Eliksir profesora Bohusza/VI Powikłania
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eliksir prof. Bohusza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzy tygodnie zaledwie upłynęły od chwili rozpoczęcia przez Bohusza, pod kontrolą przedstawicieli syndykatu angielsko-amerykańsko-francuskiego, leczenia starości u sześciu osób, wybranych przez syndykat, a już stwierdzono wyniki tak świetne i nie ulegające żadnej wątpliwości, że biura syndykatu były wprost oblegane przez tłumy, żądne rozpoczęcia kuracji, a prof. Bohusz stał się bohaterem dnia stolicy Francji. Postanowiono więc przyspieszyć termin podpisania kontraktu ostatecznego. Wynalazca ustępował wszelkie prawa do wyrobu i sprzedaży swego wyciągu Towarzystwu międzynarodowemu: „Prof. Bohusz’s Elixir of Youth Company (Limited)” i wchodził w posiadanie sumy dwudziestu pięciu miljonów franków, złożonej na jego rachunek w banku Crédit Lyonnais, nie licząc spodziewanych zysków z przedsiębiorstwa, Towarzystwo zaś przystępowało natychmiast do wyrobu cudownego leku na wielką skalę.
Po podpisaniu kontraktu, Bohusza ogarnęła znów ta ogromna radość, której był zaznał już wówczas, gdy delegaci syndykatu zaproponowali mu kupno wynalazku. Przygniatający go ciężar myśli o kłopotach, pracy uciążliwej i więzach, nakładanych przez te tłumy, cisnące się po eliksir młodości, teraz, gdy odzyskana młodość porywała go do życia i uciechy, nareszcie spadł mu z serca.
Wychodził z biura syndykatu, żegnany uściskami dłoni i uniżonemi ukłonami, nie tylko z uczuciem triumfu i dumy, ale z wesołością młodzieńca, który schowawszy, po uciążliwych egzaminach, patent gimnazjalny do kieszeni, myśli narazie tylko o czekających go wakacjach bez troski.
Pierwszą jego myślą było zatelefonować po Dziutkę, której był obiecał, że sprowadzi ją do Paryża, jak tylko skończy próby, wymagane przez syndykat. Ogromnie lubił tą dziewczynę, posiadającą tyle wdzięku naturalnego i wesołości urwisowskiej. Nagle jednak stanęło mu przed oczyma aksamitne, głębokie spojrzenie wielkich, czarnych oczu księżny i uczuł dreszcz dziwny.
W kilka zaledwie dni po wyjeździe Bohusza do Paryża i księżna wyjechała na Rivierę. Ale pozornie tylko, z Medjolanu bowiem skręciła na północ i stanęła w paryskim Grand Hotelu, stęskniona, rozkochana, przykuwająca oczy wszystkich pięknością majestatyczną.
Miłość jej namiętna, gwałtowna, rozkazująca działała na Bohusza, jak haszysz. Wobec Dziutki czuł się swobodny i wesoły, najlepiej bawił się w jej towarzystwie. Przy boku zaś księżny odczuwał uległość prawie niewolniczą, nie mniej wszakże schlebiała mu ta miłość dzika wytwornej, rasowej kobiety, pod wpływem zaś aksamitnego, oddanego jemu wyłącznie, spojrzenia wielkich, czarnych oczu zapominał o świecie całym. I choć potem odczuwał dziwny lęk, a nawet jakby bunt przeciwko narzucanym sobie więzom, to wspomnienie tych oczu i tej postaci królewskiej wystarczało, aby wywołać w nim znów gwałtowną żądzę ujrzenia czarodziejki, poddania się jej urokowi.
Zabawiwszy dni kilka w Paryżu, przy boku ukochanego, księżna wyjechała do Nizzy, wymogła jednak na Bohuszu słowo, że ją tam odwiedzi. Korzystając z kilku dni wolnych, spełnił daną obietnicę, ale dorywcza ta wycieczka nie sprawiła ani jemu, ani księżnie zadowolenia zupełnego, życie bowiem hałaśliwe miasta, skupiającego w sobie, obok Monte Carlo, cały świat zabawy o tej porze roku, jak również rój wielbicieli, otaczających teraz księżnę, podziwiających powtórną jej urodę i śledzących ją na każdym niemal kroku — zmuszały do wymiany tylko spojrzeń, tajonych uścisków dłoni lub przelotnych pocałunków. Pewnego więc dnia księżna znikła z Nizzy, przenosząc się incognito do cichego, uroczego Cannes i ztamtąd kilkakrotnie już bombardowała Bohusza listami, oraz depeszami, wzywając do przyjazdu.
Dziś więc, gdy po podpisaniu kontraktu i załatwieniu w Crédit Lyonnais formalności, tyczących się ulokowanych tam na jego rachunek milionów, stanął na granitowych schodach banku i, puszczając dym z papierosa, spoglądał wzrokiem radosnym na tłumy ruchliwe i gwarne, na setki samochodów, dorożek, autobusów, sunące nieprzerwanym niemal szeregiem przez bulwary, w umyśle jego wahało się pytanie:
— Zatelegrafować po Dziutkę, czy też pojechać do Niny?
Wyobrażał sobie chwile wesołe, które spędzałby w towarzystwie jasnowłosej dziewczyny w nowoczesnym Babilonie, ale z drugiej strony namiętne słowa listów księżny, wspomnienie omdlewającego spojrzenia cudnych oczu, draźniło jeszcze bardziej wyobraźnię.
Wprawdzie obiecał był Dziutce, że sprowadzi ją do siebie po ukończeniu prób z eliksirem młodości, miało to jednak nastąpić po upływie sześciu do siedmiu tygodni. Tymczasem dzisiaj, zaledwie po upływie trzech tygodni od przyjazdu do Paryża, podpisał już kontrakt i, powierzywszy dalsze kuracje lekarzom syndykatu, był wolny zupełnie. Dziutka więc nie liczy na to i czekać będzie spokojnie kilka jeszcze tygodni.
To go zdecydowało: Pojedzie na dwa lub trzy tygodnie do księżny, a następnie sprowadzi do Paryża Dziutkę.
Uszczęśliwiony tem prostem, jak sądził, rozwiązaniem zadania, wyjechał jeszcze tego samego wieczora.
Pobyt w uroczem Castrum Marcellinum, tak ulubionem przez society londyńską zimowisku, zamienianem przez nią w skrawek Albionu, przepojony wszakże nie mgłą i dymem, lecz słońcem i upajającą wonią kwiatów — powetował Ninie i Bohuszowi zawód, jakiego doznali w Nizzy. Śród fijołków i hiacentów, magnolji, pomarańcz i drzew migdałowych, w ustronnej willi, na zboczu górskiem, zwróconem ku ciemno-błękitnemu przestworowi morza Śródziemnego, księżna panowała teraz niepodzielnie nad ukochanym. Bohusz poddawał się z lekkiem sercem tej słodkiej tyranji, czarującej wytwornością i dogadzającej opanowującemu go lenistwu, przerywając ją tylko wówczas, gdy depesze naglące syndykatu wzywały na narady nad urządzeniem wielkich zakładów wyrobu eliksiru młodości.
Od czasu do czasu odzywała się także Dziutka, przypominając obietnicę i żądając pieniędzy. Z początku listy te odczuwał, jak wyrzut, następnie jednak rozleniwiony u boku swej Kleopatry, jak nazywał żartobliwie księżnę, odpowiadał na nie z pewną niecierpliwością, wymawiając się nawałem zajęć, nie mniej wszakże załączał do odpowiedzi tych przekazy na tak znaczne sumy, że Dziutka mogła być zadowolona, pomimo łatwości, z jaką prześlizgiwał się — jak rzekliśmy — pieniądz przez jej łapki atłasowe.
I nie spostrzegł się nawet, że w ten sposób minęło, zamiast zamierzonych trzech tygodni, prawie trzy miesiące.
Okres ów wystarczył już, aby zapewnić eliksirowi młodości rozgłos wszechświatowy.
Niczem był kurs De Beersów[1] wobec kursu, jaki osiągnęły po dwu miesiącach akcje Towarzystwa międzynarodowego P. B. E. Y., zwane już powszechnie Pebejami. Bohusz, umieściwszy w nich znaczną część swego kapitału, mógł, jak ów dumasowski hr. Monte Christo, szafować złotem bez miary. I księżna, idąc za jego przykładem, powiększyła w ciągu kilku zaledwie tygodni dziesięciokrotnie majątek. Gorączka spekulacji Pebejami ogarnęła wszystkie warstwy. Zdawało się, że kolumny korynckie gmachu giełdy paryskiej drżą w posadach, że chwieją się kasztany, okalające plac giełdowy, od ryku kulisierów, wywołujących te akcje. A zwiększaniu się chęci ich pokupu nie było końca, liczba bowiem zgłoszeń po eliksir młodości wzrastała z dniem każdym, pomimo cen ogromnych, oznaczonych przez syndykat za ten lek cudowny. Zarząd poczty francuskiej nie wysyłał już do biura Towarzystwa listonoszów, lecz zwoził korespondencję całemi furgonami, zanim Towarzystwo nie założyło filji swych w Rzymie, Berlinie, Wiedniu, Madrycie, Amsterdamie, Stokholmie i innych stolicach pięciu części świata i zanim w olbrzymich gmachach jednej z największych fabryk przetworów chemicznych, zakupionej przez Towarzystwo, nie rozpoczęło wyrobu eliksiru na wielką skalę.
Rozchodziły się tedy codziennie na wszystkie strony całe skrzynie banieczek szklanych, zawierających lek drogocenny i pożądany, a choć nie obeszło się bez opłacenia prasie olbrzymiego haraczu za ogłoszenia, to jednak największą reklamą dla Towarzystwa było kilka tysięcy osób, czy to o nazwiskach znanych, czy też piastujących stanowiska wybitne na polu handlu, przemysłu, literatury i t. p., wyleczonych ze starości, dzięki wyciągowi prof. Bohusza.
Jednocześnie zaczynały już ujawniać się nadzwyczajne powikłania, wywołane przez ten wynalazek w stosunkach ludzkich. Genealogowie tracili głowy na myśl, jak poskręcają się i pogmatwają piękne konary drzew genealogicznych, rozchodzące się systematycznie z pnia, wyrastającego z łona rycerza protoplasty, skoro, naprzykład, odmłodzony dziadek, ożeniwszy się ze stryjeczną wnuczką, stanie się ojcem swego prawnuka, a wnuczka będzie prababką swego syna. Nie mniejszego kłopotu przysporzyły związki takie prawnikom, wikłając w sposób zastraszający prawa dziedzictwa. Odmłodzona wielka księżna Gerolsteinu, poślubiwszy swego prawnuka, księcia Lumpenburga, który zakochał się w niej na zabój, raczyła nawet najmiłościwiej rozkazać sejmowi swego państwa, aby zajął się zasadniczem rozstrzygnięciem sprawy następstwa tronu w Gerolsteinie i Lumpenburgu w razie narodzin syna z tego związku, posiadała bowiem już potomstwo z pierwszego małżeństwa. Wywołało to, oczywiście, na łamach prasy obu księstw polemikę ożywioną, która przeniosła się następnie na szerszą widownię świata. Małżeństwo to jednak wchodziło także, ze względu na swój charakter, w dziedzinę polityki międzynarodowej, a zatem sprawdziły się przewidywania głębokiego polityka „Wiadomości”, że wynalazek prof. Bohusza musi wywrzeć i pod tym względem wpływ poważny.
Istotnie, najpierw telegramy doniosły o nagłym zgonie jego królewskiej wysokości, następcy tronu rumelijskiego. Nieszczęśliwy ten książę tak się struł, ujrzawszy, po trzydziestoletniem oczekiwaniu na koronę, dostojnego rodzica swego, odmłodzonego przez eliksir prof. Bohusza, że uległ atakowi apoplektycznemu. Następnie nadeszła wiadomość o krwawej rewolucji w Cochabambie, gdzie prezydent tej rzeczpospolitej, zmieniwszy, pod wpływem kuracji słynnym eliksirem, przekonania polityczne, przeszedł bez namysłu z obozu konserwatywnego do liberalnego, zdradzając brzydko zwolenników swoich. Z Farsystanu znowu nadleciała depesza iskrowa o wybuchu tam rewolucji pałacowej, wywołanej przez damy haremowe, oburzone tem, że jego sułtańska mość, zapaławszy miłością, podniósł z trzydziestej szóstej do pierwszej rangi starą, wysłużoną małżonkę, która, zdobywszy skądciś eliksir prof. Bohusza, odzyskała młodość i urodę. Po co jednak sięgać do tak odległych krain, skoro i we Francji doszło do groźnego wrzenia, starzy bowiem, pogarbieni pracą rezerwiści rolnicy zaprotestowali gwałtownie przeciwko temu, że są powoływani do ćwiczeń wojskowych, gdy tymczasem pacjenci Towarzystwa P. B. E. Y., znajdujący się obecnie w pełni sił i zdrowia, nie potrzebują fatygować się do punktów zbornych tylko ze względu na metryki urodzenia? Wrzenie ustało dopiero wówczas, gdy parlament francuski wydelegował specjalną komisję dla rozważenia nagłego wniosku grona deputowanych radykałów socjalistów, aby na przyszłość kwalifikowano powołanych do ćwiczeń rezerwistów nie według metryk, lecz na oko. Omal, że nie doszło wreszcie do ostrego zatargu dyplomatycznego pomiędzy Anglją i Włochami z następującego powodu: Mianowanego świeżo ambasadora angielskiego w Moskwie wybrali tamtejsi przedstawiciele państw zagranicznych na dziekana ciała dyplomatycznego, ponieważ okazał się najstarszym z nich, liczył bowiem siedemdziesiąt trzy lata, choć, dzięki eliksirowi prof. Bohusza, wyglądał najwyżej na lat trzydzieści i oddawał się z zamiłowaniem sportom wszelkiego rodzaju. Oburzyło to mocno dotychczasowego dziekana, sędziwego ambasadora włoskiego, liczącego siedemdziesiąt dwa lata, który upierał się przy starości, rozkochany w swej wspaniałej, patrjarchalnej brodzie śnieżnej i obliczu tycjanowskiego starca. Poprosił więc o dymisję, oświadczając swemu rządowi, że nie myśli poddawać się w obradach i przyjęciach ciała dyplomatycznego przewodnictwu „młokosa“. Dopiero po długiej wymianie depesz pomiędzy obu rządami doszło do porozumienia, gdyż rząd Wielkiej Brytanji zgodził się uczcić siwą brodę włocha, pod warunkiem wszakże, aby starość z wyglądu nie zaś z metryki stała się na przyszłość miarodajna w podobnych okolicznościach.
Jak na trzy miesiące zatem, to chyba dość już powikłań wywołał eliksir młodości w dziedzinie polityki.
Cóż dopiero mówić o zmianach, jakie zaszły pod jego wpływem w stosunkach towarzyskich?
Coraz większą rzadkością stawała się osoba starsza w salonach, na zabawach, koncertach, i w teatrach. Publiczność, zebrana na wyższych piętrach teatrów podczas przedstawień baletowych, napróżno szukała w pierwszych rzędach krzeseł tych szeregów łysin, które przedtem sprawiały jej taką uciechę. Stoliki bridge’a opustoszały w klubach i na zebraniach prywatnych, dawni bowiem starcy garnęli się teraz do flirtu, tańca, zabaw, huczących wesołością, oszałamiających ruchem.
I rzecz dziwna, że gdy przedtem mówiono, iż kobieta ma tyle lat, na ile wygląda, a pytać pleć piękną o lata uchodziło za najwyższy brak taktu, teraz wyłoniła się u pań moda kokietowania wiekiem.
Gdy więc wicehrabia de Pompę Funèbre, rozkochawszy się w margrabinie du Moulin Rouge, wyznał jej miłość namiętną, to margrabina, wachlując łono alabastrowe, odparła mu z uśmiechem czarującym:
— Ależ vicomte, jestem staruszką osiemdziesięcioletnią!
— Margrabino! — zawołał na to rozkochany młodzieniec — wszak Wenus medycejska, pomimo dwu tysięcy lat, jest zawsze bosko piękna i młoda!
Na odwrót — boć zawsze musi istnieć sprzeczność pomiędzy obu połowami rodu ludzkiego — odmłodzeni starcy, którzy dawniej nie taili bynajmniej lat swoich, teraz usiłowali ukryć wiek swój, pragnąc uchodzić za rzeczywiście młodych. Zwyczaj ten doprowadzał nawet do zajść zabawnych, bo oto, naprzykład, odmłodzony jenerał Mars la Cave, odezwawszy się w najbliższem kółku przyjacielskiem, znającem go doskonale:
— Gdy byłem ordynansem przy cesarzu Napoleonie III...
zaciął się, poczerwieniał i pragnąc zatrzeć te słowa, dodał:
... — tak opowiadał mi pewnego razu ojciec...
Towarzystwo było zbyt dobrze wychowane, aby parsknąć śmiechem w oczy odmłodzonemu wojakowi, panie jednak rozpostarły szybko wachlarze lub zaczęły pilnie wąchać trzymane w rękach kwiaty, panowie zaś zagryźli wargi i pochylili się ku paniom, jakby właśnie przypomnieli sobie, że mają im powiedzieć coś ważnego.
∗
∗ ∗ |
Bohusz nudził się już potrochu w Cannes i nieraz, kołysząc się w fotelu biegunowym na marmurowym tarasie willi w oczekiwaniu księżny, robiącej toaletę spacerową, poziewał ukradkiem lub, spoglądając na ciemny błękit rozciągającego się hen, w dole, morza Śródziemnego, przypominał sobie oczy Dziutki i uśmiechał się na myśl o wesołej dziewczynie. Gdy jednak ukazywała się Nina, to na jej widok ogarniała go znów próżność i krew uderzała do głowy na myśl, że ta wytworna i dumna wielka pani jest względem niego tylko słodką, omdlewającą kobietą, spragnioną zawsze pieszczoty. I znów ulegał jej czarowi, i znów odzyskiwał humor pazia, dumnego z miłości królowej.
Pewnego dnia, w drugiej połowie marca, przybywszy, jak zwykle, zrana do uroczej willi, ujrzał wstępując na schody tarasu, księżnę zajętą czytaniem listów, których kilka, już otwartych, leżało przed nią na trzcinowym stole. Tak była przytem zatopiona w czytaniu, że nie spostrzegła nadchodzącego. Dopiero, gdy stanął przy niej, podniosła oczy i wówczas Bohusz ujrzał, ku zdumieniu swemu, zamiast radosnego uśmiechu powitalnego, brwi ściągnięte, łzy perlące się na długich, czarnych rzęsach i drgające wzruszeniem wargi.
Po raz to pierwszy widział łzy w tych oczach, schylił się więc szybko, objął księżnę i zcałowując łzy, pytał zaniepokojony:
— Co się stało, na Boga?
Uśmiechnęła się lekko i, podając mu list, trzymany w ręce, szepnęła:
— Czytaj!
Był to list anonimowy, ohydny, jak wszelkie tego rodzaju elukubracje, zawiadamiający drwiąco księżnę, że napróżno się ukrywa, gdyż romans jej z wynalazcą eliksiru młodości znany jest aż nadto dobrze w kraju. Tu następował szereg żartów również złośliwych, jak grubjańskich.
— I warto było — zawołał wesoło, nie dokończywszy nawet czytania i drąc anonim — aby cudna moja pani gryzła się takiem głupstwem.
— Jedyny! — odparła, wyciągając ku niemu obie ręce, z których zsunęły się obszerne rękawy koronkowe rannego szlafroczka.
— A jednak — dodała po chwili ze smutkiem w głosie, gdy całował te ręce — muszę jechać do kraju.
Jak się okazało bowiem z listów, właśnie otrzymanych, sprawy rodzinne i majątkowe wymagały koniecznie powrotu księżny do ojczyzny. Bezwątpienia i list anonimowy, otrzeźwiwszy nieco księżnę, przyczynił się do tego nagłego postanowienia.
Ułożono zatem, że pojadą razem do Paryża, skąd zapraszano księżnę usilnie do współudziału w wielkim bazarze dobroczynnym, urządzanym w pałacu Trocadéro przez najwyższe sfery arystokratyczne na rzecz ofiar nowego, straszliwego wybuchu Wezuwjusza. Po kilkodniowym zaś pobycie w stolicy Francji księżna pojedzie do kraju, niestety, bez ukochanego, zdarzyło się bowiem tak — co jej zdaniem, było nawet trafem szczęśliwym ze względu na konwenanse światowe — że jego królewska mość, Karamelek X, wielki monarcha Indji północnych i południowych, zawiadomił telegraficznie Towarzystwo P. B. E. Y., iż raczy przybyć osobiście do Paryża, aby odzyskać sprężystość, potrzebną dla rządzenia tylu miljonami poddanych, wiernych, wprawdzie do ostatniego tchu monarsze, ale potrzebujących troskliwego, ojcowskiego kierownictwa, majestat zaś jego królewski uznał, że zaszczytu przywrócenia sprężystości monarszej dostąpić może tylko tak wielki wynalazca z bożej łaski, jak prof. Bohusz, nie zaś pierwszy lepszy lekarz dworski.
Nawiasem mówiąc, pewien bezczelny dziennikarz paryski śmiał zaopatrzyć wiadomość powyższą w komentarz, dowodzący, jakoby wielkiego Karameleka znali już starzy paryżanie, gdyż często za czasów młodości przebywał długo w grodzie nadsekwańskim i prowadził w nim życie tak huczne, że w końcu stracił zdrowie, a nawet raz zastawił w Mont de Piété klejnoty koronne, aby wrócić przystojnie ze świtą do ojczyzny. Należy więc przypuszczać, że, jeżeli teraz wielki Karamelek fatyguje się osobiście do prof. Bohusza, to z rozkoszną myślą odnowienia dawnych wspomnień, zanim odzyskaną energję zacznie stosować do poddanych.
Jak się można było spodziewać, słusznie oburzony do żywego ambasador jego królewskiej mości wymógł na cenzurze paryskiej konfiskatę świstka, który śmiał podać ten paszkwil.
∗
∗ ∗ |
Bazar dobroczynny na rzecz ofiar wybuchu Wezuwjusza zgromadził do pałacu Trocadéro tout Paris, tak żądny zabaw, w których występuje elita jego towarzystwa. Księżna zasiadła w towarzystwie kilku odmłodzonych i nieodmłodzonych pań z high life’u międzynarodowego w kiosku sprzedaży kwiatów, sama jak kwiat wspaniały śród tej kaskady barw i woni odurzających.
Asystował jej Bohusz, na co z taką zazdrością spoglądały panie z innych kiosków, ponieważ nazwisko słynnego wynalazcy sciągało do kwiatów tłumy ciekawych, a przed księżną piętrzył się już stos banknotów i złota, że w końcu do kiosku z kwiatami przybyła delegacja pań z najbardziej upośledzonych kiosków z prośbą, aby księżna udzieliła im swego asystenta kolejno, choćby na kwadrans, dla jakiego takiego wyrównania dochodów.
Księżna nie mogła, naturalnie, odmówić tej prośbie i Bohusz wracał właśnie do jej kiosku z takiej wycieczki dobroczynnej, gdy nagle usłyszał głos znajomy i, zwróciwszy w tę stronę oczy, ujrzał — Dziutkę, idącą w towarzystwie eleganckiego, przystojnego młodzieńca i rozmawiającą z nim wesoło.
Na ten widok stanął przy stole księżny, jak wryty, a rumieńce zakłopotania na twarz mu wystąpiły, bo Dziutka, jak zawsze śliczna, wiotka i szykowna, spostrzegła go także i podchodziła prosto do kiosku z kwiatami.
Z przykrej tej sytuacji wybawiła swego asystenta księżna, gdyż, przypomniawszy sobie spotkanie w dworku Bohuszowym, skinęła uprzejmie głową rzekomej pacjentce profesora. Wówczas i Bohusz ukłonił się Dziutce i, gdy wziąwszy z rąk księżny różę, rzuciła na stół banknot pięćsetfrankowy, uczynił krok naprzód, aby podać jej rękę. Ale Dziutka spojrzała na niego drwiąco i rzekła głośno po polsku:
— Nie myślę konkurować ze staremi babami! — poczem wykręciła się na obcasie i odeszła ze swym młodzieńcem.
Bohusz oniemiał, a brwi Niny zmarszczyły się gniewnie. Trwało to jednak tylko mgnienie oka.
Wszak dzisiaj stało się modą u odmłodzonych pań szczycić się wiekiem, ta zaś, która rzuciła jej słowa tak ordynarne, sama przecież wyznała jej, że liczy lat dziewięćdziesiąt!
To też, ku zdziwieniu Bohusza, nie rozumiejącego kobiecego toku myśli, księżna roześmiała się serdecznie.
— Jakże zabawnie — rzekła — brzmią takie słowa w ustach staruszki dziewięćdziesięcioletniej!
— I zawiedzionej miłości! — dodał Bohusz, pokrywając tem kłamstwem zakłopotanie własne.
— Ah, więc i ona? — szepnęła Basztańska, a oczy jej spojrzały wdzięcznie na wynalazcę.
Byle jak wytłumaczono zajście paniom, siedzącym w kiosku i zapanowała znów śród kwiatów gawędka wesoła. Lecz Bohusz tak się zgrzał w ciągu tych kilku minut, jakgdyby przetańczył z księżną kilka tourów walca dokoła olbrzymiej sali. Pragnął więc ochłonąć i właśnie obmyślał pretekst wymknięcia się z towarzystwa, gdy ujrzał przechodzącego członka rady zarządzającej i jednego z twórców Towarzystwa P. B. E. Y., Legranda.
Przeprosiwszy tedy księżnę i jej towarzyszki, pospieszył ku paryżaninowi i ujął go pod rękę.
Ucieszony spotkaniem, Legrand wprowadził wynalazcę w tłum rozochoconej atrakcjami bazaru publiczności.
— Kto to jest? — spytał Bohusz, aby zacząć rozmowę, bo nie kleiły mu się jakoś słowa — wskazując głową w kierunku uderzającej pięknością niezwykłą brunetki o postawie majestatycznej.
— Jak to? — rzekł, śmiejąc się Legrand — nie poznajesz, profesorze, odmłodzonej twoim eliksirem królowej Monteblanco, jednej z najpiękniejszych dziś kobiet w Europie?
A rozejrzawszy się po sali, zawołał:
— Quel triomphe, cher ami, quel triomphe épatant! Regardez donc, on dirait un congrès des rois en exil!
Zainteresowany tytułem znanej powieści Daudeta, Bohusz rzucił okiem po sali, a Legrand wskazywał mu i wyliczał odmłodzonych królów na wygnaniu, którzy istotnie zgromadzili się na bazarze w znacznej liczbie i flirtowali zawzięcie przy bufetach i w kioskach.
Wymieniane jednak bez końca przez gadatliwego paryżanina nazwiska osób wybitnych, spotykanych podczas tej przechadzki, zaczęły prześlizgiwać się niesłyszane po mózgu Bohusza, zajętym znów myślami o nagłem zjawieniu się Dziutki w Paryżu i słowach, rzuconych przez nią księżnie.
Nie ulega wątpliwości — wnioskował — że do Dziutki także doszły drogą okólną wieści o romansie jego z księżną i że znudzona czekaniem, a także urażona w dumie własnej tancerka, znalazłszy nowego wielbiciela, przybyła z nim do Paryża, trafiając na ów bazar nieszczęsny.
Przypuszczenia te były słuszne, istotnie bowiem, dowiedziawszy się w znającym wszystkie tajemnice zakulisowe wielkiego świata, światku teatralnym o romansie „swego profesora“, Dziutka odczuła to dotkliwie, ale gdy nawinął się jej również hojny, a przytem prawdziwie młody syn znanego bankiera, przyjęła bez namysłu propozycję wspólnej wycieczki do Paryża i Monte Carlo. Spotkawszy zaś przypadkiem Bohusza u boku księżny na bazarze, nie mogła odmówić sobie satysfakcyi wytknięcia odmłodzonej „Starej Baszcie“ jej wieku.
— Chodźmy co wypić, Legrand — odezwał się wreszcie zdenerwowany, w umyśle bowiem jego huczały wciąż jeszcze drwiące słowa Dziutki.
— A la bonne heure! — zawołał paryżanin. — Nareszcie przemówiłeś, profesorze! Chodźmy, a przy sposobności złożymy wizytę Liane.
Przy tych słowach, skierował kroki ku niedalekiemu bufetowi z winem szampańskiem, za którym królowała gwiazda jednego z teatrów bulwarowych, Liane de Puy, w roli szynkarki musującego napoju.
— Ah, Legrand — zawołała poufale, spostrzegłszy podchodzących — nareszcie raczyłeś mnie odwiedzić!
Jednocześnie wyciągnęła, poprzez grono mężczyzn w strojach wieczorowych, rękę w długiej, białej rękawiczce, pobrzękując pęczkiem modnych breloków-amuletów, zwieszających się u drogocennej bransolety. Legrand ucałował z galanterją rękę aktorki i, okrążywszy bufet, podszedł do jej krzesła, ciągnąc za sobą Bohusza.
— Przyprowadzam ci — mówił — gościa niezwykłego. Profesor Bohusz.
— Co za niespodzianka! — zawołała Liane radośnie, ściskając dłoń gościa. — Jakże szczęśliwa jestem, że nareszcie mogę poznać tak wielkiego uczonego! Spełniłeś, Legrand — dodała, zwracając się do paryżanina — dobry uczynek, przebaczam ci więc za to wszystkie grzechy i ofiaruję kieliszek wina.
— Przepraszam — zaprotestował Legrand — przybyliśmy tu właśnie po to, aby wypić po kieliszku z twoich rąk, Liane, bo jesteśmy bardzo spragnieni, teraz więc nasza kolej. Proszę o trzy kieliszki, gdyż nie wątpię, że urocza markietanka trąci się z nami na rzecz biednych.
— Niechaj tak będzie — rzekła Liane i nalała trzy kieliszki. Trącono się. Bohusz i Legrand wypili swoje, aktorka zaś umaczała usta w swoim i postawiła go na bufecie.
W tej chwili jeden z wyfrakowanych mężczyzn, przywitawszy się z Legrandem i przedstawiwszy się Bohuszowi, jako „baron“ Golder, założywszy ruchem charakterystycznym wielki palec lewej ręki w otwór pachowy kamizelki, rzekł, wydąwszy tłuste wargi i wskazując na niedopity kieliszek Liane:
— Ten kieliszek wart jest teraz dla mnie dziesięć ludwików!
— Dwadzieścia dla mnie! — odezwał się jeden z jego sąsiadów.
— Dwadzieścia pięć! — zawołał inny.
— Pięćdziesiąt! — wtrącił, podwajając sumę, Bohusz.
Lianę spojrzała na niego rozradowana.
— No, to ja — wycedził dumnie, bębniąc czterema palcami lewej ręki po kamizelce, baron Golder — daję sto ludwików i kieliszek jest mój.
Przy tych słowach, pewny siebie, wyciągnął rękę po wino, ale Liane zasłoniła szybko kieliszek, w tejże bowiem chwili z ust Bohusza padło:
— A ja tysiąc!
Wszyscy obecni otworzyli szeroko oczy, jednocześnie wszakże rozbujane szybkim ruchem ręki breloki, wiszące u bransolety aktorki, zaczepiły mocno o brzeg kieliszka. Kieliszek przechylił się, uderzył cieniutkiem szkłem o srebrną wanienkę z lodem i pękł, a złoty, musujący płyn rozlał się po bufecie.
— No, teraz — zawołał Golder — kieliszek ten nie jest już wart nawet franka! — i roześmiał się głośno, nie wiadomo, czy z radości, że uniknął nieprzyjemnej porażki, czy też, że uważał słowa swe za bardzo dowcipne.
— Za pozwoleniem — odparł Bohusz — w ten sposób ofiary wybuchu byłyby pokrzywdzone. Czy masz pióro, Legrand?
Zapytany podał mu pióro wieczne. Bohusz otworzył wydobytą z kieszeni książeczkę czekową, wypisał czek na sumę dwudziestu tysięcy franków i podał go zdumionej i uradowanej markietance.
— Nigdy chyba jeszcze — zawołała zarumieniona — nie zapłacono tak drogo za kieliszek rozbity i to nie z własnej winy!
Ale Bohusz już się żegnał, tłumacząc się potrzebą wrócenia do pań swoich. Liane spojrzała na niego z wymówką i przez dłuższą chwilę trzymała dłoń jego w swojej.
— Spodziewam się — rzekła wreszcie — ujrzeć profesora u siebie. Przyjmuję we czwartki.
Gdy oddalili się już od bufetu, Legrand rzekł do Bohusza:
— Widziałem, że sprawiłeś na Liane wrażenie, ale strzeż się, bo to niebezpieczna kobieta.
— Ah, nie dla mnie! — zaśmiał się Bohusz lekceważąco, choć myśl jego powracała już do oryginalnej postaci aktorki.
Liane nie odznaczała się pięknością. Nos miała za długi, usta za szerokie, szczęki wystające, tak, że twarzy jej brakło owalu, poza tem wysmukła jej postać, chuda i płaska, robiła raczej wrażenie podlotka, niż kobiety zupełnie rozwiniętej. Ozdobę jej zato stanowiły ogromne, ciemno-rude włosy, pod ciężarem których zdawała uginać się jej cienka szyja, a które, bez względu na modę, nosiła splecione w dwa warkocze i owinięte dokoła głowy. Gdy się uśmiechała, śród warg jej czerwonych ukazywały się dwa rzędy zębów dużych, ale równych i białości olśniewającej. Płeć delikatna, jak zwykle u kobiet rudych, uderzała także białością niezwykłą. Co jednak najbardziej drażniło mężczyzn, to dziwna sprzeczność pomiędzy jej blado-niebieskiemi, dużemi oczyma o wejrzeniu pełnem naiwności dziecięcej, harmonizującem niejako z jej kształtami podlotka, a wyrazem ust, jakby nabrzmiałych zmysłowością.
I Bohusz rozmyślał jeszcze nad tem, gdy podeszli do kiosku kwiatów.
— Gdzież panowie bawili tak długo? — spytała księżna przedstawionego sobie Legranda.
— Wtajemniczałem — odparł wesoło zapytany — księżno, profesora w życie paryskie i przy tej sposobności stałem się świadkiem ciekawej licytacji.
Tu opowiedział zajście przy bufecie Liane.
— Very gentlemanly indeed! — zawołała księżna, obrzucając Bohusza radosnem spojrzeniem aksamitnych oczu.
I znów znajdował się pod magnetycznym ich urokiem, tak, że zapomniał nawet o impertynenckich słowach Dziutki.
Lecz już w trzy dni później księżna, odprowadzona przez Bohusza aż do Compiègne, wyjechała do kraju, obiecując zjechać się w czerwcu z ukochanym w Biarritz.