No, no! Gdy opowiem to u nas — rzekła, już myśląc o rozniesieniu ciekawej nowiny — to mi nie uwierzą! Doprawdy, chciałabym być twoją pacjentką.
— Już nią jesteś, przynajmniej ze względu na moją nianię.
— Nianię! — zawołała znów, wybuchając śmiechem, tak zabawnym wydawał się jej ten wyraz: mania w ustach Bohusza — czyś ty niemowlę, że masz jeszcze nianię?
Bohusza uraziły te słowa.
— Czyś nie poznała jeszcze — rzekł dość sucho — staruszki, piastunki mojej, która nosiła mnie jeszcze na rękach?
— Nie! I nie odmłodziłeś jej jeszcze?
— Nie. Nie chce.
— Nie chce? Kobieta nie chce być młodą? Wiesz, muszę koniecznie poznać ten numer sensacyjny!
W tej chwili, jakby na wezwanie Dziutki, uchyliły się drzwi boczne i siwa głowa Józefowej zajrzała do pokoju, widząc jednak Bohusza, zajętego rozmową, cofnęła się szybko. Ale Bohusz już ją spostrzegł i zawołał:
— Nianiu, nianiu, co za interes?
Na te słowa Dziutka zerwała się z kanapy i podbiegła do wchodzącej staruszki.
— Więc to jest niania — zawołała, biorąc staruszkę za obie ręce — stara niania mego pana profesora, co nie chce być młodą!
Przy tych słowach, nachyliła się i bez namysłu ucałowała serdecznie zażenowaną starowinę w oba policzki.
— Co za interes? — powtórzył Bohusz, dziwnie poruszony tym sympatycznym wybrykiem Dziutki.
— Paniczu, obiad ostygnie zupełnie.
— Prawda, zapomnieliśmy o obiedzie. A niech no tam niania poda drugie nakrycie dla pani!
Podczas obiadu Dziutka do reszty podbiła serce niani, głaszcząc jej siwe włosy i unosząc się nad potrawami. Po obiedzie, gdy znaleźli się znów w saloniku, rzuciła się na szyję Bohuszowi.
— Ah, jak tu dobrze, jak tu ślicznie! — wołała. — Co za cisza i spokój. Chciałabym tu żyć wiecznie!
Zachwyty te jednak trwały bardzo krótko. Dziutka prawdziwe dziecko miasta, potrzebujące do życia gwaru i towarzystwa, gładkich bruków, świateł elektrycznych, kawiarni i teatrów, nudziła się już śmiertelnie nazajutrz, a trzeciego dnia, ulżywszy porządnie pugilaresowi Bohusza, wyjechała, żegnając się czule ze swym „profesorem Jasiem”. Nie małą wszakże rolę w tym pospiechu odgrywała także trawiąca ją gorączka opowiedzenia w mieście swych przygód i przywiezienia tam wiadomości o cudownem odmłodzeniu starej Basztańskiej, co do ktorego nie mogła wyjść jeszcze z podziwu.
Bohusz czuł, że po odjeździe Dziutki nie ma co dłużej popasać na wsi, był bowiem pewien, że rozniesioną przez tancerkę wiadomość o odmłodzeniu księżny, podchwycą reporterzy, co zwali mu do dworku całą falangę nowych pacjentów, z którymi tu jeszcze trudniej będzie mógł poradzić sobie, niż w mieście.
Coprawda, nie było mu to na rękę obecnie, gdy rozkochana w „swym zbawcy” księżna, z każdym dniem piękniejsza i majestatyczniejsza, czarowała go wprost swą miłością. Unoszony krewkością młodzieńczą, poddawał się tym słodkim sam na sam, nie mogąc oprzeć się ich urokowi. Nie tylko więc niechętnie myślał o ich przerwaniu, ale ponadto bał się urazić kobietę, która wyniosła i dumna względem innych, stawała się potulna i rozmarzona przy jego boku. W księżnej jednak odzyskana młodość, rozogniwszy serce, obudziła także inne, zupełnie kobiece pragnienie. Gdy bowiem zwierciadło stwierdzało jej codziennie coraz wymowniej cud, dokonany przez Bohusza, ogarniała ją chęć coraz uporczywsza ukazania tej postaci wspaniałego motyla, wyklutego ze starego, zbutwiałego kokona, oczom „towarzystwa“, wyobrażając już sobie jego osłupienie. Może wreszcie ukryta chęć dokuczenia spadkobiercom, czyhającym na jej majątek, odgrywała w tem również pewną rolę, dość, że pomimo całego uroku spotkań z ukochanym na zamku leśnickim lub w cichym jego dworku, sama wspomniała mu pewnego dnia nieśmiało o zamiarze wyjazdu do stolicy, śledząc z zaniepokojeniem, jakie to sprawi na nim wrażenie.
A właśnie tak się zdarzyło, że przeglądając dnia tego korespondencję, nadsyłaną przez Martę, znalazł, między innemi, znów depeszę naglącą jednego z największych londyńskich domów bankowych z zapytaniem, kiedy można zastać go w domu? Już dwie takie depesze nadeszły w ciągu ostatnich paru tygodni, zwlekał jednak z dnia na dzień z odpowiedzią na nie, choć przeczuwał, że chodzi tu o sfinansowanie jego wynalazku i doczekał się w końcu trzeciej.
W odpowiedzi na nieśmiałą propozycję księżny, podał jej otrzymany właśnie telegram.
— Trzeba jechać! — zadecydowała, uradowana, że nie pokazał jej tej depeszy przedtem i że spełni się ukryte jej marzenie posiadania go przy sobie w mieście. — Jestem pewna, że depesza ta rozstrzygnie o przyszłości genialnego twego wynalazku, jedyny!
I tego samego jeszcze dnia Bohusz odtelegrafował: „Będę z powrotem u siebie pierwszego grudnia“.
Przywiezioną przez Dziutkę do stolicy wiadomość o odmłodzeniu starej księżny Basztańskiej przyjęto tam z pewną nieufnością, wszyscy bowiem już od tak długiego szeregu lat znali starą, pretensjonalną i śmieszną „Starą Basztę” pod jedną i tą samą postacią, jak zasuszoną mumję egipską w muzeum miejskiem, że nikt nawet nie przypuszczał, aby eliksir młodości prof. Bohusza mógł i jej przywrócić piękność i młodość. Dziutka jednak powtarzała tak szczegółowo i z taką pewnością siebie spotkanie w dworku Bohuszowym, tudzież zapewnienia profesora, że w końcu „Telegraf“ zdecydował się podać o tem dyskretną notatkę, zaczynającą się od słów: „Jak nam opowiadają“, „Wiadomości“ zaś, nauczone poprzedniem doświadczeniem, postanowiły wysłać specjalnego korespondenta do zamku leśnickiego. Zanim to wszakże nastąpiło, minął z górą tydzień i gdy korespondent dotarł wreszcie do zamku, to dowiedział się, że księżna wyjechała dnia poprzedniego do stolicy. W każdym razie, choć nie mógł przekonać się naocznie o cudzie sprawionym przez Bohusza, to jednak zdołał od służby zamkowej zebrać wiadomości, potwierdzające najzupełniej opowiadanie Dziutki i przesłać dziennikowi swemu depeszą sensacyjną. Dopiero wówczas w mieście zawrzało, a Dziutka triumfowała.
Tego samego dnia, a była to data, oznaczona w depeszy, punktualnie o godzinie 10 zrana, rozległ się dzwonek w przedpokoju mieszkania Bohuszowego i Marta przyszła donieść, że „jakieś francuzy“ chcą się widzieć z profesorem. Bohusz rzucił okiem na podane sobie karty wizytowe i przeczytał:
„John James with The Northwestern Bank of London”.
„C. B. Mitchell, Managing Director of The Union Bank of New York”.
„Pierre Legrand, Banque Internationale de Commerce à Paris”.
— Prawdziwie międzynarodowe towarzystwo — szepnął i wyszedł do oczekujących gości.
— Bardzo przepraszam panów — rzekł po francusku, wchodząc do pracowni — że nie odpowiedziałem zaraz na depeszę, ale nie mogłem być wcześniej w stolicy.
— Czy istotnie — odparł na to również po francusku, ale silnym akcentem angielskim, jeden z trójcy, wysoki, smukły mężczyzna o twarzy energicznej i o wzroku zimnym a uporczywym — czy istotnie mamy przed sobą profesora Jana Bohus-z?
— Tak jest!
— Wynalazcę eliksiru młodości?
— Tak, panie!
— Lat siedemdziesiąt dwa?
— Skończonych.
— Nawet skończonych. Bardzo dobrze. Odmłodzonego własnem lekarstwem?
— Jak pan widzi! — roześmiał się Bohusz, zabawiony tem badaniem.
— Z czego się pan śmieje? — spytał zimno anglik.
— Bo uważam badanie to za zabawne. Czem mogę służyć panom?
— Przepraszam — przerwał nieubłagany inkwizytor, ze spokojem kamiennym — czy ten sam, który odmłodził sędziego Tr-zaska i, jak się dzisiaj dowiadujemy, księżnę Bas-ztanska?
— Zajęty właśnie kuracją księżny w jej zamku, nie odpowiadałem panom na depeszę.
— Zgadza się to z informacjami naszemi. A zatem, mając już pewność, że rozmawiamy istotnie z wielkim wynalazcą eliksiru młodości, mam zaszczyt oświadczyć panu profesorowi, że ja w imieniu banku londyńskiego Northwestern, tudzież przyjaciele moi: pan C. B. Mitchell w imieniu banku nowojorskiego Union i pan Pierre Legrand w imieniu Banque Internationale de Commerce à Paris — przybyliśmy zaproponować panu profesorowi kupno jego wynalazku, o ile okazałby się tak skuteczny, jak głoszą, na warunkach następujących:
„Odstąpi nam pan profesor wyłączne prawo wyrobu i sprzedaży swego eliksiru za sumę miljona funtów sterlingów i dziesięć procent czystego zysku syndykatu, przez nas utworzonego“...
Bohuszowi zabiło mocno serce, gdy usłyszał wymienioną sumę tak olbrzymią. Bo choć znał wartość swego wynalazku, to jednak, nie zajmując się nigdy obrotami handlowemi, nie wyobrażał sobie, aby ktokolwiek mógł mu złożyć taką ofertę. Widocznie jednak trójca przedsiębiorców obliczyła dobrze możliwości, wypływające z genialnego wynalazku i pragnęła odrazu usunąć współzawodników, James bowiem nie położył nawet nacisku na wyraz: „miljon“, a wspólnicy jego skinęli, ruchem spokojnym, potakująco głowami, poczem anglik mówił dalej tym samym głosem zimnym:
... „o ile pan profesor odmłodzi pod naszą osobistą kontrolą trzy kobiety i trzech mężczyzn, przez nas wskazanych i liczących więcej niż po lat siedemdziesiąt, w ciągu“...
Tu spojrzał pytająco na Bohusza.
— W ciągu — odparł spokojnie wynalazca — sześciu tygodni.
— Bardzo dobrze. W ciągu zatem sześciu tygodni. Koszt leczenia tego bierzemy na siebie. Zważywszy wszakże na to, że nie znamy ani warunków, ani ludzi tutejszych i pragniemy, aby również inni spólnicy naszego syndykatu mogli kontrolować kurację, wymagamy, aby odbyła się w Paryżu lub Londynie, biorąc przytem na siebie koszt podróży, jak również utrzymania pana profesora w pierwszorzędnym hotelu podczas całego trwania kuracji. O ile zaś kuracja nie powiedzie się, to ani profesor do nas, ani my do profesora nie będziemy nawzajem rościć sobie pretensji.
Bohusz uśmiechnął się znów pod wpływem tego uroczystego i metodycznego wykładu.
— Z czego się pan śmieje? — zapytał zimno James.
— Gdyż jestem pewien skutków mego eliksiru i bawią mnie zastrzeżenia panów.
— Tem lepiej, ale jest to interes miljonowy i traktujemy go poważnie.
— Ja także! — odparł szybko wynalazca, podając gościom skrzynkę z cygarami i papierosami. — Oświadczam zatem, że zgadzam się na warunki panów. Próba odbyć się może, gdzie się panom podoba i pod kontrolą, jaką tylko uznacie za stosowną, a co się tyczy kosztów podróży i pobytu w obcem mieście, to pozwolicie, że nie będę korzystał z waszej uprzejmości. Pozostaje tylko do rozstrzygnięcia sprawa miejsca i czasu próby.
— Paryż — zaproponował pan Legrand.
— Zgadza się pan profesor na Paryż? — spytał James.
— A kiedy — spytał Mitchell — mógłby pan profesor tam stanąć?
— Choćby za tydzień mogę na panów czekać w Grand Hotelu.
— Bardzo dobrze — zadecydował James spokojnie, puszczając z ust kłąb dymu cygarowego. — Dnia ósmego grudnia, o godzinie dziesiątej zrana, przybędziemy po pana profesora do Grand Hotelu w Paryżu. Sprawa załatwiona. Mój przyjaciel, pan Legrand, będzie zatem łaskaw uzupełnić umowę, którą ma spisaną w dwu egzemplarzach.
Francuz otworzył teczkę, trzymaną w ręce i zasiadł przy biurku.
Jeżeli podczas tej konferencji Bohusz roześmiał się dwukrotnie, to może nie tyle pod wpływem sposobu wyrażania się Jamesa, ile z potrzeby dania upustu uczuciu radości, które rozpierało mu piersi. Miał teraz pewność niemal zupełną, że jest miljonerem i że pozbędzie się nareszcie kłopotu eksploatacji swego wynalazku. Nie obchodziło go nic więcej poza tem.
Pod wpływem tego radosnego uczucia, nie zważał też na wciąż wznawiający się dźwięk dzwonka w przedpokoju, tudzież dzwonka telefonu w pokoju sąsiednim i na zirytowany głos Marty, biegającej od jednego dzwonka do drugiego.
Panów Jamesa i Mitchella również nie wytrącały z równowagi te odgłosy, ale nerwowy pan Legrand wciąż podrygiwał na krześle, gdy zaś zasiadł do biurka, dla uzupełnienia umowy, a w tejże chwili odezwało się gwałtowniejsze dzwonienie telefonu, przez zaciśnięte zęby francuza wyrwało się ciche zaklęcie:
— Diable!
Wówczas dopiero Bohusz spostrzegł zniecierpliwienie gościa i zerwał się z krzesła.
— Co się tu dzieje? — zawołał, wchodząc do jadalni. — Ani chwili niema spokoju.
— Panie profesorze — odparła zrozpaczona Marta — tam, w sieni znów się cisną dziady z całego miasta, a tu wciąż się pytają przez telefon, czy pan profesor jest w domu!
— Zaraz na to poradzimy!
Przy tych słowach, Bohusz zdjął, pogwizdując, słuchawkę z telefonu, a w przedpokoju przeciął najspokojniej w świecie scyzorykiem drut u dzwonka.
— I teraz będzie spokój! — rzekł do zdumionej Marty.
— Tak się panu zdaje! Te dziady niedługo drzwi wywalą — szepnęła, rzucając wejrzenie pogardliwe na drzwi od sieni, teraz bowiem uważała wszystkich nieodmłodzonych starców za istoty niższego rzędu, a przytem za wrogów osobistych.
— I na to znajdzie się rada, jeżeli będzie potrzeba! — odparł, śmiejąc się i wszedł do jadalni.
Tu siedemdziesięcioletni młodzieniec wywinął kozła na otomanie, poczem, stanąwszy na nogach, uniósł się na palcach, trzasnął obcasem o obcas, poprawił szybkim ruchem czuprynę i wąsy przed zwierciadłem i wyładowawszy w ten sposób choć trochę energji radości, wrócił poważnie do cudzoziemców.
Umowa była już uzupełniona. Odczytano ją i podpisano, a gdy wreszcie przedstawiciele syndykatu eliksiru młodości znaleźli się w przedpokoju, uszu ich doleciała z sieni wrzawa coraz głośniejsza.
Spojrzeli zaniepokojeni na Bohusza.
— Widocznie — rzekł wesoło — dzienniki ogłosiły już o mym powrocie i znów zaczyna się oblężenie. Zbiegają się tu zewsząd starcy, abym ich leczył.
— Ah, to tak? — wycedził James i raczył nareszcie wyszczerzyć długie zęby w uśmiechu.
— Business zapowiada się doskonale — zauważył Mitchell.
— Odmłodzimy świat! — zawołał Legrand.
Istotnie, w sieni, na schodach i przed domem zgromadził się już tłum staruszków wszelkiego rodzaju, dowiedziawszy się z „Wiadomości“ o powrocie wynalazcy.
Pierwsza stanęła pod drzwiami mieszkania Bohuszowego mocno otyła, niemiłosiernie wymalowana i przesadnie wystrojona starowina, w której łatwo można się było domyśleć aktorki wysłużonej. Pani ta, zdobywszy tak świetne stanowisko, broniła go zacięcie przed każdym intruzem, który po niej zbliżał się do dzwonka i pytał o profesora. Każdego takiego przybysza odpychała bez ceremonji łokciami i zasłaniała całkowicie drzwi potężnym tułowiem.
Zniecierpliwiony tem, stojący za aktorką jegomość wychudły i zgarbiony, w czapce futrzanej z nausznikami, oparty na kiju, odezwał się w końcu złośliwie:
— Spieszy się jejmości do młodości!
— A tobie może nie, stary graciku! — odcięła się aktorka.
— Vive la politesse! — odezwał się na to szczupły, ruchliwy staruszek, drepcący obok w eleganckiem futerku i w kapeluszu tyrolskim z kitką z tyłu na małej główce.
Aktorka spojrzała na niego pogardliwie, a ponieważ miał nos czerwony z wiszącą u końca kapką i twarz wykrzywioną tak, jakgdyby miał kichnąć, wycedziła przez sztuczne zęby:
— Fircyk zatabaczony!
Staruszek żachnął się, wydobył chustkę uperfumowaną, otarł szybko nos, ale tak się zaperzył niespodzianem przezwiskiem, że na razie nie mógł wymówić ani słowa, tymczasem zaś śród dalszych szeregów, gdzie wzięto wyraz politesse za policję, zaczęły odzywać się głosy:
— Arystokracja! Docisnęła się do drzwi, to grozi już policją!
— Nie trzeba było przychodzić, byłoby luźniej!
Wzrastała w ten sposób wrzawa, krzyżowały się w powietrzu przezwiska, tworzyły obozy i zaczynało już być gorąco śród tej ciżby, żądnej odzyskania młodości. Gdy wszakże otworzyły się drzwi i trzej panowie, w których domyślano się cudzoziemców, rozmawiali bowiem po angielsku, zaczęli przeciskać się przez tłum ku ulicy, sień i schody zalega odrazu cisza. Zazdroszczono z głębi duszy szczęśliwcom, przed którymi otworzyły się już drzwi Sezamu.
Po chwili jednak zawrzało znów na schodach, jak w ulu, we drzwiach bowiem stanęła Marta i nakleiła na nich szybko kartę z napisem:
„Z powodu wyjazdu zagranicę, prof. Bohusz nie przyjmuje pacjentów“.
Przeczytawszy napis, staruszek w kapeluszu tyrolskim z kitką uczuł się pomszczony i, uchyliwszy kapelusza przed otyłą aktorką, która, jakby nie dowierzając nagłemu zwrotowi rzeczy, nie ruszała się z miejsca, wciąż wpatrzona w kartę, rzekł zjadliwie:
— Moje uszanowanie pani, możeby przynieść krzesełko?
— Impertynent! — wycedziła majestatycznie zawiedziona.
W końcu opróżniły się schody, i zapanował na nich spokój. Wówczas ukazał się Bohusz, promieniejący radością, zbiegł lekkim krokiem na ulicę i pojechał do Dziutki.
Następnego dnia przypadał jour fixe u księżny. Innych lat o tej porze była już na Rivierze, dziś jednak spieszyła olśnić cudem, dokonanym przez Bohusza, najpierw swoich, zanim ukaże się pod nową postacią nad błękitnemi falami morza Śródziemnego. Jak chodziło o to księżnie, tego dowodziła inspirowana widocznie notatka, podana na łamach „Wiadomości“ i innych pism miejscowych.
„Księżna Adamowa z Basztańskich Basztańska powróciła na parę tygodni do naszego miasta i zamierza przyjmować w dni zwykłe“.
O zmroku przed pałacem Basztańskich zaroiło się od samochodów, karet, a nawet zwyczajnych dorożek. Kto tylko kiedykolwiek uzyskał prawo wstępu na salony książęce, spieszył tam dziś, aby przekonać się naocznie, ile prawdy jest w tem, czem korespondent specjalny „Wiadomości“ naszpikował łamy swego dziennika i co głosiła już stugębna fama po mieście.
W jasno oświetlonych, przepysznych salonach pałacu snuły się już rzesze, a księżny, wbrew zwyczajowi tych jour fixów, podczas których wykrygowana, pretensjonalna i udająca ruchliwość młodzieńczą, przyjmowała wszystkich niemal u drzwi salonu, jeszcze widać nie było, co wprost zakrawało na niegrzeczność z jej strony. Uwagę natomiast wszystkich przykuwał zawieszony w sali, t. zw. Białej, wielki, wspaniały portret, nigdy tu przedtem nie widziany, znali go bowiem tylko najbliżsi pani domu, odwiedzający ją na zamku leśnickim. Był to ten sam jej portret, na którego widok wyrwał się przed kilku tygodniami z ust Bohusza okrzyk:
— Taką widzę księżną dzisiaj przed sobą!
Księżna nie zapomniała o tym wykrzykniku, kojarzącym się z tak słodkiem wspomnieniem pierwszego pocałunku odrodzonej młodości i wiedziona kokieterją kobiecą, jak również pragnieniem zadokumentowania tego, co mogło zdawać się nieprawdopodobieństwem, zabrała z sobą portret do stolicy i kazała zawiesić go w Białej sali pałacu.
Przyglądano się więc temu arcydziełu, gdy nareszcie otworzyły się drzwi apartamentów wewnętrznych i ukazała się w nich wyniosła postać olśniewającej pięknością brunetki, o wysoko uczesanych włosach kruczych, przetkanych sznurem pereł, okręcającym też kilkakrotnie pełną, wysmukłą szyję i opadającym na falujące wzruszeniem piersi, odbijające się plamą kremową na wyciętej, czarnej sukni starodawnego fasonu. W złożonych, jakby wykutych przez rzeźbiarza, obnażonych białych rękach widniał długi koronkowy wachlarz.
Mimowoli oczy wszystkich zebranych przebiegły z postaci tej na obraz i rozległ się szept powszechny:
— Żywy portret!
Ale większość zebranych, nie wiedząc, kogo portret przedstawia, nie poznała księżny w postaci, stojącej obecnie pod obrazem, a tak niepodobnej w niczem do tej pretensjonalnej, śmiesznej „Starej Baszty“, znanej przez całe miasto. Znający zaś portret, nie chcieli wprost wierzyć oczom. Pomimo bowiem wszystko, co już głosiła fama po mieście, to, co ujrzeli, przewyższyło wszelkie ich oczekiwania. Nie chciało zwłaszcza wierzyć starsze pokolenie pań, bo uczucie niewysłowionej zazdrości przeszyło im serca.
Narazie więc zapanowała przykra cisza w sali.
Tylko sędziwy książę marszałek, szwagier pani domu, który podkochiwał się w niej przed laty pięćdziesięciu i tańczył z nią wówczas niejednokrotnie kadryla na lśniących posadzkach Burgu wiedeńskiego — przyłożywszy monokl do oka, wyprostował jeszcze bardziej sztywną postać wojskową i rzekł do uśmiechniętej triumfująco:
— Mais, parbleu, princesse, c’est un miracle inoui! Gdybym nie widział obok ciebie portretu, to gotów byłbym przypuścić, że na starość podległem halucynacjom, że śnię na jawie i widzę cię na dworze cesarzowej Elżbiety!
Przy tych słowach, złożył z ręką na sercu — zwyczajem dawnym — głęboki ukłon księżnie i ucałował jej rękę.
Uznanie to przełamało ciszę. Zawrzała sala szumem podziwu, dokoła księżny utworzyło się zwarte koło winszujących i unoszących się nad jej pomysłem zestawienia się żywcem z cudnym portretem.
Łysawy już wnuk księżny, hrabia Wiktor, podrygując na cienkich nóżkach, zawołał, całując ją w rękę:
— Doprawdy, gotów jestem zakochać się w babuni!
— Moglibyśmy pogadać o tem — zaśmiała się, rzucając spojrzenie przelotne na jego łysinę — gdybyś był młodszy cher petit fils!
W tej chwili lokaj zaanonsował:
— Profesor Bohusz!
Słysząc to, otyła, apoplektyczna hrabina Róża, nie mogąca dotychczas ochłonąć z duszącego ją uczucia zazdrości, szepnęła z poza wachlarza do małżonka:
— Voilà un coup de théatre bien inscenisé!
Zdaje się jednak, że hrabia nie dosłyszał słów złośliwych małżonki, gdyż nazwisko, wymówione przez lokaja, podziałało na zebranych, jak uderzenie prądu elektrycznego.
Zapominając chwilowo o gospodyni domu, całe towarzystwo zwróciło się nagłym ruchem ku drzwiom, przez które wchodził właśnie piękny, wytworny mężczyzna w kwiecie wieku.
— Oto cudotwórca! — zawołała szczerze księżna, zbliżając się do wchodzącego, a gdy schylił się, by ucałować jej rękę, uścisnęła dłoń jego namiętnie, na policzkach zaś jej wykwitły lekkie, gorące rumieńce.
Przez słowa swe księżna sama ustąpiła w salonie pierwszeństwa Bohuszowi, pozatem jednak ciekawość poznania tak głośnego dziś odkrywcy i pragnienie posięścia względów jego ogarnęły do tego stopnia wszystkich, że gdy pani domu posadziła go przy sobie, nie jej już cudownie odrodzona postać, lecz on stał się ośrodkiem tego zebrania.
Przy ogólnej, ożywionej rozmowie trudno było księżnie porozmawiać poufnie z Bohuszem. Gdy wszakże służba zaczęła roznosić herbatę i ciasta i potworzyły się kółka, dyskutujące żywo nad eliksirem młodości, spytała wynalazcę, podając mu petit-foury:
— Byli zapowiadani goście u profesora?
— A jakże, byli. Są to przedstawiciele banków paryskich, londyńskich i nowojorskich, pragnący nabyć mój wynalazek.
— Widzi pan, przeczuwałam. No i cóż?
— Podpisałem umowę sprzedaży i za trzy dni wyjeżdżam na dwa, mniej więcej, miesiące do Paryża dla przeprowadzenia kuracji osób, wskazanych mi przez konsorcjum.
Aksamitne oczy Basztańskiej błysnęły radością: Do perspektywy widywania się z ukochanym bez podstępów, koniecznych tutaj ze względów rodzinnych i towarzyskich, przyłączała się próżność kobieca, czytała bowiem w oczach tych staruszek, otaczających obecnie Bohusza, żądzę namiętną rozpoczęcia leczenia starości choćby dziś, choćby zaraz, wyjazd zaś wynalazcy skazywał te panie na zwłokę, a tem samem przedłużał jej triumf.
— Czy to tajemnica, profesorze? — spytała.
— Bynajmniej, księżno.
— A zatem — rzekła głośno do otoczenia, ze spokojem pozornym w głosie, przymrużając wielkie oczy, jakby dla tem większego ukrycia nurtujących ją uczuć — mogę państwu powiedzieć, z upoważnienia profesora, wielką nowinę!
— Prosimy, prosimy! — odezwał się chór głosów, a dziesiątki głów nachyliły się chciwie ku mówiącej.
— Profesor Bohusz sprzedał dziś wynalazek swój konsorcjum banków francuskich, angielskich i amerykańskich i wyjeżdża do Paryża.
Przeciągłe: A-a-a! — rozległo się śród zebranych, poczem posypały się powinszowania, a znany sylf redakcyjny „Wiadomości“, notujący dotychczas ukradkiem w karneciku różne szczegóły zebrania, oderwał nagle ołówek od papieru i nadstawił uszu.
— Co za sensacja! — szepnął, schował karnet i wymknął się po angielsku, spiesząc do redakcji.
Niebawem zaczęli się rozchodzić też inni goście, pragnąc podzielić się w kółkach rodzinnych, teatrach i na zebraniach tego jeszcze wieczora niezwykłemi wrażeniami.
— Musimy zaraz jechać do Paryża! — rzekła, wychodząc, apoplektyczna hrabina Róża do małżonka.
— Chyba nie dzisiaj jeszcze! — zawołał przerażony hrabia.
— Ganache! — wycedziła zirytowana, siadając do karety.
Żegnając się z księżną, Bohusz usłyszał z poza jej wachlarza słowa ciche, jak szelest rosy, opadającej z liści:
— Jutro, o szóstej, u ciebie.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz wyrywano sobie wydanie poranne „Wiadomości“, zawierało bowiem trzy szpaltowy artykuł o wczorajszem przyjęciu u księżny Niny.
„Veni, vidi, vici — zaczynał się ów pamiętny artykuł — pisał Cezar do senatu rzymskiego, zwyciężywszy króla Pontu. I my pod takiem wrażeniem opuszczaliśmy wczoraj gościnne salony księżny Adamowej Basztańskiej“...
Wprawdzie z dalszego ciągu artykułu nie sposób było domyśleć się, kto właściwie na tem zebraniu zwyciężył: księżna, prof. Bohusz, czy też reporter „Wiadomości“? — nie mniej jednak z ogromnem zajęciem czytano długą listę osób tam obecnych, opis śmiałego pomysłu pani domu ukazania się w stroju z przed pół wieku w zestawieniu z portretem słynnego artysty, wreszcie wiadomość o sprzedaży wynalazku prof. Bohusza.
Końcowy tylko ustęp artykułu wywołał pewne niesnaski, reporter bowiem, wpadłszy w ton mentorski, zwrócił się z gorzkiemi wymówkami do kapitalistów miejscowych, że znów, grzęznąc w kwietyzmie, zaniedbali przysłużyć się krajowi, że przez niedołęstwo pozbawili stolicę kraju olbrzymich dochodów, które niewątpliwie byłyby jej udziałem, gdyby założono w niej zakład leczenia starości sposobem prof. Bohusza. „Ale — kończył oburzony autor — widać to już nasza chroniczna choroba, że pozwalamy zawsze wyprzedzać się obcym“.
Ustęp ten uznało za zbyt ostry, a nawet niesłuszny, wielu poważnych ludzi, dbających o spokój i moralność miasta, zdaniem ich bowiem odkrycie prof. Bohusza było wogóle niemoralne, a jeden z dzienników prowincjonalnych, mający ansę do „Wiadomości“, wystąpił nawet z repliką, w której była mowa o ptaku, kalającym własne gniazdo, skąd wywiązała się, oczywiście, dość ostra polemika.
Tymczasem zaś, na trzeci dzień po pamiętnem przyjęciu u księżny, Bohusz podążył kurjerem nocnym do Paryża.
Trzy tygodnie zaledwie upłynęły od chwili rozpoczęcia przez Bohusza, pod kontrolą przedstawicieli syndykatu angielsko-amerykańsko-francuskiego, leczenia starości u sześciu osób, wybranych przez syndykat, a już stwierdzono wyniki tak świetne i nie ulegające żadnej wątpliwości, że biura syndykatu były wprost oblegane przez tłumy, żądne rozpoczęcia kuracji, a prof. Bohusz stał się bohaterem dnia stolicy Francji. Postanowiono więc przyspieszyć termin podpisania kontraktu ostatecznego. Wynalazca ustępował wszelkie prawa do wyrobu i sprzedaży swego wyciągu Towarzystwu międzynarodowemu: „Prof. Bohusz’s Elixir of Youth Company (Limited)” i wchodził w posiadanie sumy dwudziestu pięciu miljonów franków, złożonej na jego rachunek w banku Crédit Lyonnais, nie licząc spodziewanych zysków z przedsiębiorstwa, Towarzystwo zaś przystępowało natychmiast do wyrobu cudownego leku na wielką skalę.
Po podpisaniu kontraktu, Bohusza ogarnęła znów ta ogromna radość, której był zaznał już wówczas, gdy delegaci syndykatu zaproponowali mu kupno wynalazku. Przygniatający go ciężar myśli o kłopotach, pracy uciążliwej i więzach, nakładanych przez te tłumy, cisnące się po eliksir młodości, teraz, gdy odzyskana młodość porywała go do życia i uciechy, nareszcie spadł mu z serca.
Wychodził z biura syndykatu, żegnany uściskami dłoni i uniżonemi ukłonami, nie tylko z uczuciem triumfu i dumy, ale z wesołością młodzieńca, który schowawszy, po uciążliwych egzaminach, patent gimnazjalny do kieszeni, myśli narazie tylko o czekających go wakacjach bez troski.
Pierwszą jego myślą było zatelefonować po Dziutkę, której był obiecał, że sprowadzi ją do Paryża, jak tylko skończy próby, wymagane przez syndykat. Ogromnie lubił tą dziewczynę, posiadającą tyle wdzięku naturalnego i wesołości urwisowskiej. Nagle jednak stanęło mu przed oczyma aksamitne, głębokie spojrzenie wielkich, czarnych oczu księżny i uczuł dreszcz dziwny.
W kilka zaledwie dni po wyjeździe Bohusza do Paryża i księżna wyjechała na Rivierę. Ale pozornie tylko, z Medjolanu bowiem skręciła na północ i stanęła w paryskim Grand Hotelu, stęskniona, rozkochana, przykuwająca oczy wszystkich pięknością majestatyczną.
Miłość jej namiętna, gwałtowna, rozkazująca działała na Bohusza, jak haszysz. Wobec Dziutki czuł się swobodny i wesoły, najlepiej bawił się w jej towarzystwie. Przy boku zaś księżny odczuwał uległość prawie niewolniczą, nie mniej wszakże schlebiała mu ta miłość dzika wytwornej, rasowej kobiety, pod wpływem zaś aksamitnego, oddanego jemu wyłącznie, spojrzenia wielkich, czarnych oczu zapominał o świecie całym. I choć potem odczuwał dziwny lęk, a nawet jakby bunt przeciwko narzucanym sobie więzom, to wspomnienie tych oczu i tej postaci królewskiej wystarczało, aby wywołać w nim znów gwałtowną żądzę ujrzenia czarodziejki, poddania się jej urokowi.
Zabawiwszy dni kilka w Paryżu, przy boku ukochanego, księżna wyjechała do Nizzy, wymogła jednak na Bohuszu słowo, że ją tam odwiedzi. Korzystając z kilku dni wolnych, spełnił daną obietnicę, ale dorywcza ta wycieczka nie sprawiła ani jemu, ani księżnie zadowolenia zupełnego, życie bowiem hałaśliwe miasta, skupiającego w sobie, obok Monte Carlo, cały świat zabawy o tej porze roku, jak również rój wielbicieli, otaczających teraz księżnę, podziwiających powtórną jej urodę i śledzących ją na każdym niemal kroku — zmuszały do wymiany tylko spojrzeń, tajonych uścisków dłoni lub przelotnych pocałunków. Pewnego więc dnia księżna znikła z Nizzy, przenosząc się incognito do cichego, uroczego Cannes i ztamtąd kilkakrotnie już bombardowała Bohusza listami, oraz depeszami, wzywając do przyjazdu.
Dziś więc, gdy po podpisaniu kontraktu i załatwieniu w Crédit Lyonnais formalności, tyczących się ulokowanych tam na jego rachunek milionów, stanął na granitowych schodach banku i, puszczając dym z papierosa, spoglądał wzrokiem radosnym na tłumy ruchliwe i gwarne, na setki samochodów, dorożek, autobusów, sunące nieprzerwanym niemal szeregiem przez bulwary, w umyśle jego wahało się pytanie:
— Zatelegrafować po Dziutkę, czy też pojechać do Niny?
Wyobrażał sobie chwile wesołe, które spędzałby w towarzystwie jasnowłosej dziewczyny w nowoczesnym Babilonie, ale z drugiej strony namiętne słowa listów księżny, wspomnienie omdlewającego spojrzenia cudnych oczu, draźniło jeszcze bardziej wyobraźnię.
Wprawdzie obiecał był Dziutce, że sprowadzi ją do siebie po ukończeniu prób z eliksirem młodości, miało to jednak nastąpić po upływie sześciu do siedmiu tygodni. Tymczasem dzisiaj, zaledwie po upływie trzech tygodni od przyjazdu do Paryża, podpisał już kontrakt i, powierzywszy dalsze kuracje lekarzom syndykatu, był wolny zupełnie. Dziutka więc nie liczy na to i czekać będzie spokojnie kilka jeszcze tygodni.
To go zdecydowało: Pojedzie na dwa lub trzy tygodnie do księżny, a następnie sprowadzi do Paryża Dziutkę.
Uszczęśliwiony tem prostem, jak sądził, rozwiązaniem zadania, wyjechał jeszcze tego samego wieczora.
Pobyt w uroczem Castrum Marcellinum, tak ulubionem przez society londyńską zimowisku, zamienianem przez nią w skrawek Albionu, przepojony wszakże nie mgłą i dymem, lecz słońcem i upajającą wonią kwiatów — powetował Ninie i Bohuszowi zawód, jakiego doznali w Nizzy. Śród fijołków i hiacentów, magnolji, pomarańcz i drzew migdałowych, w ustronnej willi, na zboczu górskiem, zwróconem ku ciemno-błękitnemu przestworowi morza Śródziemnego, księżna panowała teraz niepodzielnie nad ukochanym. Bohusz poddawał się z lekkiem sercem tej słodkiej tyranji, czarującej wytwornością i dogadzającej opanowującemu go lenistwu, przerywając ją tylko wówczas, gdy depesze naglące syndykatu wzywały na narady nad urządzeniem wielkich zakładów wyrobu eliksiru młodości.
Od czasu do czasu odzywała się także Dziutka, przypominając obietnicę i żądając pieniędzy. Z początku listy te odczuwał, jak wyrzut, następnie jednak rozleniwiony u boku swej Kleopatry, jak nazywał żartobliwie księżnę, odpowiadał na nie z pewną niecierpliwością, wymawiając się nawałem zajęć, nie mniej wszakże załączał do odpowiedzi tych przekazy na tak znaczne sumy, że Dziutka mogła być zadowolona, pomimo łatwości, z jaką prześlizgiwał się — jak rzekliśmy — pieniądz przez jej łapki atłasowe.
I nie spostrzegł się nawet, że w ten sposób minęło, zamiast zamierzonych trzech tygodni, prawie trzy miesiące.
Okres ów wystarczył już, aby zapewnić eliksirowi młodości rozgłos wszechświatowy.
Niczem był kurs De Beersów[1] wobec kursu, jaki osiągnęły po dwu miesiącach akcje Towarzystwa międzynarodowego P. B. E. Y., zwane już powszechnie Pebejami. Bohusz, umieściwszy w nich znaczną część swego kapitału, mógł, jak ów dumasowski hr. Monte Christo, szafować złotem bez miary. I księżna, idąc za jego przykładem, powiększyła w ciągu kilku zaledwie tygodni dziesięciokrotnie majątek. Gorączka spekulacji Pebejami ogarnęła wszystkie warstwy. Zdawało się, że kolumny korynckie gmachu giełdy paryskiej drżą w posadach, że chwieją się kasztany, okalające plac giełdowy, od ryku kulisierów, wywołujących te akcje. A zwiększaniu się chęci ich pokupu nie było końca, liczba bowiem zgłoszeń po eliksir młodości wzrastała z dniem każdym, pomimo cen ogromnych, oznaczonych przez syndykat za ten lek cudowny. Zarząd poczty francuskiej nie wysyłał już do biura Towarzystwa listonoszów, lecz zwoził korespondencję całemi furgonami, zanim Towarzystwo nie założyło filji swych w Rzymie, Berlinie, Wiedniu, Madrycie, Amsterdamie, Stokholmie i innych stolicach pięciu części świata i zanim w olbrzymich gmachach jednej z największych fabryk przetworów chemicznych, zakupionej przez Towarzystwo, nie rozpoczęło wyrobu eliksiru na wielką skalę.
Rozchodziły się tedy codziennie na wszystkie strony całe skrzynie banieczek szklanych, zawierających lek drogocenny i pożądany, a choć nie obeszło się bez opłacenia prasie olbrzymiego haraczu za ogłoszenia, to jednak największą reklamą dla Towarzystwa było kilka tysięcy osób, czy to o nazwiskach znanych, czy też piastujących stanowiska wybitne na polu handlu, przemysłu, literatury i t. p., wyleczonych ze starości, dzięki wyciągowi prof. Bohusza.
Jednocześnie zaczynały już ujawniać się nadzwyczajne powikłania, wywołane przez ten wynalazek w stosunkach ludzkich. Genealogowie tracili głowy na myśl, jak poskręcają się i pogmatwają piękne konary drzew genealogicznych, rozchodzące się systematycznie z pnia, wyrastającego z łona rycerza protoplasty, skoro, naprzykład, odmłodzony dziadek, ożeniwszy się ze stryjeczną wnuczką, stanie się ojcem swego prawnuka, a wnuczka będzie prababką swego syna. Nie mniejszego kłopotu przysporzyły związki takie prawnikom, wikłając w sposób zastraszający prawa dziedzictwa. Odmłodzona wielka księżna Gerolsteinu, poślubiwszy swego prawnuka, księcia Lumpenburga, który zakochał się w niej na zabój, raczyła nawet najmiłościwiej rozkazać sejmowi swego państwa, aby zajął się zasadniczem rozstrzygnięciem sprawy następstwa tronu w Gerolsteinie i Lumpenburgu w razie narodzin syna z tego związku, posiadała bowiem już potomstwo z pierwszego małżeństwa. Wywołało to, oczywiście, na łamach prasy obu księstw polemikę ożywioną, która przeniosła się następnie na szerszą widownię świata. Małżeństwo to jednak wchodziło także, ze względu na swój charakter, w dziedzinę polityki międzynarodowej, a zatem sprawdziły się przewidywania głębokiego polityka „Wiadomości”, że wynalazek prof. Bohusza musi wywrzeć i pod tym względem wpływ poważny.
Istotnie, najpierw telegramy doniosły o nagłym zgonie jego królewskiej wysokości, następcy tronu rumelijskiego. Nieszczęśliwy ten książę tak się struł, ujrzawszy, po trzydziestoletniem oczekiwaniu na koronę, dostojnego rodzica swego, odmłodzonego przez eliksir prof. Bohusza, że uległ atakowi apoplektycznemu. Następnie nadeszła wiadomość o krwawej rewolucji w Cochabambie, gdzie prezydent tej rzeczpospolitej, zmieniwszy, pod wpływem kuracji słynnym eliksirem, przekonania polityczne, przeszedł bez namysłu z obozu konserwatywnego do liberalnego, zdradzając brzydko zwolenników swoich. Z Farsystanu znowu nadleciała depesza iskrowa o wybuchu tam rewolucji pałacowej, wywołanej przez damy haremowe, oburzone tem, że jego sułtańska mość, zapaławszy miłością, podniósł z trzydziestej szóstej do pierwszej rangi starą, wysłużoną małżonkę, która, zdobywszy skądciś eliksir prof. Bohusza, odzyskała młodość i urodę. Po co jednak sięgać do tak odległych krain, skoro i we Francji doszło do groźnego wrzenia, starzy bowiem, pogarbieni pracą rezerwiści rolnicy zaprotestowali gwałtownie przeciwko temu, że są powoływani do ćwiczeń wojskowych, gdy tymczasem pacjenci Towarzystwa P. B. E. Y., znajdujący się obecnie w pełni sił i zdrowia, nie potrzebują fatygować się do punktów zbornych tylko ze względu na metryki urodzenia? Wrzenie ustało dopiero wówczas, gdy parlament francuski wydelegował specjalną komisję dla rozważenia nagłego wniosku grona deputowanych radykałów socjalistów, aby na przyszłość kwalifikowano powołanych do ćwiczeń rezerwistów nie według metryk, lecz na oko. Omal, że nie doszło wreszcie do ostrego zatargu dyplomatycznego pomiędzy Anglją i Włochami z następującego powodu: Mianowanego świeżo ambasadora angielskiego w Moskwie wybrali tamtejsi przedstawiciele państw zagranicznych na dziekana ciała dyplomatycznego, ponieważ okazał się najstarszym z nich, liczył bowiem siedemdziesiąt trzy lata, choć, dzięki eliksirowi prof. Bohusza, wyglądał najwyżej na lat trzydzieści i oddawał się z zamiłowaniem sportom wszelkiego rodzaju. Oburzyło to mocno dotychczasowego dziekana, sędziwego ambasadora włoskiego, liczącego siedemdziesiąt dwa lata, który upierał się przy starości, rozkochany w swej wspaniałej, patrjarchalnej brodzie śnieżnej i obliczu tycjanowskiego starca. Poprosił więc o dymisję, oświadczając swemu rządowi, że nie myśli poddawać się w obradach i przyjęciach ciała dyplomatycznego przewodnictwu „młokosa“. Dopiero po długiej wymianie depesz pomiędzy obu rządami doszło do porozumienia, gdyż rząd Wielkiej Brytanji zgodził się uczcić siwą brodę włocha, pod warunkiem wszakże, aby starość z wyglądu nie zaś z metryki stała się na przyszłość miarodajna w podobnych okolicznościach.
Jak na trzy miesiące zatem, to chyba dość już powikłań wywołał eliksir młodości w dziedzinie polityki.
Cóż dopiero mówić o zmianach, jakie zaszły pod jego wpływem w stosunkach towarzyskich?
Coraz większą rzadkością stawała się osoba starsza w salonach, na zabawach, koncertach, i w teatrach. Publiczność, zebrana na wyższych piętrach teatrów podczas przedstawień baletowych, napróżno szukała w pierwszych rzędach krzeseł tych szeregów łysin, które przedtem sprawiały jej taką uciechę. Stoliki bridge’a opustoszały w klubach i na zebraniach prywatnych, dawni bowiem starcy garnęli się teraz do flirtu, tańca, zabaw, huczących wesołością, oszałamiających ruchem.
I rzecz dziwna, że gdy przedtem mówiono, iż kobieta ma tyle lat, na ile wygląda, a pytać pleć piękną o lata uchodziło za najwyższy brak taktu, teraz wyłoniła się u pań moda kokietowania wiekiem.
Gdy więc wicehrabia de Pompę Funèbre, rozkochawszy się w margrabinie du Moulin Rouge, wyznał jej miłość namiętną, to margrabina, wachlując łono alabastrowe, odparła mu z uśmiechem czarującym:
— Ależ vicomte, jestem staruszką osiemdziesięcioletnią!
— Margrabino! — zawołał na to rozkochany młodzieniec — wszak Wenus medycejska, pomimo dwu tysięcy lat, jest zawsze bosko piękna i młoda!
Na odwrót — boć zawsze musi istnieć sprzeczność pomiędzy obu połowami rodu ludzkiego — odmłodzeni starcy, którzy dawniej nie taili bynajmniej lat swoich, teraz usiłowali ukryć wiek swój, pragnąc uchodzić za rzeczywiście młodych. Zwyczaj ten doprowadzał nawet do zajść zabawnych, bo oto, naprzykład, odmłodzony jenerał Mars la Cave, odezwawszy się w najbliższem kółku przyjacielskiem, znającem go doskonale:
— Gdy byłem ordynansem przy cesarzu Napoleonie III...
zaciął się, poczerwieniał i pragnąc zatrzeć te słowa, dodał:
... — tak opowiadał mi pewnego razu ojciec...
Towarzystwo było zbyt dobrze wychowane, aby parsknąć śmiechem w oczy odmłodzonemu wojakowi, panie jednak rozpostarły szybko wachlarze lub zaczęły pilnie wąchać trzymane w rękach kwiaty, panowie zaś zagryźli wargi i pochylili się ku paniom, jakby właśnie przypomnieli sobie, że mają im powiedzieć coś ważnego.
∗
∗ ∗ |
Bohusz nudził się już potrochu w Cannes i nieraz, kołysząc się w fotelu biegunowym na marmurowym tarasie willi w oczekiwaniu księżny, robiącej toaletę spacerową, poziewał ukradkiem lub, spoglądając na ciemny błękit rozciągającego się hen, w dole, morza Śródziemnego, przypominał sobie oczy Dziutki i uśmiechał się na myśl o wesołej dziewczynie. Gdy jednak ukazywała się Nina, to na jej widok ogarniała go znów próżność i krew uderzała do głowy na myśl, że ta wytworna i dumna wielka pani jest względem niego tylko słodką, omdlewającą kobietą, spragnioną zawsze pieszczoty. I znów ulegał jej czarowi, i znów odzyskiwał humor pazia, dumnego z miłości królowej.
Pewnego dnia, w drugiej połowie marca, przybywszy, jak zwykle, zrana do uroczej willi, ujrzał wstępując na schody tarasu, księżnę zajętą czytaniem listów, których kilka, już otwartych, leżało przed nią na trzcinowym stole. Tak była przytem zatopiona w czytaniu, że nie spostrzegła nadchodzącego. Dopiero, gdy stanął przy niej, podniosła oczy i wówczas Bohusz ujrzał, ku zdumieniu swemu, zamiast radosnego uśmiechu powitalnego, brwi ściągnięte, łzy perlące się na długich, czarnych rzęsach i drgające wzruszeniem wargi.
Po raz to pierwszy widział łzy w tych oczach, schylił się więc szybko, objął księżnę i zcałowując łzy, pytał zaniepokojony:
— Co się stało, na Boga?
Uśmiechnęła się lekko i, podając mu list, trzymany w ręce, szepnęła:
— Czytaj!
Był to list anonimowy, ohydny, jak wszelkie tego rodzaju elukubracje, zawiadamiający drwiąco księżnę, że napróżno się ukrywa, gdyż romans jej z wynalazcą eliksiru młodości znany jest aż nadto dobrze w kraju. Tu następował szereg żartów również złośliwych, jak grubjańskich.
— I warto było — zawołał wesoło, nie dokończywszy nawet czytania i drąc anonim — aby cudna moja pani gryzła się takiem głupstwem.
— Jedyny! — odparła, wyciągając ku niemu obie ręce, z których zsunęły się obszerne rękawy koronkowe rannego szlafroczka.
— A jednak — dodała po chwili ze smutkiem w głosie, gdy całował te ręce — muszę jechać do kraju.
Jak się okazało bowiem z listów, właśnie otrzymanych, sprawy rodzinne i majątkowe wymagały koniecznie powrotu księżny do ojczyzny. Bezwątpienia i list anonimowy, otrzeźwiwszy nieco księżnę, przyczynił się do tego nagłego postanowienia.
Ułożono zatem, że pojadą razem do Paryża, skąd zapraszano księżnę usilnie do współudziału w wielkim bazarze dobroczynnym, urządzanym w pałacu Trocadéro przez najwyższe sfery arystokratyczne na rzecz ofiar nowego, straszliwego wybuchu Wezuwjusza. Po kilkodniowym zaś pobycie w stolicy Francji księżna pojedzie do kraju, niestety, bez ukochanego, zdarzyło się bowiem tak — co jej zdaniem, było nawet trafem szczęśliwym ze względu na konwenanse światowe — że jego królewska mość, Karamelek X, wielki monarcha Indji północnych i południowych, zawiadomił telegraficznie Towarzystwo P. B. E. Y., iż raczy przybyć osobiście do Paryża, aby odzyskać sprężystość, potrzebną dla rządzenia tylu miljonami poddanych, wiernych, wprawdzie do ostatniego tchu monarsze, ale potrzebujących troskliwego, ojcowskiego kierownictwa, majestat zaś jego królewski uznał, że zaszczytu przywrócenia sprężystości monarszej dostąpić może tylko tak wielki wynalazca z bożej łaski, jak prof. Bohusz, nie zaś pierwszy lepszy lekarz dworski.
Nawiasem mówiąc, pewien bezczelny dziennikarz paryski śmiał zaopatrzyć wiadomość powyższą w komentarz, dowodzący, jakoby wielkiego Karameleka znali już starzy paryżanie, gdyż często za czasów młodości przebywał długo w grodzie nadsekwańskim i prowadził w nim życie tak huczne, że w końcu stracił zdrowie, a nawet raz zastawił w Mont de Piété klejnoty koronne, aby wrócić przystojnie ze świtą do ojczyzny. Należy więc przypuszczać, że, jeżeli teraz wielki Karamelek fatyguje się osobiście do prof. Bohusza, to z rozkoszną myślą odnowienia dawnych wspomnień, zanim odzyskaną energję zacznie stosować do poddanych.
Jak się można było spodziewać, słusznie oburzony do żywego ambasador jego królewskiej mości wymógł na cenzurze paryskiej konfiskatę świstka, który śmiał podać ten paszkwil.
∗
∗ ∗ |
Bazar dobroczynny na rzecz ofiar wybuchu Wezuwjusza zgromadził do pałacu Trocadéro tout Paris, tak żądny zabaw, w których występuje elita jego towarzystwa. Księżna zasiadła w towarzystwie kilku odmłodzonych i nieodmłodzonych pań z high life’u międzynarodowego w kiosku sprzedaży kwiatów, sama jak kwiat wspaniały śród tej kaskady barw i woni odurzających.
Asystował jej Bohusz, na co z taką zazdrością spoglądały panie z innych kiosków, ponieważ nazwisko słynnego wynalazcy sciągało do kwiatów tłumy ciekawych, a przed księżną piętrzył się już stos banknotów i złota, że w końcu do kiosku z kwiatami przybyła delegacja pań z najbardziej upośledzonych kiosków z prośbą, aby księżna udzieliła im swego asystenta kolejno, choćby na kwadrans, dla jakiego takiego wyrównania dochodów.
Księżna nie mogła, naturalnie, odmówić tej prośbie i Bohusz wracał właśnie do jej kiosku z takiej wycieczki dobroczynnej, gdy nagle usłyszał głos znajomy i, zwróciwszy w tę stronę oczy, ujrzał — Dziutkę, idącą w towarzystwie eleganckiego, przystojnego młodzieńca i rozmawiającą z nim wesoło.
Na ten widok stanął przy stole księżny, jak wryty, a rumieńce zakłopotania na twarz mu wystąpiły, bo Dziutka, jak zawsze śliczna, wiotka i szykowna, spostrzegła go także i podchodziła prosto do kiosku z kwiatami.
Z przykrej tej sytuacji wybawiła swego asystenta księżna, gdyż, przypomniawszy sobie spotkanie w dworku Bohuszowym, skinęła uprzejmie głową rzekomej pacjentce profesora. Wówczas i Bohusz ukłonił się Dziutce i, gdy wziąwszy z rąk księżny różę, rzuciła na stół banknot pięćsetfrankowy, uczynił krok naprzód, aby podać jej rękę. Ale Dziutka spojrzała na niego drwiąco i rzekła głośno po polsku:
— Nie myślę konkurować ze staremi babami! — poczem wykręciła się na obcasie i odeszła ze swym młodzieńcem.
Bohusz oniemiał, a brwi Niny zmarszczyły się gniewnie. Trwało to jednak tylko mgnienie oka.
Wszak dzisiaj stało się modą u odmłodzonych pań szczycić się wiekiem, ta zaś, która rzuciła jej słowa tak ordynarne, sama przecież wyznała jej, że liczy lat dziewięćdziesiąt!
To też, ku zdziwieniu Bohusza, nie rozumiejącego kobiecego toku myśli, księżna roześmiała się serdecznie.
— Jakże zabawnie — rzekła — brzmią takie słowa w ustach staruszki dziewięćdziesięcioletniej!
— I zawiedzionej miłości! — dodał Bohusz, pokrywając tem kłamstwem zakłopotanie własne.
— Ah, więc i ona? — szepnęła Basztańska, a oczy jej spojrzały wdzięcznie na wynalazcę.
Byle jak wytłumaczono zajście paniom, siedzącym w kiosku i zapanowała znów śród kwiatów gawędka wesoła. Lecz Bohusz tak się zgrzał w ciągu tych kilku minut, jakgdyby przetańczył z księżną kilka tourów walca dokoła olbrzymiej sali. Pragnął więc ochłonąć i właśnie obmyślał pretekst wymknięcia się z towarzystwa, gdy ujrzał przechodzącego członka rady zarządzającej i jednego z twórców Towarzystwa P. B. E. Y., Legranda.
Przeprosiwszy tedy księżnę i jej towarzyszki, pospieszył ku paryżaninowi i ujął go pod rękę.
Ucieszony spotkaniem, Legrand wprowadził wynalazcę w tłum rozochoconej atrakcjami bazaru publiczności.
— Kto to jest? — spytał Bohusz, aby zacząć rozmowę, bo nie kleiły mu się jakoś słowa — wskazując głową w kierunku uderzającej pięknością niezwykłą brunetki o postawie majestatycznej.
— Jak to? — rzekł, śmiejąc się Legrand — nie poznajesz, profesorze, odmłodzonej twoim eliksirem królowej Monteblanco, jednej z najpiękniejszych dziś kobiet w Europie?
A rozejrzawszy się po sali, zawołał:
— Quel triomphe, cher ami, quel triomphe épatant! Regardez donc, on dirait un congrès des rois en exil!
Zainteresowany tytułem znanej powieści Daudeta, Bohusz rzucił okiem po sali, a Legrand wskazywał mu i wyliczał odmłodzonych królów na wygnaniu, którzy istotnie zgromadzili się na bazarze w znacznej liczbie i flirtowali zawzięcie przy bufetach i w kioskach.
Wymieniane jednak bez końca przez gadatliwego paryżanina nazwiska osób wybitnych, spotykanych podczas tej przechadzki, zaczęły prześlizgiwać się niesłyszane po mózgu Bohusza, zajętym znów myślami o nagłem zjawieniu się Dziutki w Paryżu i słowach, rzuconych przez nią księżnie.
Nie ulega wątpliwości — wnioskował — że do Dziutki także doszły drogą okólną wieści o romansie jego z księżną i że znudzona czekaniem, a także urażona w dumie własnej tancerka, znalazłszy nowego wielbiciela, przybyła z nim do Paryża, trafiając na ów bazar nieszczęsny.
Przypuszczenia te były słuszne, istotnie bowiem, dowiedziawszy się w znającym wszystkie tajemnice zakulisowe wielkiego świata, światku teatralnym o romansie „swego profesora“, Dziutka odczuła to dotkliwie, ale gdy nawinął się jej również hojny, a przytem prawdziwie młody syn znanego bankiera, przyjęła bez namysłu propozycję wspólnej wycieczki do Paryża i Monte Carlo. Spotkawszy zaś przypadkiem Bohusza u boku księżny na bazarze, nie mogła odmówić sobie satysfakcyi wytknięcia odmłodzonej „Starej Baszcie“ jej wieku.
— Chodźmy co wypić, Legrand — odezwał się wreszcie zdenerwowany, w umyśle bowiem jego huczały wciąż jeszcze drwiące słowa Dziutki.
— A la bonne heure! — zawołał paryżanin. — Nareszcie przemówiłeś, profesorze! Chodźmy, a przy sposobności złożymy wizytę Liane.
Przy tych słowach, skierował kroki ku niedalekiemu bufetowi z winem szampańskiem, za którym królowała gwiazda jednego z teatrów bulwarowych, Liane de Puy, w roli szynkarki musującego napoju.
— Ah, Legrand — zawołała poufale, spostrzegłszy podchodzących — nareszcie raczyłeś mnie odwiedzić!
Jednocześnie wyciągnęła, poprzez grono mężczyzn w strojach wieczorowych, rękę w długiej, białej rękawiczce, pobrzękując pęczkiem modnych breloków-amuletów, zwieszających się u drogocennej bransolety. Legrand ucałował z galanterją rękę aktorki i, okrążywszy bufet, podszedł do jej krzesła, ciągnąc za sobą Bohusza.
— Przyprowadzam ci — mówił — gościa niezwykłego. Profesor Bohusz.
— Co za niespodzianka! — zawołała Liane radośnie, ściskając dłoń gościa. — Jakże szczęśliwa jestem, że nareszcie mogę poznać tak wielkiego uczonego! Spełniłeś, Legrand — dodała, zwracając się do paryżanina — dobry uczynek, przebaczam ci więc za to wszystkie grzechy i ofiaruję kieliszek wina.
— Przepraszam — zaprotestował Legrand — przybyliśmy tu właśnie po to, aby wypić po kieliszku z twoich rąk, Liane, bo jesteśmy bardzo spragnieni, teraz więc nasza kolej. Proszę o trzy kieliszki, gdyż nie wątpię, że urocza markietanka trąci się z nami na rzecz biednych.
— Niechaj tak będzie — rzekła Liane i nalała trzy kieliszki. Trącono się. Bohusz i Legrand wypili swoje, aktorka zaś umaczała usta w swoim i postawiła go na bufecie.
W tej chwili jeden z wyfrakowanych mężczyzn, przywitawszy się z Legrandem i przedstawiwszy się Bohuszowi, jako „baron“ Golder, założywszy ruchem charakterystycznym wielki palec lewej ręki w otwór pachowy kamizelki, rzekł, wydąwszy tłuste wargi i wskazując na niedopity kieliszek Liane:
— Ten kieliszek wart jest teraz dla mnie dziesięć ludwików!
— Dwadzieścia dla mnie! — odezwał się jeden z jego sąsiadów.
— Dwadzieścia pięć! — zawołał inny.
— Pięćdziesiąt! — wtrącił, podwajając sumę, Bohusz.
Lianę spojrzała na niego rozradowana.
— No, to ja — wycedził dumnie, bębniąc czterema palcami lewej ręki po kamizelce, baron Golder — daję sto ludwików i kieliszek jest mój.
Przy tych słowach, pewny siebie, wyciągnął rękę po wino, ale Liane zasłoniła szybko kieliszek, w tejże bowiem chwili z ust Bohusza padło:
— A ja tysiąc!
Wszyscy obecni otworzyli szeroko oczy, jednocześnie wszakże rozbujane szybkim ruchem ręki breloki, wiszące u bransolety aktorki, zaczepiły mocno o brzeg kieliszka. Kieliszek przechylił się, uderzył cieniutkiem szkłem o srebrną wanienkę z lodem i pękł, a złoty, musujący płyn rozlał się po bufecie.
— No, teraz — zawołał Golder — kieliszek ten nie jest już wart nawet franka! — i roześmiał się głośno, nie wiadomo, czy z radości, że uniknął nieprzyjemnej porażki, czy też, że uważał słowa swe za bardzo dowcipne.
— Za pozwoleniem — odparł Bohusz — w ten sposób ofiary wybuchu byłyby pokrzywdzone. Czy masz pióro, Legrand?
Zapytany podał mu pióro wieczne. Bohusz otworzył wydobytą z kieszeni książeczkę czekową, wypisał czek na sumę dwudziestu tysięcy franków i podał go zdumionej i uradowanej markietance.
— Nigdy chyba jeszcze — zawołała zarumieniona — nie zapłacono tak drogo za kieliszek rozbity i to nie z własnej winy!
Ale Bohusz już się żegnał, tłumacząc się potrzebą wrócenia do pań swoich. Liane spojrzała na niego z wymówką i przez dłuższą chwilę trzymała dłoń jego w swojej.
— Spodziewam się — rzekła wreszcie — ujrzeć profesora u siebie. Przyjmuję we czwartki.
Gdy oddalili się już od bufetu, Legrand rzekł do Bohusza:
— Widziałem, że sprawiłeś na Liane wrażenie, ale strzeż się, bo to niebezpieczna kobieta.
— Ah, nie dla mnie! — zaśmiał się Bohusz lekceważąco, choć myśl jego powracała już do oryginalnej postaci aktorki.
Liane nie odznaczała się pięknością. Nos miała za długi, usta za szerokie, szczęki wystające, tak, że twarzy jej brakło owalu, poza tem wysmukła jej postać, chuda i płaska, robiła raczej wrażenie podlotka, niż kobiety zupełnie rozwiniętej. Ozdobę jej zato stanowiły ogromne, ciemno-rude włosy, pod ciężarem których zdawała uginać się jej cienka szyja, a które, bez względu na modę, nosiła splecione w dwa warkocze i owinięte dokoła głowy. Gdy się uśmiechała, śród warg jej czerwonych ukazywały się dwa rzędy zębów dużych, ale równych i białości olśniewającej. Płeć delikatna, jak zwykle u kobiet rudych, uderzała także białością niezwykłą. Co jednak najbardziej drażniło mężczyzn, to dziwna sprzeczność pomiędzy jej blado-niebieskiemi, dużemi oczyma o wejrzeniu pełnem naiwności dziecięcej, harmonizującem niejako z jej kształtami podlotka, a wyrazem ust, jakby nabrzmiałych zmysłowością.
I Bohusz rozmyślał jeszcze nad tem, gdy podeszli do kiosku kwiatów.
— Gdzież panowie bawili tak długo? — spytała księżna przedstawionego sobie Legranda.
— Wtajemniczałem — odparł wesoło zapytany — księżno, profesora w życie paryskie i przy tej sposobności stałem się świadkiem ciekawej licytacji.
Tu opowiedział zajście przy bufecie Liane.
— Very gentlemanly indeed! — zawołała księżna, obrzucając Bohusza radosnem spojrzeniem aksamitnych oczu.
I znów znajdował się pod magnetycznym ich urokiem, tak, że zapomniał nawet o impertynenckich słowach Dziutki.
Lecz już w trzy dni później księżna, odprowadzona przez Bohusza aż do Compiègne, wyjechała do kraju, obiecując zjechać się w czerwcu z ukochanym w Biarritz.
Jasna zieleń wiosenna okryła skwery i parki paryskie. Czuć było radość w powietrzu, czuł ją też Bohusz, gdy wczesnym rankiem jednego z pierwszych, cudnych dni kwietnia wybrał się konno do lasku Bulońskiego.
Cicho było jeszcze w obszernych, wspaniałych alejach, przecinających się żółtawemi szlakami, na które padał już koronkowy cień młodych liści.
Lekkim galopem pląsał przepyszny anglo-arab, przebierając nogami, jak w tańcu i parskając wesoło, a Bohusz klepał dłonią szyję łabędzią pięknego stworzenia, gdy nagle, zataczając łuk przed Kaskadą, jeździec nasz spostrzegł na werandzie kawiarni samotną postać kobiecą i, podjechawszy bliżej, poznał w niej Liane de Puy, o której zapomniał już był prawie zupełnie.
I ona widocznie wybrała się na wczesną przejażdżkę wiosenną, ubrana bowiem była w amazonkę, a przed werandą chłopiec przeprowadzał konia z siodłem damskiem. Teraz zaś, zdjąwszy czarny kapelusz filcowy do konnej jazdy i rzuciwszy go razem ze szpicrutą i rękawiczkami na krzesło, raczyła się w ciszy radosnego poranka wiosennego mlekiem, którego wysoka szklanka stała przed nią na stole.
Gdy Bohusz, nieco zażenowany, przypomniał bowiem sobie, że obiecał być u niej we czwartek, uchylił, przejeżdżając przed werandą, kapelusza, skinęła uprzejmie głową i otworzyła usta, jakgdyby miała mu coś powiedzieć. Wówczas zeskoczył lekko z siodła, oddał konia podbiegającemu chłopcu i podszedł do Liane.
Wyciągnęła ku niemu szczupłą, niezwykle białą rękę, a blado-niebieskie oczy powitały go uśmiechem naiwnie dziecięcym.
— Czy mogłem się spodziewać — rzekł, całując dłoń podaną — że zastanę tu właśnie panią o tej wczesnej godzinie porannej?
— Lubię niezmiernie — odparła — jazdę konną i, gdy tylko scena mi na to pozwala, wymykam się, jak dzisiaj, na przejażdżkę samotną.
— Może więc przeszkadzam?
— Quelle idée! — zaprotestowała żywo, a oczy jej posmutniały i spojrzały na niego z wymówką.
— Ja tak oczekiwałam na pana we czwartek! — dodała cicho.
Siedziała teraz naprzód pochylona, założywszy nogę na nogę i, objąwszy kolano splecionemi rękoma, co jeszcze bardziej zwężało jej piersi szczupłe. W tej postawie, z niewinnie wzniesionemi ku Bohuszowi oczyma i z grubemi warkoczami, otaczającemi głowę jej, nieco w bok przegiętą, sprawiała jeszcze bardziej wrażenie dziewczynki, nie zaś kobiety dojrzałej. Tylko nieco uchylone wargi purpurowe, mięsiste, zdawały się płonąć śród tej białej twarzy.
Bohusz nachylił się ku niej, kołysząc pajcz w rękach, opartych na kolanach.
— Więc istotnie — spytał — tak pani zależało na mojej obecności?
— A jeżeli powiem, że bardzo? — odparła, ukazując w uśmiechu zęby olśniewające.
I nagle zmieniła postawę, oparła łokcie na stole, a na splecionych rękach policzek i patrzała na niego z figlarnością dziecięcą.
— W takim razie — zawołał — żałuję niewymownie, żem stracił ten wieczór i przepraszam gorąco!
— To nie dosyć — rzekła przekornie. — Za grzech musi być pokuta.
— Przyjmuję ją z góry!
— A zatem jutro, o tej samej porze, tutaj!
— To nie pokuta — zaśmiał się — to więcej niż przyjemność.
— Mówi pan szczerze?
— Bardzo szczerze!
— W takim razie i ja będę szczera.
Przy, tych słowach, ujęła bukiecik fijołków, zatknięty za gorsem, dotknęła go ustami i nachyliwszy się tak, że ciężkiemi warkoczami musnęła wąsy Bohusza, przypięła mu bukiecik do butonierki rajtroka.
— Ah, madame — zaczął, drgnąwszy pod dotknięciem jej włosów.
Nagłym ruchem podniosła głowę i spojrzała na niego oczyma proszącego dziecka.
— Dites: Liane! Tout simplement Liane! — nalegała kokieteryjnie.
— Soit! — odparł wesoło — Que vous êtes charmante, petite Liane! — i podniósłszy do ust jej rękę, ucałował ją gorąco.
— C’est ça! — śmiała się radośnie, po chwili wszakże, spojrzawszy szybko na zegarek w bransoletce, krzyknęła głosem wystraszonym:
— Mój Boże, byłabym zapomniała o próbie! Jedziemy razem, nieprawdaż?
Bohusz wrócił do domu odurzony. Wprawdzie, gdy ochłonął nieco, przypomniały mu się słowa ostrzegawcze Legranda, cóż jednak znaczą takie ostrzeżenia, gdy mężczyzna oczarowany jest przez kobietę? To też dzień ten wydawał mu się długi niezmiernie, a następnego poranka znalazł się pierwszy w kawiarni przy Kaskadzie i uderzał niecierpliwie pajczem o nogę, czekając na Lianę, a gdy ukazała się niezmiernie szykowna w każdym szczególe, jak nią potrafi być tylko paryżanka, podbiegł i zsadził ją z konia.
Tak szybko minął mu i ten poranek słoneczny, tak czarowała go każdem spojrzeniem oczu niewinnych, każdym uśmiechem pałających warg purpurowych, każdym ruchem dziewczęcej postaci, to nagłym, jakby automatycznym, to leniwym, giętkim, jakby wężowym, że nie umawiali się już o spotkanie następne. Ona czuła, że Bohusz przyjedzie, on — że przyjechać musi.
W boczną aleję cienistą, pachnącą jeszcze wilgocią ziemi, skręciły dnia tego ich konie. Jechali stępa, tak blisko siebie, że konie ocierały się prawie bokami.
Gdy rzucił okiem na jej twarz, na którą padały refleksy jasnozielone młodych liści wiosennych, zaróżowioną zlekka przez jazdę, na oplatające jej głowę ciężkie warkocze ciemnorude — przypomniały mu się nimfy böcklinowskie i wyobrażał sobie, jak wyglądałaby, gdyby rozplotły się te włosy, a wiatr rozpostarł je płaszczem wspaniałym. I coraz bardziej przejmował go czar tego wiosennego sam na sam, ogarniającego zmysły, uderzającego falami krwi do głowy.
Przechylił się nagle ku niej na siodle, objął zlekka wpół i szepnął:
— Bądź moją, Liane!
— Już nią jestem — odparła spokojnie, jakgdyby spodziewała się tego wezwania, głowa zaś jej przechyliła się na jego ramię, nadstawiając do pocałunku rozchylone, nabrzmiałe wargi purpurowe...
Bohusz szalał.
Żadna jeszcze kobieta nie wywołała w nim miłości tak namiętnej i oślepiającej. Nie widział nic poza tą syreną rudowłosą i szedł w jej ramiona, nieczuły na wszystko, jak owi rycerze z bajek.
Upłynął zaledwie tydzień od tej tak słodkiej dla niego chwili, a już śliczny, zbytkownie urządzony pałacyk „entre cour et jardin“, w okolicy pól Elizejskich, przeszedł na własność aktorki. Bohusz otoczył ją tam przepychem takim, że nawet w przyzwyczajonym do tego rodzaju wybryków nowoczesnym Babilonie, zaczęto opowiadać cuda o wspaniałych zaprzęgach, kosztownych samochodach, toaletach i klejnotach Liane de Puy, a teatr, w którym występowała teraz tylko od czasu do czasu, jedynie dla zachowania decorum artystki i dla dogodzenia własnej fantazji, wykupiony był na każde przedstawienie przez tłumy, żądne przyjrzenia się głośnej czarodziejce i jej strojom, tworzącym modę.
Tam też spędzał Bohusz, u stóp ubóstwianej, wszystkie chwile wolne od zajęć w zarządzie Towarzystwa P. B. E. Y. lub odmładzania jego królewskiej mości Karameleka X, który już w drugim tygodniu leczenia raczył mianować go wielkim wezyrem i. p. i. z prawem noszenia munduru, ozdobionego haftem brylantowym wartości miljona franków (oczywiście, haft ten należało sprawić własnym kosztem), a także innych głów ukoronowanych i mitrowanych, uznających, że tylko wielki wynalazca godzien jest zaszczytu przywracania młodości ich ciałom dostojnym.
W ten sposób minął miesiąc. Przez ten czas nadszedł od księżny, w parę tygodni po jej odjeździe, list tylko jeden, ale pełen tęsknoty i wynurzeń miłosnych. Czytając go, Bohusz ujrzał znów to aksamitne spojrzenie cudnych jej oczu, działających na niego tak magnetycznie i pod wpływem pierwszego wrażenia, oraz jakby wyrzutu względem tej kobiety, tak mu oddanej, bez względu na stosunki towarzyskie i rodzinne, odpisał na list również serdecznie, choć natychmiast po wrzuceniu go do skrzynki pocztowej pojechał do Liane.
Jeżeli drugi list nie nadszedł, to nie dlatego, aby księżna ochłodła względem Bohusza. Tęskniła do niego bardziej, kochała głębiej, niż mógł przypuszczać. To nie był już kaprys, lecz uczucie, które stało się treścią jej życia. Po paru więc tygodniach rozłąki, doszła do przeświadczenia, że bez ukochanego żyć nie może, postanowiła więc wprost mu to powiedzieć, ofiarować rękę swą na zawsze.
Czy ją przyjmie? Duma rodowa, duma własna nie pozwoliły jej wątpić o tem ani na chwilę. Zresztą ileż razy podczas wspólnego pobytu w Cannes nazywał ją na poły żartem swoją jaśnie oświeconą księżną lub królową, ileż razy spostrzegła, że ta miłość mu schlebia. Zrobi mu zatem niespodziankę. Jaknajprędzej załatwi interesy majątkowe, pojedzie do Paryża i sama zaproponuje mu ulegalizowanie ich związku. Wyobrażała już sobie nawet z jaką radością przygarnie ją do szerokiej piersi męskiej i nazwie swoją, naprawdę już swoją na zawsze, księżną, królową. I powie to szczerze, boć, będąc dziś najsłynniejszym człowiekiem na świecie i posiadając majątek ogromny, ani o zaszczyty, ani też o jej majątek dbać nie potrzebuje.
Nieprzyjemność wprawdzie sprawiała jej myśl o wrzawie, jaką ten jej mezaljans wywoła śród kół arystokracji, a zwłaszcza, jak jej rodzina ośmieszy, w obawie nowych spadkobierców, ten związek dwojga odmłodzonych starców, cóż jednak znaczyła ta nieprzyjemność w porównaniu do pożerającego ją uczucia, dla którego gotowa była na wszystko?
Załatwiwszy więc jak najspieszniej interesy majątkowe, wyjechała, nie zapowiadając nikomu swej podróży, wprost z zamku leśnickiego do Paryża i stanęła tam pod koniec kwietnia, pełna radości i nadziei, we własnem, wytwornem mieszkaniu, wynajętem podczas ostatniej bytności nad Sekwaną.
Wieczór nadszedł, zanim zdołano rozpakować część kufrów i zanim odświeżona po podróży, mogła z bijącem sercem zatelefonować do Bohusza, odpowiedziano jej jednak, że profesora niema w domu i że zapewne nie prędko wróci.
Rozczarowana i zawiedziona, rzuciła słuchawkę telefonu, rozmyślając, jak spędzi resztę wieczora, gdy nagle przypomniała sobie, że kuzynka jej, młoda hrabina Stade, spędziwszy z mężem zimę na Rivierze, miała zatrzymać się w Paryżu aż do vernissażu w Salonie. Zatelefonowała więc do hotelu, w którym hrabiostwo zwykle stawali i dowiedziawszy się, że są tam istotnie, kazała zapowiedzieć swą wizytę.
— Ciotuchna w Paryżu — zawołała, ujrzawszy wchodzącą, hrabina Stade, od dzieciństwa nazywająca księżnę ciotką, pomimo dalekiego tylko pokrewieństwa.
— Przyjechałam — odparła szybko księżna — wcześniej, niż sądziłam, z powodu interesów majątkowych. Ale, jak widzę, jesteście ubrani do wyjścia, nie chciałabym więc was krępować.
— Bynajmniej, ciotuchno, bynajmniej — zaprotestowała żywo hrabina. — Mamy lożę do opery na występ słynnego Rodrigueza, zabieramy więc ciotuchnę z sobą i kwita!
— Ależ — broniła się księżna — nie jestem ubrana, nie spodziewałam się tego!
— Ciotuchna jest teraz — zawołała hrabina, całując księżnę — taka cudna, że w pierwszej lepszej sukni królować będzie wszędzie. Niechże więc nie da się prosić i jedzie z nami.
— Doprawdy — rzekła księżna, podchodząc do zwierciadła i poprawiając wspaniałe, krucze włosy — wdzięczna wam jestem za te zaprosiny, bo nie wiedziałam istotnie, co z wieczorem robić.
Gdy weszli do loży, hrabia usiłował namówić zaproszoną, aby siadła obok jego żony, księżna jednak, spostrzegłszy wszędzie wspaniałe stroje balowe, ani słyszeć nie chciała o tem i zająwszy miejsce w fotelu, stojącym w zacienionym kącie loży, oświadczyła stanowczo, że się stamtąd nie ruszy.
Orkiestra grała już uwerturę, gdy w jednej z lóż dotychczas pustych, z przeciwnej strony widowni, stanęła postać niewieścia w prawdziwie królewskim płaszczu gronostajowym.
— Liane de Puy! — szepnęła hrabina.
— Ah, ta aktorka — odparła księżna i zwróciła lornetkę ku przybyłej.
A Liane, zrzuciwszy z ramion płaszcz na poręcz krzesła, ukazała się w sukni głęboko wyciętej, podtrzymywanej tylko przez wąskie przepaski na ramionach, olśniewająca białością szczupłego ciała o kształtach podlotka i połyskiem klejnotów.
— Mais elle est presque nue! — zawołała szeptem zgorszona hrabina.
Księżna nie odpowiedziała, gdyż serce jej zakołatało, jak młotem, a policzki okryły się rumieńcami gorącemi, w tej chwili bowiem za krzesłem Liane stanął Bohusz.
— Profesor Bohusz — szepnęła hrabina.
Księżna przyłożyła szybko lornetkę do oczu, aby ukryć rumieńce. I hrabina przyglądała się pilnie Bohuszowi, słyszała bowiem o stosunku jego z księżną i mimowoli z ust jej wyrwał się cichy okrzyk:
— Co za piękny mężczyzna!
Księżna Basztańska uśmiechnęła się, usłyszawszy te słowa, istotnie bowiem, rozpromieniony, wytworny w stroju wieczorowym, z tą głową wspaniałą Antinousa, o zaroście złocistym, odcinającym się od białego gorsu koszuli, wyglądał dzisiaj niezwykle pięknie. Lecz sala pociemniała nagle i podniosła się zasłona sceny.
Hrabia wymógł teraz na kuzynce, aby siadła obok jego żony na przodzie loży.
Wobec ciemności, panującej na widowni, zgodziła się w końcu na to. Była już zupełnie spokojna, a nawet czuła wielką radość wewnętrzną i dumę, że ukochany jej wywarł tak silne wrażenie nie tylko na kuzynce, ale śród publiczności, widziała bowiem, jak ze wszystkich lóż skierowały się ku niemu lornetki.
Nie odczuwała przytem żadnej zazdrości. Zbyt była dumna, zbyt pewna wyższości nad tą aktorką i miłości Bohusza, aby uczucie to mogło pomieścić się w jej sercu. Zresztą tak przywykła, że w jej sferach nieraz podtatusiali, a nawet starzy mężowie posiadają znane wszystkim przyjaciółki, nie mącąc przez to harmonji życia małżeńskiego, iż uważała za całkiem naturalne, aby i ten człowiek, tak bogaty, a co więcej, posiadający talizman młodości, nie odmawiał sobie również takiej zabawki.
Grzmot oklasków powitał wchodzącego na scenę słynnego śpiewaka o torsie atlety, udach, jak u konia, i ruchach rubasznych cyrkowca. Śpiewał jednak rzeczywiście porywająco, to też zasłuchana księżna zapomniała niemal o otoczeniu. Od czasu do czasu wszakże oczy jej padały w stronę loży Bohusza. Lecz loża spowita była mrokiem. Czasami tylko błysnęły w niej, jak kocie oczy, brylanty Liane pod wpływem światła, płynącego ze sceny.
Śpiewano operę znaną powszechnie, gdy więc zbliżał się koniec aktu, księżna przesiadła się na dawne miejsce w kąciku loży.
Zabłysły światła, poruszyła się publiczność. Do loży Bohusza weszło kilku mężczyzn. W jednym z nich Basztańska poznała Legranda i przypomniała sobie licytację o kieliszek szampana przy bufecie Liane podczas bazaru dobroczynnego.
— Poznał ją wówczas! — pomyślała.
Tymczasem towarzystwo z loży Bohusza przeniosło się do saloniku poza nią i tylko od czasu do czasu w uchylonych drzwiach migotała szczupła biała postać Liane lub którego z mężczyzn.
Hrabina przysiadła się do księżny i, wskazując wzrokiem na ową lożę, powróciła do przerwanego tematu, jakby pragnąc dowiedzieć się czegoś o Bohuszu z ust ciotki:
— Wie ciotuchna, że on wprost szaleje za tą aktorką!
— Cóż znowu! — oburzyła się księżna. — Szaleje, ce n’est pas le mot, chérie. Zadurzony jest, bawi się i tyle. To tak zwykłe u mężczyzn!
Młoda kobieta spojrzała zaniepokojona na małżonka. Księżna spostrzegła to i dodała z uśmiechem:
— Oh, niema przecież reguły bez wyjątków!
— No, bo niech sobie ciotuchna wyobrazi — trzepotała hrabina — ofiarował jej pałac, cały umeblowany, najpiękniejszą w Paryżu czwórkę koni, a brylanty, to ciotuchna widziała.
— Cóż dziwnego — odparła księżna obojętnie — posiada dochody olbrzymie i jest samotny, może więc pozwolić sobie na takie wybryki.
— Ale co najciekawsze z tego wszystkiego — mówiła dalej młoda mężatka — to zaślepienie mężczyzn. Niech sobie ciotuchna wyobrazi, że Liane już go zdradza.
Księżna pobladła.
— Zdradza go? — powtórzyła, nie dowierzając uszom.
— A jakże, z tym właśnie Rodriguezem, którego słuchamy. Cały Paryż opowiada sobie głośno o tem, jeden tylko profesor Bohusz nic nie wie. Czy to nie zabawne, ciotuchno?
Na szczęście, w tejże chwili odezwało się stuknięcie za sceną i światła na widowni pogasły, inaczej bowiem spostrzegłaby, że ciotka zacisnęła zęby, że wargi jej zadygotały, w oczach stanęły łzy, a ręce ruchem spazmatycznym zgięły złotą rękojeść lornetki.
Nie przeczuwając tego, hrabina zadała cios straszny dumie wyniosłej kobiety.
Hrabia ustąpił znów kuzynce miejsca na przodzie loży.
Księżna siadła tam, lecz myśl jej była daleka od sceny.
Przejmowało ją oburzenie takie, że krew tętniała w skroniach. Oburzenie to jednak nie było skierowane do Bohusza. Przeciwnie, współczuła mu głęboko, przejmowała zaś ją oburzeniem niepohamowanem myśl, że ta bezczelna aktorka, którą jej, księżny, wybraniec serca, a prawie że już narzeczony i mąż, obdarza względami, otacza zbytkiem królewskim, śmie go zdradzać, ośmieszać przed ludźmi. Uważała czyn ten za potworny, za postępowanie haniebne, któremu kres położyć musi.
— Czy ciotuchna uważa — szepnęła hrabina z poza wachlarza — jak on strzela do niej oczyma?
Istotnie, w tej chwili Rodriguez, śpiewając jakąś arję patetyczną, wystawił pierś naprzód, przycisnął ją tłustemi rękoma i kręcąc torsem, wyrzucał z siebie tony bajeczne, a wypukłe, czarne jego oczy rzucały spojrzenia ogniste w stronę loży Liane.
— Co za bezczelność! — pomyślała do głębi wzburzona i zatopiła się w obmyślaniu sposobów ujawnienia tej zdrady. Narazie nic wymyśleć nie zdołała, zaślepiona jednak, choć logiczna w swym toku myślenia, cieszyła się już, że zrzuci bielmo z oczu ukochanego i uwolni go od niecnej kochanki.
Reszta przedstawienia stała się dla niej prawdziwą męczarnią i ani na śpiewaka, ani też na Liane już patrzeć nie mogła, ale nauczona przez wychowanie i stosunki światowe uprzejmości nawet w chwilach najprzykrzejszych, zdołała się opanować, rozmawiała z gadatliwą hrabiną o wszystkiem i o niczem, a nawet, przy pożegnaniu, zdobyła się na serdeczne podziękowanie za „tak mile“ spędzony wieczór. Powróciła jednak do domu z szalonym bólem głowy i dopiero po zażyciu proszków uspakajających, zdołała zasnąć.
Nazajutrz pierwszą jej myślą było zatelefonować do Bohusza, pragnęła bowiem ogromnie mieć go już przy sobie. Opanowały ją wszakże wątpliwości. Czuła, że nie wytrzyma i, ujrzawszy go, wystąpi z oskarżeniem przeciwko Liane. Jeżeli zaś on nie tylko nie uwierzy temu, ale oburzy się i obrazi? Wówczas nie pozostanie jej nic innego, tylko ustąpić przed nim, przeprosić i patrzeć w milczeniu, jak Paryż w dalszym ciągu naigrawać się będzie z naiwności profesora. Zaniechała więc tej myśli. Musi najpierw ujawnić mu zdradę aktorki, dowieść mu jej naocznie, a dopiero wówczas powita radośnie ukochanego i gdy nadarzy się sposobność wyzna mu, że to ona wybawiła go od ośmieszania się przez tą kokotę! Ale jak to zrobić, jak się zabrać do tego?
Biła się z temi myślami przy śniadaniu, przeglądając machinalnie Matina, gdy nagle oczy jej padły na następujące ogłoszenie:
„Agence Detecto. Recherches, surveillance, affaires conjugales. Discretion garantie”...[2].
— Doskonale! — zawołała prawie głośno, wydarła ogłoszenie z dziennika, zadzwoniła na pannę służącą i, ubrawszy się szybko, pojechała pod wskazanym adresem.
Na schodach jednak, wiodących do biura ajencji, przejął ją lęk nieokreślony. Nigdy w życiu nie miała do czynienia z instytucjami tego rodzaju, a jeżeli co o nich wiedziała, to ze słynnych opowiadań Conana Doyle’a i romansów paryskich. Uczuła nawet odrazę instynktowną do tego lokalu, którego próg miała przekroczyć. Gdy wszakże przypomniała sobie tę na poły nagą aktorkę, olśniewającą białością ciała i połyskiem klejnotów, a zdradzającą jej ukochanego i wystawiającą go na śmiech Paryża — porwał ją gniew taki, że już bez wahania zadzwoniła do drzwi, na których widniała tabliczka ajencji.
Wpuszczona do poczekalni, zasiadła na krześle, ale w tejże chwili otworzyły się drzwi od drugiego pokoju i stanął w nich mężczyzna barczysty, o brwiach nawisłych, oczach badawczych, czarnym wąsie sumiastym i rękach żylastych.
— Madame... — rzekł, kłaniając się nisko na widok dystyngowanej kobiety i ruchem ręki zaprosił przybyłą do swego gabinetu.
— Czem mogę służyć? — spytał uprzejmie, gdy zasiadła na fotelu, przy wielkiem biurku, zawalonem papierami.
Księżna przez dłuższą chwilę milczała, nie mogąc sformułować swego żądania.
— Niech pani będzie szczera — ośmielał detektyw. — Sprawy, nam powierzane, są tajemnicą. Jeżeli zaś chodzi pani o referencje, to proszę.
Przy tych słowach, podał jej teczkę, zapełnioną dokumentami.
— Dziękuję — odparła, biorąc machinalnie teczkę, ale nie zaglądając do niej wcale, chciała bowiem jak najprędzej wyjść z tego pokoju i pozbyć się przytłaczającego ją ciężaru.
— Mój kuzyn — wykrztusiła szybko. — Zresztą nie! Powiem otwarcie: mój narzeczony ma romans ze znaną tu aktorką. Ona go zdradza. Wszyscy o tem wiedzą, tylko on jeden tego nie widzi.
— Jak zwykle — wtrącił detektyw.
— Otóż, zależy mi na tem, aby mógł przekonać się naocznie o jej zdradzie, aby nareszcie przestał się ośmieszać.
— A zatem chodzi o to, aby schwytać ją na gorącym uczynku.
— Tak.
— Hm, to da się zrobić, ale zwykle połączone jest z dość znacznemi kosztami.
— Pieniądze nie grają tu roli — odparła szybko księżna i, otworzywszy woreczek, położyła na biurku paczkę banknotów tysiącfrankowych.
Ujrzawszy tak znaczną sumę, detektyw uniósł się na fotelu i skłonił nisko.
— Drugie tyle — dodała księżna — dam, gdy sprawa będzie załatwiona.
— Wobec tego — zawołał ajent i pochwycił gorliwie za pióro — załatwimy tę sprawę przed wszelkiemi innemi i nie wątpię, że ku zadowoleniu pani. Ale, uprzedzam, musi pani zupełnie szczerze podać wszystkie dane, które nam będą potrzebne.
Gdy księżna wymieniła swe nazwisko, znów uniósł się na fotelu i złożył ukłon, poczem zaczął notować odpowiedzi jej w karnecie, a gdy skończyła, wyprowadził ją uniżenie z gabinetu innemi drzwiami, gdyż w poczekalni słychać było rozmowę.
— Dziś jeszcze — rzekł z głębokim ukłonem, odprowadziwszy klientkę aż na schody — pozwolę sobie zawiadomić księżnę o wyniku mych starań.
Odurzona wizytą w ajencji Detecto i obawiając się spotkać z Bohuszem, księżna nie opuszczała już dnia tego mieszkania.
Detektyw dotrzymał słowa. Przed wieczorem nadszedł od niego, przesłany pocztą pneumatyczną, list treści następującej:
„Dziś w nocy profesor Bohusz wyjeżdża do Londynu. Sądzę, że jutro da się wszystko urządzić. Zrana zawiadomię o dalszym przebiegu sprawy“.
Z bijącem sercem księżna przeczytała list raz i drugi. Ani na chwilę nie przeszło jej przez myśl, że wiadomość ta może mieć dla niej skutki inne, niż przypuszczała.
— A więc już jutro — szepnęła radośnie — będzie przy mnie!
Po chwili znów uśmiech wykwitł na jej twarzy, gdyż myśl nowa przemknęła jej przez głowę:
— Zapłacił dwadzieścia tysięcy, aby zapoznać się z tą aktorką, ja zapłacę także dwadzieścia tysięcy, aby go od niej uwolnić. Dziwne zrządzenie losu!
To też, gdy wkrótce potem lokaj zaanonsował hrabinę Stade, przyjęła kuzynkę rozpromieniona.
∗
∗ ∗ |
Ajencja Detecto miała szanse zarobienia dwudziestu tysięcy franków w ciągu doby, złożyło się bowiem istotnie tak, że Bohusz wyjeżdżał tej nocy do Londynu, wezwany tam na naradę przez Jamesa, z czego bezwątpienia Liane skorzystać nie omieszka. Chodziło więc tylko o to, aby zawrócić go z drogi.
O godzinie trzeciej nad ranem, pociąg, wiozący wynalazcę eliksiru młodości, stanął w Calais w przystani, gdzie oczekiwał już parowiec, mający przewieść podróżnych do Duwru.
Bohusz, zaspany, zerwał się z kanapy i sięgał po walizkę, gdy do zajmowanego przez niego coupé wpadł chłopiec w czapce urzędowej.
— Czy profesor Bohusz? — spytał, zdejmując czapkę.
— Tak! — odparł ze zdziwieniem zagadnięty.
— Oto depesza dla pana! — zawołał chłopiec, podając złożony papier niebieski.
Bohusz rozerwał pieczątkę i czytał:
„Przyjeżdżaj, jestem cierpiąca. Liane“.
Zadrżał przerażony. Był przecież u niej po południu dnia poprzedniego i zastał ją zdrową i wesołą. Pożegnała się z nim czule i żeby choć słowo skargi usłyszał na niedomaganie jakiekolwiek! Umówiła się z nim, że zaraz po jego powrocie zrobią dłuższą wycieczkę samochodem. Co się więc stało? Wprawdzie wieczorem nie mógł jej już odwiedzić, będąc bardzo zajęty — co teraz wyrzucał sobie gorzko — a przez ten czas mógł się zdarzyć jaki wypadek, mogło nastąpić zasłabnięcie nagłe!
Pot zimny wystąpił mu na czoło, nie wyobrażał już bowiem sobie życia bez tej kobiety, która zdołała opętać wszystkie jego zmysły.
A chłopiec czekał.
— Czy będzie odpowiedź? — zapytał wreszcie nieśmiało, podając blankiety telegraficzne.
Bohusz ocknął się z zadumy.
— Kiedy odchodzi pociąg do Paryża? — spytał.
— Już stoi przygotowany — odparł chłopiec. — Odejdzie za dwadzieścia minut.
Bohusz skreślił na podanym sobie blankiecie: „Wracam natychmiast“, podpisał się i wręczając chłopcu blankiet razem z banknotem stufrankowym, dodał:
— Reszta dla ciebie.
Chłopiec skłonił się, chuchnął na banknot, wyskoczył z wagonu i pobiegł do biura telegraficznego, tam jednak nie oddał depeszy przy okienku, lecz wsunął ją w rękę oczekującemu mężczyźnie, który schował szybko papier do kieszeni, ruszył do poczekalni i odszukawszy oczyma Bohusza, śledził już każdy krok jego.
W pół godziny potem pociąg kolejowy unosił z powrotem nad Sekwanę naszego wynalazcę, tak zatroskanego chorobą ukochanej, że zapomniał nawet wysłać depeszy do Londynu.
∗
∗ ∗ |
Księżna spała jeszcze w najlepsze, gdy obudziło ją lekkie dotknięcie. U łóżka stała panna służąca, trzymając depeszę w ręce.
Obudzona siadła szybko na łóżku i rozerwała pieczątkę drżącemi rękoma.
„Profesor — brzmiała depesza — powraca. Będzie u przyjaciółki około dziewiątej. Na wyniki czekać będę u zbiegu ulic...“ (tu depesza wymieniała ulice w pobliżu pałacyku Liane).
Księżna spojrzała na zegarek. Była godzina 8-ma.
— Za godzinę — szepnęła — wszystko się rozstrzygnie.
I nagle, teraz dopiero, przejął ją lęk o ukochanego i mózg zaczął snuć myśli gorączkowe.
Wszak ten tenor — to atleta. A może jeszcze ma broń przy sobie? Wszak opowiadano jej, że żaden hiszpan nie rozstaje się nigdy z zakrzywionym, zjadliwym nożem katalońskim...
Przeraziło ją to do tego stopnia, że wyskoczyła z łóżka.
Jeszcze raz przebiegła oczyma depeszę. Kierownik ajencji Detecto zawiadamia, gdzie będzie oczekiwał na wynik zarządzonej pułapki. Widocznie zatem spodziewa się, że i jego klientka przybędzie na to miejsce, aby się dowiedzieć zaraz o wszystkiem.
Jechać czy pozostać?
Spojrzała na zegarek. Zaledwie pięć minut upłynęło. Ma jeszcze czas.
Niepokój wreszcie przemógł. Zadzwoniła na pannę służącą, kazała przygotować samochód i zaczęła się szybko ubierać.
∗
∗ ∗ |
Gdy pociąg stanął na dworcu Północnym, a Bohusz, wyskoczywszy z wagonu, ujrzał wysypujących się z nim razem na peron podróżnych, zdawało mu się, że nigdy nie zdoła przecisnąć się przez te tłumy, że naumyślnie chyba tym właśnie pociągiem zjechali się turyści z całego świata, aby jemu drogę zagrodzić, narazić go na mękę posuwania się krok za krokiem ku wyjściu. Tak samo, gdy nareszcie stanął na ulicy, zdawało mu się, że wszyscy szoferzy paryscy wiedzą już o jego niepokoju i umyślnie narażają go na męki oczekiwania. W końcu jednak znalazł się litościwy. Bohusz wskoczył do samochodu i kazał się zawieść do pałacyku Liane.
Nareszcie stanął na miejscu. Tu zdziwiło go nieco, że piękne wrota kute, zwykle na oścież otwarte, są dziś zamknięte. Domyślił się jednak, że zamknięto je z powodu choroby Liane, aby uniknąć turkotu powozów i beczenia trąbek samochodowych, zajeżdżających przed pałacyk. Wyskoczył więc z samochodu na ulicy i wpadł przez boczną furtkę na podwórze. Wszędzie panowała cisza. Nikt ze służby nie wyszedł na jego spotkanie, choć musiano go oczekiwać. Nacisnął klamkę wiekich drzwi dębowych. Były otwarte. Grube, miękkie kobierce przedsionka i schodów tłumiły odgłos jego kroków. Przebiegł schody, skręcił na korytarz i z sercem kołacącem mocno podszedł na palcach do drzwi tak dobrze znanego buduaru. Cicho nacisnął klamkę, zwolna otworzył drzwi, aby nie skrzypnęły, postąpił krok naprzód i stanął — jak piorunem rażony.
Oczy rozwarły mu się szeroko, gardło zaschło, piersi dyszały ciężko, a krew uderzała falami w skronie i ciemię.
Na otomanie tureckiej, stojącej w kącie buduaru, siedział rozparty Rodriguez w słodkiem sam na sam z Liane, czarującą w powiewnym stroju porannym.
Tak byli zajęci sobą, że w pierwszej chwili nie spostrzegli wchodzącego. Dopiero, gdy z piersi Bohusza wyrwał się jęk chrapliwy, jak z piersi rozjuszonego zwierzęcia, hiszpan podniósł oczy i zerwał się, przerażony, z otomany. Liane krzyknęła lekko, odtrącona brutalnie przez śpiewaka, zoczywszy jednak we drzwiach Bohusza, zwróciła się ku niemu całą postacią i z wyrazem zdziwienia w oczach, rzekła uśmiechnięta:
— Tiens, encore à Paris?
A Bohusz stał wciąż osłupiały. Wstyd, zawód, rozpacz, ogarnęły całą jego istotę.
W tej chwili promień słońca wtargnął ukosem przez okno do buduaru i uderzył w stojący na doniosłości ręki, oparty o podstawkę, na hebanowej, inkrustowanej srebrem konsoli, cyzelowany talerz złoty, krzesząc na drobnych rzeźbach jego iskierki zielonawe.
Przed tygodniem zaledwie kupił to arcydzieło, przypisywane Benvenucie Celliniemu, w Hôtel Drouot, na licytacji dzieł sztuki po znanym zbieraczu. Teraz refleks zielonawych iskierek starego złota, wpadający mu kątem do oka, odtworzył w umyśle zgnębionym całą tę scenę z wyrazistością brutalną. Widział Liane, trzymającą ów talerz w ręce i przyglądającą się przez szkło powiększające drobnym, skłębionym postaciom walczących rycerzy, wyrzeźbionym misternie na dnie naczynia i splotom kwiatów stylizowanych w otoku. Nie miała dość słów zachwytu dla arcydzieła. Za nią stał Rodriguez i przechyliwszy się, spoglądał przez jej ramię na talerz. Wówczas Liane odwróciła się i podając go śpiewakowi, razem ze szkłem powiększająjącem, wskazywała, podniecona, niektóre piękności wybitne tego cacka.
I Bohusz pochylił się nad talerzem, bardziej jednak interesowało go niezwykłe podniecenie i rozpromienienie Liane, czyniące ją tak ponętną, że nie mógł oderwać od niej wzroku, a gdy po przejściu klejnotu z rąk do rąk, rozpoczęła się jego licytacja, podbijał cenę do tego stopnia, że nawet przedstawiciel nowojorskiego Morgana cofnął się w końcu przed wysokością sumy, a talerz stał się własnością profesora i powędrował do pałacyku aktorki.
Że podczas tego przetargu ukochana jego zwracała się wciąż do Rodrigueza, rozmawiając z nim z ożywieniem — uważał to wówczas za rzecz całkiem naturalną, boć Liane była znaną aktorką, Rodriguez słynnym śpiewakiem, łączyły więc ich deski teatralne, i znać się musieli. Dziś dopiero, teraz, w tej chwili, niektóre szczegóły tej rozmowy, na pozór banalnej, niektóre spojrzenia wówczas zamieniane, wystąpiły przed nim jaskrawo w świetle właściwem i zrozumiał, że już wówczas Liane musiała być kochanką hiszpana.
Pod wpływem tych myśli, porwany nagłym, niepohamowanym gniewem, wyprężył rękę, schwycił za talerz i rzucił go w stronę otomany.
Drżący, jak liść, pomimo kształtów atletycznych, śpiewak uniknął pocisku, schyliwszy się zręcznie i pierzchnął sromotnie z pokoju, talerz, uderzył o ścianę i odbiwszy się od niej, padł pogięty na otomanę, Liane zaś, przechyliwszy się na poduszki, wybuchnęła śmiechem szalonym, czy to na widok pierzchającego bohaterskiego tenora, czy też rozjątrzonego wynalazcy eliksiru młodości.
A może — obu.
Ośmieszony! To dobiło Bohusza. Zatoczył się, wybiegł z buduaru, minął, usuwającą się szybko na bok pokojówkę i czepiając się ścian, raczej stoczył się, niż zbiegł, ze schodów.
— Est-il soûl! — szepnęła, patrząc na staczającego się, pokojówka.
Zgarbiony, zmartwiały dotarł wreszcie do czekającego samochodu.
Szofer otworzył szeroko oczy, spojrzawszy na twarz powracającego gościa.
— Przed siebie, za miasto, potrzebuję powietrza! — zawołał Bohusz głosem złamanym i padł bezwładny na poduszki...
Szofer, przyzwyczajony widocznie do kaprysów klienteli, ujął, bez słowa, koło kierownika i popędził.
Pod wpływem odniesionego ciosu, bohater nasz przestał myśleć refleksyjnie. Umysł jego stał się szkłem matowem, nie przepuszczającem żadnych myśli głębszych. Nie zastanowił się nawet, że najwidoczniej ktoś zawrócił go z drogi do Anglji umyślnie, aby zastał Liane ze śpiewakiem. Jedna tylko myśl tkwiła mu ćwiekiem w głowie, myśl uporczywa i gnębiąca, że zdradzony jest przez tę właśnie kobietę, dla której gotów był na wszystko.
I pod ciężarem tej myśli uginał się coraz bardziej.
∗
∗ ∗ |
Księżna, podjeżdżając do miejsca wskazanego w depeszy, ujrzała detektywa, stojącego z rękoma w kieszeniach palta i spoglądającego flegmatycznie w stronę jej samochodu. Widocznie przewidywał, że klientka jego nie zdoła opanować ciekawości i przyjedzie.
Poznawszy ją, sięgnął spokojnie do kapelusza, a gdy samochód stanął, podszedł do niego i rzekł szeptem:
— Księżna pani będzie zadowolona. Wszystko dało się urządzić jaknajlepiej. Profesor już przybył.
Serce jej zakołatało gwałtownie.
Dokoła panowała cisza. O tak wczesnej bowiem godzinie ulice dzielnicy, w której sklep jest rzadkością, były prawie puste. Gdzieniegdzie tylko przesunęła się postać bony lub chłopca sklepowego, roznoszącego artykuły spożywcze do klientów.
Nie obawiając się więc oczu niedyskretnych, księżna wysunęła głowę z samochodu.
— Dawno? — spytała głosem drżącym.
— Przed kwadransem — odparł, spoglądając na zegarek i nagle, rzuciwszy okiem na wyjeżdżający w tejże chwili z poza rogu ulicy samochód, zawołał:
— Oto jedzie!
— Kto, profesor?
— Tak jest.
Księżna drgnęła i chciała już rzucić szoferowi rozkaz ruszenia, gdy przypomniała sobie, że zabrała pieniądze, aby załatwić się odrazu z detektywem. Wyjęła więc z woreczka paczkę banknotów i wsunęła mu ją szybko do ręki, poczem, nie patrząc już na jego ukłony, zawołała do szofera, wskazując na znikający samochód Bohusza:
— Proszę dopędzić tamten!
Ale samochód profesora znajdował się już daleko, przepisy zaś policyjne nie pozwalały przekraczać pewnej granicy szybkości, gonitwa więc była trudna i odległość pomiędzy samochodami nie zmieniała się prawie zupełnie. Dopiero, gdy minięto granice miasta, samochód popędził, jak wiatr.
Nowy gatunek człowieka, zwany szoferem, posiada właściwość taką, że gdy weźmie kierownik do ręki, to uczuwa nieprzepartą chęć do wyścigów. Wprawdzie w miastach krępują go przepisy, niechno jednak wydostanie się poza mury miejskie, to ujrzawszy przed sobą inny samochód, dokłada wszelkich wysiłków, aby go doścignąć i prześcignąć, a jeżeli usłyszy za sobą trąbkę, to nachyla się nad kołem kierownika i uważa sobie za punkt honoru, aby się nie dać ubiec jadącemu z tyłu.
I szofer Bohusza nie był gorszy, niż inni, usłyszawszy więc za sobą trąbkę samochodu księżny, przyspieszył natychmiast tempo jazdy i im bardziej goniący dokładał wysiłków, aby go dopędzić, tem szybciej ścigany umykał przed współzawodnikiem.
Już chyba z godzinę trwała ta szalona gonitwa, gdy nagle, na skręcie gładkiej, jak stół, szosy, spostrzegł — na szczęście dość jeszcze daleko — zamknięty przejazd kolejowy.
Nie było rady innej, jak tylko zwolnić biegu i w końcu stanąć.
Pozwoliło to nareszcie szoferowi księżny dopędzić ściganego. Zrównały się samochody, a zaniepokojona i rozgorączkowana długą, szaloną jazdą księżna wychyliła się szybko przez drzwiczki pojazdu.
Lecz na widok, który się jej oczom przedstawił, cofnęła się gwałtownie, ściskając kurczowo zacisniętemi palcami krawędź drzwiczek.
— Jean — zawołała, drżąc na całem ciele — Jean, czy to ty?
W samochodzie, stojącym u szlabana przejazdu, siedziała wprawdzie postać, przypominającą wynalazcę eliksiru młodości, ale była to już postać starca o twarzy pomarszczonej, oczach zapadłych, zgarbiona i bezwładna.
Usłyszawszy głos tak znany, Bohusz ocknął się z odrętwienia, podniósł oczy i szepnął:
— Ah, księżna! Skąd tutaj? Co to?
Ostatnie słowa wymówił, spostrzegłszy bladość śmiertelną na twarzy księżny i wyraz niewysłowionego strachu w oczach, utkwionych w twarz swoją.
Zadrżał, przechylił się i spojrzał w małe zwierciadełko okrągłe, wprawione w przednią ściankę samochodu.
Był starcem!
W tej chwili rozległ się świst przeciągły. Zdaleka ukazał się pociąg, pędzący ku Paryżowi.
W Bohuszu błysnęła jeszcze iskra dogasającej energji młodzieńczej.
Oczy jego padły na pociąg i ogarnęła go myśl rozpaczliwa rzucenia się pod koła nadbiegającego potwora. Zerwał się więc na nogi i usiłował otworzyć drzwiczki samochodu. Dygocące jednak ręce odmówiły posłuszeństwa, kolana ugięły się i wreszcie runął bezsilny na poduszki.
Gdyby teraz mógł był spojrzeć na Ninę, to ujrzałby, że i jej twarz piękna kurczy się, marszczy, ściąga, jak jabłko zmarznięte, oczy zapadają się i maleją, a na skroniach widać już śród włosów kruczych pasma siwe...
Nie wytrzymał nadmiaru cierpienia, huraganu wrażeń, nawału uczuć eliksir młodości profesora Bohusza!
Opowiadają kroniki o ludziach młodych i zdrowych, którzy pod wpływem wielkiego strachu lub bólu, postarzeli się i posiwieli w ciągu jednej nocy. Surogatowi młodości wystarczyło na to daleko mniej czasu.
Następnego dnia baron Golder wszedł, jak zwykle, o godzinie 10-ej, do gabinetu swego nad kantorem bankowym przy placu Giełdy.
— Czy jest Szmulowicz? — spytał chłopca biurowego, zdejmującego mu palto.
Szmulowicz był prokurentem firmy Golder et Comp.
— Poszedł już na giełdę, panie baronie — odparł chłopiec.
Kupiwszy sobie, po dojściu do majątku, tytuł baronowski w jakiemś państewku egzotycznem, Golder dbał bardzo o to, aby w stosunkach z nim tytułu tego nie zaniedbywano.
— Niech więc — rozkazał — przyjdzie tu Dawid!
Chłopiec zbiegł po kręconych schodach żelaznych do kantoru bankowego od ulicy.
Po chwili w progu gabinetu stanął uśmiechnięty, zacierając ręce przyciśnięte do piersi i kłaniając się uniżenie, kantorzysta Dawid.
— Co słychać nowego? — spytał Golder, rozsiadając się na fotelu za biurkiem i przeglądając otyłą twarz w zwierciadełku kieszonkowem.
— Wszystko w porządku, panie baronie.
— Co to jest: wszystko w porządku? — zawołał bankier. — Ja chcę wiedzieć, jak stoją kursy!
Dawid podbiegł szybko do stojącego obok biurka, na konsolce, przyrządu telegraficznego, przykrytego kloszem szklanym, z którego wysnuła się biała taśma telegraficzna, opadając do podstawionego na podłodze koszyka i zaczął czytać ostatnie wiadomości giełdowe.
Golder tymczasem wyjął z kieszeni grzebyk i rozczesywał starannie rzadką grzywkę, przeglądając się w zwierciadełku i robiąc od czasu do czasu uwagi, tyczące się wymienianych przez Dawida papierów.
— A Pebeje wciąż idą w górę! — zauważył, gdy Dawid wygłosił kurs akcji Towarzystwa eliksiru młodości.
— Tak, panie baronie.
— Dużo mamy tego w kasie?
— Za miljon czterysta osiemdziesiąt tysięcy franków, panie baronie, nie licząc kupionych dzisiaj.
— Kto sprzedał?
— Kamerdyner profesora Bohusza i szofer tej odmłodzonej księżny Basztańskiej.
Bankier oderwał oczy od zwierciadła i spojrzał na podwładnego.
— Swoje własne sprzedali?
— Swoje, panie baronie.
— Hm, może potrzebowali pieniędzy.
— Ale później — ciągnął Dawid — przybiegli tu jeszcze szef[3] księżny i szofer profesora.
— I także sprzedali?
— Także, panie baronie.
Golder schował szybko do kieszeni grzebyk i lusterko i wyprostował się na fotelu.
— Przybiegli?
— Przybiegli.
— Widziałeś ich?
— Widziałem.
— Jak wyglądali?
— Tak, panie baronie, jakby się im bardzo spieszyło.
Golder wyprostował się jeszcze bardziej i spojrzał bystro na kantorzystę.
— Wiesz Dawid — szepnął po chwili, zamyślony — ja myślę, że w tem coś jest.
— I ja tak myślę, panie baronie.
— Ty nie myśl, Dawid, tylko słuchaj, co ja ci powiem. Ja mam węch, ja mam dobry węch.
Mówiąc to, przyłożył dwa krótkie, wałkowate palce do nosa i wciągnął mocno powietrze.
— Ty najpierw skoczysz, Dawid, na giełdę i powiesz Szmulowiczowi, żeby do dalszego rozporządzenia nie angażował się w Pebeje. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie baronie.
— Potem pojedziesz do profesora Bohusza i powiesz: Pan baron Golder kłania się i pyta o zdrowie. Możesz zresztą powiedzieć co innego, ale ty musisz wybadać kamerdynera i szofera profesora Bohusza, dlaczego oni dziś sprzedali akcje. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie baronie — odparł Dawid i mrugnął chytrze oczyma — to jednak trzeba zrobić szybko.
— No, to ty idź do kasjera i powiedz, że pan baron kazał wypłacić ci pięć franków na drogę. A jak ty się dobrze spiszesz — dodał, powstając z fotela i klepiąc kantorzystę po ramieniu — to ja cię dobrze wynagrodzę.
Dawid ukłonił się i wybiegł.
Rozpostarty w fotelu przed biurkiem, baron Golder dłubał jeszcze wykałaczką w zębach po śniadaniu z pół butelką szampańskiego, gdy Dawid wpadł do gabinetu, szasnął zaledwie nogą, zamiast ukłonu, zbliżył się szybko do bankiera i, objąwszy rękoma głowę, zawołał szeptem, nachylony nad biurem:
— Co ja się dowiedziałem, panie baronie, co ja się dowiedziałem!
Golder schwycił się rękoma za poręcze fotela i wytrzeszczył na mówiącego oczy.
— Słuchaj Dawid — rzekł głosem drżącym — ty nie potrzebujesz mnie przestraszać, ty wiesz, że to mi szkodzi! Ty mów spokojnie: co się stało?
— Profesor Bohusz klapa! — zawołał jednym tchem Dawid.
— Umarł? — spytał nieco uspokojony bankier, boć ostatecznie śmierć profesora nie mogła bardzo wpłynąć na kurs akcyj Towarzystwa eliksiru młodości.
— Gorzej, panie baronie, daleko gorzej! — odparł rozgorączkowany buchalter.
— Co gorzej? Jak gorzej? Ty mnie nie męcz Dawid i powiadaj!
— On się zupełnie zestarzał! — recytował wolno kantorzysta, złożywszy palec wielki i wskazujący prawej ręki i podkreślając ruchem jej każdy wyraz.
Golder zerwał się na równe nogi. Zrozumiał. Zestarzenie się wielkiego wynalazcy, który pierwszy zapomocą cudownego eliksiru odzyskał młodość w siedemdziesiątym drugim roku życia, to upadek gwałtowny, straszny kursu Pebejów z dnia na dzień.
— Słuchaj Dawid, Dawidek — szeptał głosem świszczącym, bo gardło ścisnęło mu się i zaschło — czy ty jesteś pewny tego, co mówisz?
— Żebym ja nie miał szczęścia znać pana barona, jeżeli to nieprawda! On się wczoraj pokłócił strasznie, czy pobił, z tą odmłodzoną księżną Basztańską o tę aktorkę Liane, której kupił pałac za półtora miljona i odrazu fajt! — postarzeli się oboje. Ja panu baronowi powiem więcej — dodał, przełykając ślinę i wyciągając szyję — ja go widział na własne moje oczy (zapomniał dodać, że przez dziurkę od klucza), on leży zupełnie stary!
Golder słuchał wzruszony, uspakajał się jednak stopniowo. Trzeba było działać.
— Panie Dawid — rzekł nagle tonem uroczystym, kładąc nacisk na wyraz „panie“, aby podwładny zrozumiał doniosłość tej łaski — panie Dawid, pan się spisał dobrze. Ja panu to wynagrodzę. Od pierwszego podwyższam panu pensję o pięć, nie, o dziesięć franków. Baron Golder dotrzymuje słowa!
Mówiąc to, przybrał postawę szlachetnego rycerza i zaczął bębnić grubemi palcami po kamizelce.
Dawid ukłonił się nisko, zacierając ręce.
— Dziękuję panu baronowi, bardzo dziękuję, ale ja musiałem zapłacić szoferowi profesora Bohusza śniadanie, żeby mi wszystko powiedział.
— Dużo?
— Dwadzieścia franków.
— Aj, Dawid! — zawołał Golder, lecz, spostrzegłszy się, poprawił z uśmiechem słodkim na twarzy — panie Dawid, co mnie pan kosztuje! Ale niech już tak będzie! Powiedz pan kasjerowi, że pan baron kazał wypłacić ci dwadzieścia franków. Tylko sza, panie Dawid, sza! Ani słówka nikomu!
Po tych słowach, zadzwonił na chłopca i, włożywszy szybko palto, pobiegł na giełdę, aby osobiście polecić Szmulowiczowi sprzedaż akcyj Towarzystwa eliksiru młodości, które tymczasem wciąż szły w górę.
Dawid spoglądał ze złośliwym uśmiechem na odchodzącego.
— On myśli — monologował — że ja taki głupi! Że ja wypuszczę taki interes z ręki? On myśli, że gdy ja mu uratowałem miljon, a on mi dał za to dziesięć franków podwyżki, to już wszystko w porządku? Ganef!
Okrzykiem tym, podobnym do szczeknięcia, zakończył rozmyślania, skoczył na wysoki stołek przy kantorku i zaczął szybko przewracać karty ksiąg rachunkowych, robiąc notatki na ćwiartce papieru. Po kwadransie tej pracy, schował ćwiartkę do kieszeni, zerwał się ze stołka i skinął na chłopca biurowego.
— Charles, gdyby tu przyszedł stary i pytał się o mnie, to mu powiedz tak: Pana Dawida nagle zabolał brzuch. Pan Dawid przestraszył się, bo pomyślał sobie, że to może cholera (Golder bał się okropnie cholery) i poleciał do doktora. Rozumiesz?
— Rozumiem — odparł chłopiec.
— Masz za to franka! Możesz sobie dołożyć i pójść wieczorem na walki atletów do Folies Bergères.
Przy tych słowach, wyjął z kieszeni od kamizelki franka, wetknął go ruchem, zapożyczonym od Goldera, w dłoń chłopcu i wymknął się z kantoru.
Zrozumiał, że nadarza się okazja niezwykła, której trzeba chwycić się oburącz. Wprawdzie, obliczywszy skrupulatnie swe kapitały, przekonał się, że posiada zaledwie trzydzieści pięć franków razem z temi, które otrzymał od Goldera za rzekome śniadanie z szoferem Bohusza. Z takiemi pieniędzmi nie sposób rozpocząć gry giełdowej na własną rękę tak, aby zarobić odrazu tysiące. Posiadał jednak tajemnicę, która jutro może nią już nie być, a dziś jest jeszcze złotem. Przekuć to złoto na monetę brzęczącą, póki jeszcze czas, to właśnie spryt. Dawidek zaś miał spryt wrodzony. To też zanim wieczór zapadł, zarobił daleko więcej, niż wynosiła pensja jego roczna w kantorze bankierskim, dzieląc się pozyskaną tajemnicą z wynotowanymi z ksiąg Goldera właścicielami akcyj Towarzystwa eliksiru młodości, tudzież ze znanymi sobie kulisjerami giełdy.
I w sam czas zdobył Dawid tę drogocenną tajemnicę, zaledwie bowiem wyszedł z domu Bohusza, gdy przed domem tym stanął samochód z Legrandem i Jamesem, którzy, powróciwszy właśnie z Londynu, zajechali do wynalazcy, aby się dowiedzieć, dlaczego nie przybył do stolicy Anglji.
Nie podejrzewając nic złego, weszli, rozmawiając wesoło, do mieszkania profesora. Tu wszakże powitał ich kamerdyner miną pogrzebową.
— Wszystko stracone — westchnął ponuro, gdy spytali o nowiny.
— Co się stało, na Boga! — zawołał Legrand wystraszony.
— Niech panowie sami zobaczą! — odparł i, ruszywszy przodem, otworzył drzwi sypialni.
— Proszę! — rzekł cicho.
Stanęli osłupiali. Przed nimi leżał już osiwiały, pomarszczony starzec, bredzący w malignie!
I to ma być ten sam Bohusz, którego opuścili onegdaj pełnego sił i zdrowia młodzieńczego?
Zimny dreszcz przebiegł po nich. Cofnęli się przerażeni.
Towarzystwo międzynarodowe eliksiru młodości profesora Bohusza zachwiało się w fundamentach.
O zastosowaniu eliksiru choremu w takim stanie mowy nie było.
Pozostawało narazie tylko zachowanie tajemnicy jaknajściślejszej.
Tak Bohusza, jak i księżnę — bo z przedsięwziętych zaraz badań Legrand dowiedział się o przyczynie katastrofy — otoczono opieką lekarzy zaufanych, a służbie zakazano wpuszczać kogokolwiek do chorych.
Niestety, zarządzenia te były już spóźnione.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz, od samego rana, ujawniła się na giełdzie silniejsza, niż zwykle, podaż Pebejów. Z początku kupowano chętnie, gdyż dzienniki przyniosły ze wszystkich stron świata wiadomości o cudownych wynikach, osiąganych przez eliksir profesora Bohusza. Stopniowo jednak podaż akcyj wzmagała się coraz bardziej, a po giełdzie zaczęły krążyć najpierw cicho, a potem coraz głośniej, wieści o nagłem zestarzeniu się Bohusza. Wieści te wkrótce przybrały kształt zupełnie realny. Opowiadano już sobie o zajściu Bohusza z Liane i ze śpiewakiem, tudzież o spotkaniu się profesora z księżną i choć nie dobrze rozumiano jeszcze związku, zachodzącego pomiędzy obu temi zdarzeniami, to jednak fakt ponownego zestarzenia się obojga odmłodzonych starców nie ulegał już żadnej wątpliwości.
Niepokój ogarnął wszystkich posiadaczy Pebejów. Podaż więc akcyj wzmagała się z każdą chwilą, natomiast liczba nabywców malała przerażająco, to też kurs staczał się coraz niżej i niżej.
Już i przed biurem Towarzystwa P. B. E. Y. zaczęły gromadzić się tłumy. Zaniepokojona sprawozdaniem Legranda i Jamesa z wizyty ich u Bohusza, tudzież wiadomościami, nadchodzącemi z giełdy, rada zarządzająca Towarzystwa zebrała się na posiedzenie nadzwyczajne. Przed samem zamknięciem giełdy sytuacja poprawiła się nagle. Rozeszła się bowiem wiadomość, że Towarzystwo, uzyskawszy poparcie finansowe banków, skupuje akcje. Uspokojeni właściciele Pebejów postanowili przeczekać kryzys.
Uspokojenie wszakże trwało niedługo. Już wieczorem niektóre dzienniki brukowe zanotowały kilka faktów nagłego postarzenia się odmłodzonych starców, którzy, umieściwszy cały swój majątek w akcjach Towarzystwa eliksiru młodości, przerazili się paniki giełdowej dnia tego.
W ciągu nocy telegraf przyniósł jeszcze więcej takich nowin...
Gdy dnia następnego otwarto giełdę, kolumny jej korynckie znów zadrżały od ryku giełdowców.
Lecz tym razem był to ryk rozpaczy. Setki, tysiące akcyj ofiarowywano na sprzedaż. Przed biurem Towarzystwa eliksiru młodości cisnęły się takie tłumy, że musiano zażądać interwencji policji.
Przerażone banki, nie chcąc narazić się na dalsze straty, odmówiły pomocy Towarzystwu.
I rozpoczął się krach, krach dawno niewidziany na giełdzie paryskiej.
Rysował się coraz bardziej i groził zupełnem runięciem wspaniały gmach Towarzystwa eliksiru młodości prof. Bohusza!..
Ale, podobno, baron Golder, pozbywszy się swoich akcji po wysokich jeszcze cenach, umiał wyzyskać popłoch ogólny i skupuje teraz cichaczem te same akcje, ba, więcej nawet, niż posiadał, za bezcen, wnioskując sprytnie, że, bądź co bądź, jest w nich przyszłość, tylko trzeba umieć czekać, bo choćby nawet dziesiątki tysięcy odmłodzonych starców utraciło, wskutek gwałtownych wzruszeń, odzyskaną młodość, to jednak znajdą się setki tysięcy i miljony takich, którzy będą gotowi zapłacić całem mieniem za odzyskanie młodości bodajby na krótko.
I chyba się nie myli.
A może... może eliksir młodości zdoła również raz jeszcze przywrócić młodość swemu wynalazcy i pięknej ks. Ninie?