Eliksir profesora Bohusza/V Powrót do miasta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
POWRÓT DO MIASTA.

Przywiezioną przez Dziutkę do stolicy wiadomość o odmłodzeniu starej księżny Basztańskiej przyjęto tam z pewną nieufnością, wszyscy bowiem już od tak długiego szeregu lat znali starą, pretensjonalną i śmieszną „Starą Basztę” pod jedną i tą samą postacią, jak zasuszoną mumję egipską w muzeum miejskiem, że nikt nawet nie przypuszczał, aby eliksir młodości prof. Bohusza mógł i jej przywrócić piękność i młodość. Dziutka jednak powtarzała tak szczegółowo i z taką pewnością siebie spotkanie w dworku Bohuszowym, tudzież zapewnienia profesora, że w końcu „Telegraf“ zdecydował się podać o tem dyskretną notatkę, zaczynającą się od słów: „Jak nam opowiadają“, „Wiadomości“ zaś, nauczone poprzedniem doświadczeniem, postanowiły wysłać specjalnego korespondenta do zamku leśnickiego. Zanim to wszakże nastąpiło, minął z górą tydzień i gdy korespondent dotarł wreszcie do zamku, to dowiedział się, że księżna wyjechała dnia poprzedniego do stolicy. W każdym razie, choć nie mógł przekonać się naocznie o cudzie sprawionym przez Bohusza, to jednak zdołał od służby zamkowej zebrać wiadomości, potwierdzające najzupełniej opowiadanie Dziutki i przesłać dziennikowi swemu depeszą sensacyjną. Dopiero wówczas w mieście zawrzało, a Dziutka triumfowała.
Tego samego dnia, a była to data, oznaczona w depeszy, punktualnie o godzinie 10 zrana, rozległ się dzwonek w przedpokoju mieszkania Bohuszowego i Marta przyszła donieść, że „jakieś francuzy“ chcą się widzieć z profesorem. Bohusz rzucił okiem na podane sobie karty wizytowe i przeczytał:
„John James with The Northwestern Bank of London”.
„C. B. Mitchell, Managing Director of The Union Bank of New York”.
„Pierre Legrand, Banque Internationale de Commerce à Paris”.
— Prawdziwie międzynarodowe towarzystwo — szepnął i wyszedł do oczekujących gości.
— Bardzo przepraszam panów — rzekł po francusku, wchodząc do pracowni — że nie odpowiedziałem zaraz na depeszę, ale nie mogłem być wcześniej w stolicy.
— Czy istotnie — odparł na to również po francusku, ale silnym akcentem angielskim, jeden z trójcy, wysoki, smukły mężczyzna o twarzy energicznej i o wzroku zimnym a uporczywym — czy istotnie mamy przed sobą profesora Jana Bohus-z?
— Tak jest!
— Wynalazcę eliksiru młodości?
— Tak, panie!
— Lat siedemdziesiąt dwa?
— Skończonych.
— Nawet skończonych. Bardzo dobrze. Odmłodzonego własnem lekarstwem?
— Jak pan widzi! — roześmiał się Bohusz, zabawiony tem badaniem.
— Z czego się pan śmieje? — spytał zimno anglik.
— Bo uważam badanie to za zabawne. Czem mogę służyć panom?
— Przepraszam — przerwał nieubłagany inkwizytor, ze spokojem kamiennym — czy ten sam, który odmłodził sędziego Tr-zaska i, jak się dzisiaj dowiadujemy, księżnę Bas-ztanska?
— Zajęty właśnie kuracją księżny w jej zamku, nie odpowiadałem panom na depeszę.
— Zgadza się to z informacjami naszemi. A zatem, mając już pewność, że rozmawiamy istotnie z wielkim wynalazcą eliksiru młodości, mam zaszczyt oświadczyć panu profesorowi, że ja w imieniu banku londyńskiego Northwestern, tudzież przyjaciele moi: pan C. B. Mitchell w imieniu banku nowojorskiego Union i pan Pierre Legrand w imieniu Banque Internationale de Commerce à Paris — przybyliśmy zaproponować panu profesorowi kupno jego wynalazku, o ile okazałby się tak skuteczny, jak głoszą, na warunkach następujących:
„Odstąpi nam pan profesor wyłączne prawo wyrobu i sprzedaży swego eliksiru za sumę miljona funtów sterlingów i dziesięć procent czystego zysku syndykatu, przez nas utworzonego“...
Bohuszowi zabiło mocno serce, gdy usłyszał wymienioną sumę tak olbrzymią. Bo choć znał wartość swego wynalazku, to jednak, nie zajmując się nigdy obrotami handlowemi, nie wyobrażał sobie, aby ktokolwiek mógł mu złożyć taką ofertę. Widocznie jednak trójca przedsiębiorców obliczyła dobrze możliwości, wypływające z genialnego wynalazku i pragnęła odrazu usunąć współzawodników, James bowiem nie położył nawet nacisku na wyraz: „miljon“, a wspólnicy jego skinęli, ruchem spokojnym, potakująco głowami, poczem anglik mówił dalej tym samym głosem zimnym:
... „o ile pan profesor odmłodzi pod naszą osobistą kontrolą trzy kobiety i trzech mężczyzn, przez nas wskazanych i liczących więcej niż po lat siedemdziesiąt, w ciągu“...
Tu spojrzał pytająco na Bohusza.
— W ciągu — odparł spokojnie wynalazca — sześciu tygodni.
— Bardzo dobrze. W ciągu zatem sześciu tygodni. Koszt leczenia tego bierzemy na siebie. Zważywszy wszakże na to, że nie znamy ani warunków, ani ludzi tutejszych i pragniemy, aby również inni spólnicy naszego syndykatu mogli kontrolować kurację, wymagamy, aby odbyła się w Paryżu lub Londynie, biorąc przytem na siebie koszt podróży, jak również utrzymania pana profesora w pierwszorzędnym hotelu podczas całego trwania kuracji. O ile zaś kuracja nie powiedzie się, to ani profesor do nas, ani my do profesora nie będziemy nawzajem rościć sobie pretensji.
Bohusz uśmiechnął się znów pod wpływem tego uroczystego i metodycznego wykładu.
— Z czego się pan śmieje? — zapytał zimno James.
— Gdyż jestem pewien skutków mego eliksiru i bawią mnie zastrzeżenia panów.
— Tem lepiej, ale jest to interes miljonowy i traktujemy go poważnie.
— Ja także! — odparł szybko wynalazca, podając gościom skrzynkę z cygarami i papierosami. — Oświadczam zatem, że zgadzam się na warunki panów. Próba odbyć się może, gdzie się panom podoba i pod kontrolą, jaką tylko uznacie za stosowną, a co się tyczy kosztów podróży i pobytu w obcem mieście, to pozwolicie, że nie będę korzystał z waszej uprzejmości. Pozostaje tylko do rozstrzygnięcia sprawa miejsca i czasu próby.
— Paryż — zaproponował pan Legrand.
— Zgadza się pan profesor na Paryż? — spytał James.
— A kiedy — spytał Mitchell — mógłby pan profesor tam stanąć?
— Choćby za tydzień mogę na panów czekać w Grand Hotelu.
— Bardzo dobrze — zadecydował James spokojnie, puszczając z ust kłąb dymu cygarowego. — Dnia ósmego grudnia, o godzinie dziesiątej zrana, przybędziemy po pana profesora do Grand Hotelu w Paryżu. Sprawa załatwiona. Mój przyjaciel, pan Legrand, będzie zatem łaskaw uzupełnić umowę, którą ma spisaną w dwu egzemplarzach.
Francuz otworzył teczkę, trzymaną w ręce i zasiadł przy biurku.
Jeżeli podczas tej konferencji Bohusz roześmiał się dwukrotnie, to może nie tyle pod wpływem sposobu wyrażania się Jamesa, ile z potrzeby dania upustu uczuciu radości, które rozpierało mu piersi. Miał teraz pewność niemal zupełną, że jest miljonerem i że pozbędzie się nareszcie kłopotu eksploatacji swego wynalazku. Nie obchodziło go nic więcej poza tem.
Pod wpływem tego radosnego uczucia, nie zważał też na wciąż wznawiający się dźwięk dzwonka w przedpokoju, tudzież dzwonka telefonu w pokoju sąsiednim i na zirytowany głos Marty, biegającej od jednego dzwonka do drugiego.
Panów Jamesa i Mitchella również nie wytrącały z równowagi te odgłosy, ale nerwowy pan Legrand wciąż podrygiwał na krześle, gdy zaś zasiadł do biurka, dla uzupełnienia umowy, a w tejże chwili odezwało się gwałtowniejsze dzwonienie telefonu, przez zaciśnięte zęby francuza wyrwało się ciche zaklęcie:
Diable!
Wówczas dopiero Bohusz spostrzegł zniecierpliwienie gościa i zerwał się z krzesła.
— Co się tu dzieje? — zawołał, wchodząc do jadalni. — Ani chwili niema spokoju.
— Panie profesorze — odparła zrozpaczona Marta — tam, w sieni znów się cisną dziady z całego miasta, a tu wciąż się pytają przez telefon, czy pan profesor jest w domu!
— Zaraz na to poradzimy!
Przy tych słowach, Bohusz zdjął, pogwizdując, słuchawkę z telefonu, a w przedpokoju przeciął najspokojniej w świecie scyzorykiem drut u dzwonka.
— I teraz będzie spokój! — rzekł do zdumionej Marty.
— Tak się panu zdaje! Te dziady niedługo drzwi wywalą — szepnęła, rzucając wejrzenie pogardliwe na drzwi od sieni, teraz bowiem uważała wszystkich nieodmłodzonych starców za istoty niższego rzędu, a przytem za wrogów osobistych.
— I na to znajdzie się rada, jeżeli będzie potrzeba! — odparł, śmiejąc się i wszedł do jadalni.
Tu siedemdziesięcioletni młodzieniec wywinął kozła na otomanie, poczem, stanąwszy na nogach, uniósł się na palcach, trzasnął obcasem o obcas, poprawił szybkim ruchem czuprynę i wąsy przed zwierciadłem i wyładowawszy w ten sposób choć trochę energji radości, wrócił poważnie do cudzoziemców.
Umowa była już uzupełniona. Odczytano ją i podpisano, a gdy wreszcie przedstawiciele syndykatu eliksiru młodości znaleźli się w przedpokoju, uszu ich doleciała z sieni wrzawa coraz głośniejsza.
Spojrzeli zaniepokojeni na Bohusza.
— Widocznie — rzekł wesoło — dzienniki ogłosiły już o mym powrocie i znów zaczyna się oblężenie. Zbiegają się tu zewsząd starcy, abym ich leczył.
— Ah, to tak? — wycedził James i raczył nareszcie wyszczerzyć długie zęby w uśmiechu.
Business zapowiada się doskonale — zauważył Mitchell.
— Odmłodzimy świat! — zawołał Legrand.
Istotnie, w sieni, na schodach i przed domem zgromadził się już tłum staruszków wszelkiego rodzaju, dowiedziawszy się z „Wiadomości“ o powrocie wynalazcy.
Pierwsza stanęła pod drzwiami mieszkania Bohuszowego mocno otyła, niemiłosiernie wymalowana i przesadnie wystrojona starowina, w której łatwo można się było domyśleć aktorki wysłużonej. Pani ta, zdobywszy tak świetne stanowisko, broniła go zacięcie przed każdym intruzem, który po niej zbliżał się do dzwonka i pytał o profesora. Każdego takiego przybysza odpychała bez ceremonji łokciami i zasłaniała całkowicie drzwi potężnym tułowiem.
Zniecierpliwiony tem, stojący za aktorką jegomość wychudły i zgarbiony, w czapce futrzanej z nausznikami, oparty na kiju, odezwał się w końcu złośliwie:
— Spieszy się jejmości do młodości!
— A tobie może nie, stary graciku! — odcięła się aktorka.
Vive la politesse! — odezwał się na to szczupły, ruchliwy staruszek, drepcący obok w eleganckiem futerku i w kapeluszu tyrolskim z kitką z tyłu na małej główce.
Aktorka spojrzała na niego pogardliwie, a ponieważ miał nos czerwony z wiszącą u końca kapką i twarz wykrzywioną tak, jakgdyby miał kichnąć, wycedziła przez sztuczne zęby:
— Fircyk zatabaczony!
Staruszek żachnął się, wydobył chustkę uperfumowaną, otarł szybko nos, ale tak się zaperzył niespodzianem przezwiskiem, że na razie nie mógł wymówić ani słowa, tymczasem zaś śród dalszych szeregów, gdzie wzięto wyraz politesse za policję, zaczęły odzywać się głosy:
— Arystokracja! Docisnęła się do drzwi, to grozi już policją!
— Nie trzeba było przychodzić, byłoby luźniej!
Wzrastała w ten sposób wrzawa, krzyżowały się w powietrzu przezwiska, tworzyły obozy i zaczynało już być gorąco śród tej ciżby, żądnej odzyskania młodości. Gdy wszakże otworzyły się drzwi i trzej panowie, w których domyślano się cudzoziemców, rozmawiali bowiem po angielsku, zaczęli przeciskać się przez tłum ku ulicy, sień i schody zalega odrazu cisza. Zazdroszczono z głębi duszy szczęśliwcom, przed którymi otworzyły się już drzwi Sezamu.
Po chwili jednak zawrzało znów na schodach, jak w ulu, we drzwiach bowiem stanęła Marta i nakleiła na nich szybko kartę z napisem:
„Z powodu wyjazdu zagranicę, prof. Bohusz nie przyjmuje pacjentów“.
Przeczytawszy napis, staruszek w kapeluszu tyrolskim z kitką uczuł się pomszczony i, uchyliwszy kapelusza przed otyłą aktorką, która, jakby nie dowierzając nagłemu zwrotowi rzeczy, nie ruszała się z miejsca, wciąż wpatrzona w kartę, rzekł zjadliwie:
— Moje uszanowanie pani, możeby przynieść krzesełko?
— Impertynent! — wycedziła majestatycznie zawiedziona.
W końcu opróżniły się schody, i zapanował na nich spokój. Wówczas ukazał się Bohusz, promieniejący radością, zbiegł lekkim krokiem na ulicę i pojechał do Dziutki.
Następnego dnia przypadał jour fixe u księżny. Innych lat o tej porze była już na Rivierze, dziś jednak spieszyła olśnić cudem, dokonanym przez Bohusza, najpierw swoich, zanim ukaże się pod nową postacią nad błękitnemi falami morza Śródziemnego. Jak chodziło o to księżnie, tego dowodziła inspirowana widocznie notatka, podana na łamach „Wiadomości“ i innych pism miejscowych.
„Księżna Adamowa z Basztańskich Basztańska powróciła na parę tygodni do naszego miasta i zamierza przyjmować w dni zwykłe“.
O zmroku przed pałacem Basztańskich zaroiło się od samochodów, karet, a nawet zwyczajnych dorożek. Kto tylko kiedykolwiek uzyskał prawo wstępu na salony książęce, spieszył tam dziś, aby przekonać się naocznie, ile prawdy jest w tem, czem korespondent specjalny „Wiadomości“ naszpikował łamy swego dziennika i co głosiła już stugębna fama po mieście.
W jasno oświetlonych, przepysznych salonach pałacu snuły się już rzesze, a księżny, wbrew zwyczajowi tych jour fixów, podczas których wykrygowana, pretensjonalna i udająca ruchliwość młodzieńczą, przyjmowała wszystkich niemal u drzwi salonu, jeszcze widać nie było, co wprost zakrawało na niegrzeczność z jej strony. Uwagę natomiast wszystkich przykuwał zawieszony w sali, t. zw. Białej, wielki, wspaniały portret, nigdy tu przedtem nie widziany, znali go bowiem tylko najbliżsi pani domu, odwiedzający ją na zamku leśnickim. Był to ten sam jej portret, na którego widok wyrwał się przed kilku tygodniami z ust Bohusza okrzyk:
— Taką widzę księżną dzisiaj przed sobą!
Księżna nie zapomniała o tym wykrzykniku, kojarzącym się z tak słodkiem wspomnieniem pierwszego pocałunku odrodzonej młodości i wiedziona kokieterją kobiecą, jak również pragnieniem zadokumentowania tego, co mogło zdawać się nieprawdopodobieństwem, zabrała z sobą portret do stolicy i kazała zawiesić go w Białej sali pałacu.
Przyglądano się więc temu arcydziełu, gdy nareszcie otworzyły się drzwi apartamentów wewnętrznych i ukazała się w nich wyniosła postać olśniewającej pięknością brunetki, o wysoko uczesanych włosach kruczych, przetkanych sznurem pereł, okręcającym też kilkakrotnie pełną, wysmukłą szyję i opadającym na falujące wzruszeniem piersi, odbijające się plamą kremową na wyciętej, czarnej sukni starodawnego fasonu. W złożonych, jakby wykutych przez rzeźbiarza, obnażonych białych rękach widniał długi koronkowy wachlarz.
Mimowoli oczy wszystkich zebranych przebiegły z postaci tej na obraz i rozległ się szept powszechny:
— Żywy portret!
Ale większość zebranych, nie wiedząc, kogo portret przedstawia, nie poznała księżny w postaci, stojącej obecnie pod obrazem, a tak niepodobnej w niczem do tej pretensjonalnej, śmiesznej „Starej Baszty“, znanej przez całe miasto. Znający zaś portret, nie chcieli wprost wierzyć oczom. Pomimo bowiem wszystko, co już głosiła fama po mieście, to, co ujrzeli, przewyższyło wszelkie ich oczekiwania. Nie chciało zwłaszcza wierzyć starsze pokolenie pań, bo uczucie niewysłowionej zazdrości przeszyło im serca.
Narazie więc zapanowała przykra cisza w sali.
Tylko sędziwy książę marszałek, szwagier pani domu, który podkochiwał się w niej przed laty pięćdziesięciu i tańczył z nią wówczas niejednokrotnie kadryla na lśniących posadzkach Burgu wiedeńskiego — przyłożywszy monokl do oka, wyprostował jeszcze bardziej sztywną postać wojskową i rzekł do uśmiechniętej triumfująco:
Mais, parbleu, princesse, c’est un miracle inoui! Gdybym nie widział obok ciebie portretu, to gotów byłbym przypuścić, że na starość podległem halucynacjom, że śnię na jawie i widzę cię na dworze cesarzowej Elżbiety!
Przy tych słowach, złożył z ręką na sercu — zwyczajem dawnym — głęboki ukłon księżnie i ucałował jej rękę.
Uznanie to przełamało ciszę. Zawrzała sala szumem podziwu, dokoła księżny utworzyło się zwarte koło winszujących i unoszących się nad jej pomysłem zestawienia się żywcem z cudnym portretem.
Łysawy już wnuk księżny, hrabia Wiktor, podrygując na cienkich nóżkach, zawołał, całując ją w rękę:
— Doprawdy, gotów jestem zakochać się w babuni!
— Moglibyśmy pogadać o tem — zaśmiała się, rzucając spojrzenie przelotne na jego łysinę — gdybyś był młodszy cher petit fils!
W tej chwili lokaj zaanonsował:
— Profesor Bohusz!
Słysząc to, otyła, apoplektyczna hrabina Róża, nie mogąca dotychczas ochłonąć z duszącego ją uczucia zazdrości, szepnęła z poza wachlarza do małżonka:
Voilà un coup de théatre bien inscenisé!
Zdaje się jednak, że hrabia nie dosłyszał słów złośliwych małżonki, gdyż nazwisko, wymówione przez lokaja, podziałało na zebranych, jak uderzenie prądu elektrycznego.
Zapominając chwilowo o gospodyni domu, całe towarzystwo zwróciło się nagłym ruchem ku drzwiom, przez które wchodził właśnie piękny, wytworny mężczyzna w kwiecie wieku.
— Oto cudotwórca! — zawołała szczerze księżna, zbliżając się do wchodzącego, a gdy schylił się, by ucałować jej rękę, uścisnęła dłoń jego namiętnie, na policzkach zaś jej wykwitły lekkie, gorące rumieńce.
Przez słowa swe księżna sama ustąpiła w salonie pierwszeństwa Bohuszowi, pozatem jednak ciekawość poznania tak głośnego dziś odkrywcy i pragnienie posięścia względów jego ogarnęły do tego stopnia wszystkich, że gdy pani domu posadziła go przy sobie, nie jej już cudownie odrodzona postać, lecz on stał się ośrodkiem tego zebrania.
Przy ogólnej, ożywionej rozmowie trudno było księżnie porozmawiać poufnie z Bohuszem. Gdy wszakże służba zaczęła roznosić herbatę i ciasta i potworzyły się kółka, dyskutujące żywo nad eliksirem młodości, spytała wynalazcę, podając mu petit-foury:
— Byli zapowiadani goście u profesora?
— A jakże, byli. Są to przedstawiciele banków paryskich, londyńskich i nowojorskich, pragnący nabyć mój wynalazek.
— Widzi pan, przeczuwałam. No i cóż?
— Podpisałem umowę sprzedaży i za trzy dni wyjeżdżam na dwa, mniej więcej, miesiące do Paryża dla przeprowadzenia kuracji osób, wskazanych mi przez konsorcjum.
Aksamitne oczy Basztańskiej błysnęły radością: Do perspektywy widywania się z ukochanym bez podstępów, koniecznych tutaj ze względów rodzinnych i towarzyskich, przyłączała się próżność kobieca, czytała bowiem w oczach tych staruszek, otaczających obecnie Bohusza, żądzę namiętną rozpoczęcia leczenia starości choćby dziś, choćby zaraz, wyjazd zaś wynalazcy skazywał te panie na zwłokę, a tem samem przedłużał jej triumf.
— Czy to tajemnica, profesorze? — spytała.
— Bynajmniej, księżno.
— A zatem — rzekła głośno do otoczenia, ze spokojem pozornym w głosie, przymrużając wielkie oczy, jakby dla tem większego ukrycia nurtujących ją uczuć — mogę państwu powiedzieć, z upoważnienia profesora, wielką nowinę!
— Prosimy, prosimy! — odezwał się chór głosów, a dziesiątki głów nachyliły się chciwie ku mówiącej.
— Profesor Bohusz sprzedał dziś wynalazek swój konsorcjum banków francuskich, angielskich i amerykańskich i wyjeżdża do Paryża.
Przeciągłe: A-a-a! — rozległo się śród zebranych, poczem posypały się powinszowania, a znany sylf redakcyjny „Wiadomości“, notujący dotychczas ukradkiem w karneciku różne szczegóły zebrania, oderwał nagle ołówek od papieru i nadstawił uszu.
— Co za sensacja! — szepnął, schował karnet i wymknął się po angielsku, spiesząc do redakcji.
Niebawem zaczęli się rozchodzić też inni goście, pragnąc podzielić się w kółkach rodzinnych, teatrach i na zebraniach tego jeszcze wieczora niezwykłemi wrażeniami.
— Musimy zaraz jechać do Paryża! — rzekła, wychodząc, apoplektyczna hrabina Róża do małżonka.
— Chyba nie dzisiaj jeszcze! — zawołał przerażony hrabia.
Ganache! — wycedziła zirytowana, siadając do karety.
Żegnając się z księżną, Bohusz usłyszał z poza jej wachlarza słowa ciche, jak szelest rosy, opadającej z liści:
— Jutro, o szóstej, u ciebie.


∗                  ∗

Nazajutrz wyrywano sobie wydanie poranne „Wiadomości“, zawierało bowiem trzy szpaltowy artykuł o wczorajszem przyjęciu u księżny Niny.
Veni, vidi, vici — zaczynał się ów pamiętny artykuł — pisał Cezar do senatu rzymskiego, zwyciężywszy króla Pontu. I my pod takiem wrażeniem opuszczaliśmy wczoraj gościnne salony księżny Adamowej Basztańskiej“...
Wprawdzie z dalszego ciągu artykułu nie sposób było domyśleć się, kto właściwie na tem zebraniu zwyciężył: księżna, prof. Bohusz, czy też reporter „Wiadomości“? — nie mniej jednak z ogromnem zajęciem czytano długą listę osób tam obecnych, opis śmiałego pomysłu pani domu ukazania się w stroju z przed pół wieku w zestawieniu z portretem słynnego artysty, wreszcie wiadomość o sprzedaży wynalazku prof. Bohusza.
Końcowy tylko ustęp artykułu wywołał pewne niesnaski, reporter bowiem, wpadłszy w ton mentorski, zwrócił się z gorzkiemi wymówkami do kapitalistów miejscowych, że znów, grzęznąc w kwietyzmie, zaniedbali przysłużyć się krajowi, że przez niedołęstwo pozbawili stolicę kraju olbrzymich dochodów, które niewątpliwie byłyby jej udziałem, gdyby założono w niej zakład leczenia starości sposobem prof. Bohusza. „Ale — kończył oburzony autor — widać to już nasza chroniczna choroba, że pozwalamy zawsze wyprzedzać się obcym“.
Ustęp ten uznało za zbyt ostry, a nawet niesłuszny, wielu poważnych ludzi, dbających o spokój i moralność miasta, zdaniem ich bowiem odkrycie prof. Bohusza było wogóle niemoralne, a jeden z dzienników prowincjonalnych, mający ansę do „Wiadomości“, wystąpił nawet z repliką, w której była mowa o ptaku, kalającym własne gniazdo, skąd wywiązała się, oczywiście, dość ostra polemika.
Tymczasem zaś, na trzeci dzień po pamiętnem przyjęciu u księżny, Bohusz podążył kurjerem nocnym do Paryża.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.