Eliksir profesora Bohusza/IV Księżna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eliksir prof. Bohusza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już tydzień używał Bohusz spokoju. Zrywał się wcześnie z łóżka, witał wesoło ze starą nianią — której dotychczas jeszcze nie mogło pomieścić się w głowie, aby to był ten sam siwy, zadumany i ciągle zajęty uczony, przed którym chodziła na palcach — i wpadał do swego laboratorjum. Przyjechał tu bowiem nie tylko dla wymknięcia się oblegającym go tłumom i dania czasu na uspokojenie się umysłom, podnieconym cudownym jego wynalazkiem, lecz także z zamiarem przygotowania choćby jakiego takiego zapasu eliksiru młodości. Praca ta jednak szła mu opornie. Przymuszał się do niej, nie mniej, zwykle już po paru godzinach spędzonych w laboratorjum, gorąca krew młodości rwała go w świat. Zarzuciwszy więc strzelbę na ramię i gwizdnąwszy na starego wyżła, poznającego wprawdzie pana węchem, ale nie mogącego wyjść z podziwu, że na stare lata wyciągają go z legowiska pod piecem, szedł w pola i dąbrowy, a nieraz długo jeszcze z pośród drzew dolatywał głos jego donośny, wyśpiewujący piosenki ludowe.
Sąsiedzi jego, chłopi, znający od lat starego „prefesura“, wzięli także nowego przybysza za jego syna i tak samo, jak niania w pierwszej chwili, dziwowali się, że stary, którego uważali już za nieboszczyka, nigdy nie wspominał o nim. A choć staruszka usiłowała im wytłumaczyć, że to ten sam stary pan, którego poprzednio tu widywali, jeno że wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził, śmieli się z tego i wynalazca nasz pozostał dla nich młodym panem Bohuszem, a żadna siła ludzka nie byłaby zdolna wzruszyć tego ich przekonania. Zresztą i sam Bohusz nie usiłował wyprowadzić ich z błędu, rad, że tutaj przynajmniej jest zupełnie swobodny.
Pewnego jednak z tych pięknych dni jesiennych, kiedy to słońce przygrzewa, jak latem, a w powietrzu unoszą się srebrne pasma babiego lata, powracając uznojony, ale pełen zadowolenia młodzieńczego, z polowania z kilku kuropatwami, przytroczonemi do torby myśliwskiej, usłyszał bek trąbki samochodowej i ujrzał wielki, wytworny samochód, zakręcający przed dworek.
Ździwiony, przyspieszył kroku i stanął we wrotach w chwili, gdy wygalonowany lokaj, otworzywszy drzwiczki samochodu, podawał rękę wysiadającej z pojazdu postaci niewieściej.
Ujrzawszy podchodzącego, nieznajoma, okryta od stóp do głowy jedwabnym płaszczem podróżnym, podniosła do twarzy, osłoniętej zielonym, wielkim woalem, złotą lornetę na długiej rączce i wycedziła przez zęby, patrząc wyniośle na Bohusza:
— Czy tu mieszka profesor Jan Bohusz?
— Ja nim jestem — odparł, zaskoczony temi słowy, uchylając kapelusza.
Przez dłuższą chwilę pani w płaszczu przyglądała się, jakby z niedowierzaniem, przymrużonemi oczyma Bohuszowi, nie mówiąc ani słowa.
Zniecierpliwiony takiem zachowaniem się nieznajomej, już chciał spytać z kim ma do czynienia, gdy wreszcie lornetka opadła, z pod płaszcza wyciągnęła się długa, chuda ręka w rękawiczce, a z pod woala padło, wycedzone dobitnie nazwisko:
— Basztańska.
I wówczas dopiero Bohusz przypomniał sobie, że tyle już razy przecież widywał od czasu pierwszej swej młodości tę, tak znaną w stolicy, wysoką, chudą, kościstą postać starej księżny Niny z Basztańskich Basztańskiej, której młodość chyba niewielu żyjących pamiętało, zawsze jednakowo wymalowaną i wykrygowaną, z poczernionemi brwiami i rzęsami i w złotoblond peruce na głowie.
Widywano ją w teatrach i na zabawach sztywną, wyniosłą i śmieszną, lśniącą od brylantów olbrzymich; widywano ją na ulicach i miejscach spacerowych w powozach o zaprzęgach wspaniałych, a ostatniemi czasy w samochodach zbytkownych. Kręciła się wszędzie i bywała wszędzie, zabawna w tej nieposkromionej chęci uchodzenia jeszcze za młodą. W kółku arystokratycznem przyszłych jej spadkobierców nazywano ją złośliwie Starą Basztą, bo jak taka baszta odwieczna, której głazy spajano ołowiem, opierała się burzom świata, doprowadzając do rozpaczy tych, którzy liczyli na jej fortunę olbrzymią.
To wszystko przemknęło przez głowę Bohuszowi, gdy usłyszał znane nazwisko.
— Czemu mam przypisać zaszczyt tych odwiedzin? — spytał, gdy znaleźli się w małym pokoju bawialnym dworku i gdy księżna, oswobodzona z płaszcza i woala, zasiadła na podsuniętym sobie fotelu.
— Więc mam istotnie przyjemność — mówiła głosem piskliwym, przyglądając się badawczo przez lornetkę Bohuszowi — rozmawiać ze słynnym profesorem Janem Bohuszem, wynalazcą eliksiru młodości, o którym teraz rozpisują się tak obszernie gazety?
Bohusza zniecierpliwiło już to badanie, odparł więc sucho:
— Tak jest! Czem mogę służyć?
Księżna spostrzegła ten odruch niecierpliwości, więc mizdrząc twarz starczą, ale wyróżowaną i ubieloną misternie, dodała szybko:
— Proszę mi wybaczyć, profesorze, ale widzę przed sobą cud, trudno zaś nie dziwić się cudowi. Nie chce mi się wprost wierzyć, patrząc na pana, aby prawdą było to, co w gazetach pisano o wieku pańskim. Czy to możliwe?
— Że mam siedemdziesiąt dwa lata? — odparł, śmiejąc się, Bohusz.
— Więc to istotnie prawda? — zawołała głosem drżącym ze wzruszenia, składając ręce.
— Najzupełniejsza.
— Nie dziwię się zatem wrzawie, wywołanej przez wynalazek pański. O niczem więcej i u nas i zagranicą teraz nie piszą. I biednego sędziego Trzaskę reporterzy na światło dzienne wywlekli. Podobno z tego powodu rozwodzi się, po trzydziestoletniem pożyciu z żoną. A dom pański wciąż w oblężeniu, bo ludzie wierzyć nie chcą, że pan wyjechał. No, i trzeba trafu, że pana odnalazłam!
Wszystko to trzepała szybko, głosem piskliwym, widocznie podniecona i uradowana, uderzając złotą rączką lornetki o suknię.
— I trzeba trafu, że ja pana odnalazłam, profesorze-sąsiedzie!
— Więc mam zaszczyt — zdołał nareszcie wtrącić Bohusz — być sąsiadem księżny?
— Właśnie. Trzeba trafu, że przed wyjazdem na Rivierę przyszła mi chętka zajrzeć do mego majątku, zaledwie o milę odległego od pańskiej pustelni. Nie miałam nawet pojęcia, że profesor mieszka tak blisko, i może nigdybym się o tem nie dowiedziała, gdyby nie służba. Dopiero dziś zrana, przy toalecie, garderobiana moja, znosząca mi zwykle wszystkie ploteczki z sąsiedztwa, a któraż kobieta — tu zaśmiała się — ploteczek nie lubi? — wymieniła nazwisko pana. Podobno gajowy mój spotkał profesora wczoraj, czy onegdaj, ze strzelbą w ręce na gruntach Lasów.
— Istotnie — przypomniał sobie Bohusz — polując onegdaj na kuropatwy, zapędziłem się, nie wiedząc o tem, na grunta dworskie Lasów. Niebawem jednak natknąłem się na gajowego i zawróciłem, gdy mnie ostrzegł, że poluję na cudzym gruncie. Za przekroczenie to przepraszam.
— Ależ niema za co! Dzięki właśnie tej omyłce dowiedziałam się o profesorze, a gajowy wspomniał o zajściu nie dlatego, żeby pana oskarżać, lecz z powodu drwin ludzi ze starej niani pańskiej. Ten pan Bohusz — mówił gajowy — musi być synem starego profesora, który tu przyjeżdżał prawie co roku na kilka miesięcy, ale stara Józefowa, co to profesora jeszcze na ręku nosiła i mieszka w dworku, opowiada, głupia, chłopom, że to nie syn profesora, lecz sam profesor, który tak odmłodniał, bo wynalazł lekarstwo na starość!
Usłyszawszy to, garderobiana moja, pochłaniająca codziennie „Telegraf“ od deski do deski i wiedząc stąd o zniknięciu pana z miasta, przybiegła zaraz do mnie z nowiną i oto jakim cudem jestem u profesora nie tylko z ciekawości, choć przyznam się, że ciekawa byłam poznać tak słynnego uczonego, ale także dla zasięgnięcia jego światłej rady.
— Służę księżnie — rzekł Bohusz, domyślając się już o co chodzi.
— Bo myślę sobie tak: Jeżeli lekarstwo profesora Bohusza jest odmładzające, to musi działać także wzmacniająco na nerwy. A ja jestem — tu przeszła nagle w ton omdlewający — tak strasznie zdenerwowana i osłabiona, że gwałtownie potrzebuję kuracji wzmacniającej i uspokajającej. Czy wynalazek profesora może mi posłużyć w tym kierunku?
Bohusz uśmiechnął się pod wąsem. Zrozumiał, że stara kokietka raczej przyzna się do grzechu śmiertelnego, niż do starości i do tego, że pospieszyła tu, aby odzyskać młodość, odpowiedział jednak poważnie:
— Wynalazek mój działa, co sprawdziłem przedewszystkiem na sobie, wzmacniająco i odżywczo na cały organizm. Oczywiście zatem także na nerwy. Każda tkanka, każda komórka ulega jego wpływowi, odzyskując dawną moc, sprężystość, świeżość.
— Co za cudowny wynalazek! — szepnęła księżna, zasłuchana w słowa Bohusza. — Więc i mnie kuracja ta może posłużyć?
— Tak sądzę!
— A zatem musi się profesor zgodzić na to, że przywłaszczam sobie jego osobę, czuję bowiem w słowach jego prawdę i szczerość, czuję, że będę wyleczona! Nie chcę słuchać żadnych wymówek, ani zastrzeżeń, które mogłyby mnie zniechęcić. Musi mnie profesor wyleczyć. Od jutra zaczynamy kurację. Jutro, o tym czasie, przysyłam po profesora mój samochód. A oto zadatek za leczenie.
Przy tych słowach otworzyła drżącemi rękoma złoty woreczek, wyjęła paczkę banknotów i położyła na stole, poczem podała szybko rękę Bohuszowi, uścisnęła dłoń jego mocno i mówiła dalej, nie pozwalając oszołomionemu dojść do słowa:
— Proszę przyjąć i nie protestować! — Bohusz nie miał zgoła tego zamiaru. — Jeżeli kuracja się uda, potrafię być wdzięczną.
Rozgadana i rozpromieniona nadzieją, ruszyła wreszcie do samochodu, odprowadzana przez Bohusza. Jeszcze na zakręcie drogi skinęła mu głową, przyłożywszy lornetkę do oczu.
Na ganek wysunęła się stara niania i, stojąc za Bohuszem, przyglądała się także odjeżdżającemu samochodowi.
— Pewnikiem — odezwała się, kiwając głową — zachciało się jej młodości, że do panicza trafiła. Do „prefesura“ — dodała, jednocząc już widocznie ten tytuł z pojęciem starości — to ani zajrzała.
— Zgadliście, nianiu — odparł wesoło Bohusz — mam starą odmłodzić.
— Że też ludziska — westchnęła staruszka — na tę młodość tacy łakomi! Czy nie byłoby to lepiej, żeby takie stare babsko myślało o zbawieniu duszy? Mało ci się to już życia naużywała?
∗
∗ ∗ |
Następnego dnia zajechał przed dworek samochód księżny i rozpoczęła się kuracja. Eliksir młodości dowiódł i tym razem mocy cudownej. Księżna młodniała z dniem każdym, a Bohusz śledził z zainteresowaniem ogromnem przebieg odradzania się tej pierwszej kobiety, poddanej działaniu jego wynalazku.
Ku zdumieniu wszystkich mieszkańców zamku leśnickiego, stary, zeschły i pożółkły liść odmładzał się i przybierał barwy wiosenne. Chuda, koścista postać księżny pełniała i nabierała kształtów, a zeschła, żółta, jak pergamin, skóra jej miękła i wyrównywała się, nabierając ciepłej, złocistej, o lekkim odcieniu różowym, barwy ciała brunetek, z pod niej zaś, jak na delikatnym marmurze kararyjskim, wyłaniała się zaledwie dostrzegalna sieć żyłek niebieskich. Starcze, zmrużone oczy powiększały się, zapełniając orbity i wreszcie odzyskały kształt dawny wielkich migdałów, rzucając dumne, aksamitne, pewne siebie spojrzenia kobiety rasowej. Zgrabną, okrągłą czaszkę okrył włos kruczy, a pokraśniałe wargi zarysowały się łukiem wdzięcznym, choć, gdy zamknięte, tworzyły linję nieco za wązką i za prostą, zwiastującą upór i nawyk do rozkazywania.
Wobec wyników tak cudownych, służba zamkowa, nie mogąc pojąć tego zjawiska, uważała już powszechnie Bohusza za czarownika, usuwała mu się z drogi z szacunkiem ogromnym i usługiwała ze strachem, wprost zabobonnym.
— A nuż taki spojrzy na człowieka złem okiem!
W końcu jednak dobry humor, przystępność, a zwłaszcza hojność, zjednały mu wszystkich i nie jeden ze starszego pokolenia mieszkańców zamku marzył już nawet sam o tem cudownem lekarstwie na starość.
Pewnego dnia, po czterech tygodniach kuracji, Bohusz zastał księżnę, zamyśloną, na kozetce w wielkim salonie zamkowym. Prawie naprzeciwko siedzącej wisiał na ścianie wspaniały jej portret, pędzla jednego z największych artystów europejskich drugiej połowy ubiegłego stulecia.
Przywitawszy się z księżną i rzuciwszy okiem na obraz, Bohusz spostrzegł nagle jak pacjentka jego stała się teraz podobna rażąco do tego portretu z przed pół wieku. To też, wskazując ręką na arcydzieło, zawołał wesoło:
— Taką widzę księżnę dzisiaj przed sobą!
Księżna, obejmująca spojrzeniem dorodną postać wynalazcy, usłyszawszy ten okrzyk, drgnęła, przechyliła nieco w tył głowę i przymrużywszy oczy, wyciągnęła ku niem u długie, białe ręce.
— Myślałam — szeptała z wyrazem upojenia na twarzy — że to sen, nie śmiałam sobie wierzyć, bo i ja to zauważyłam. Teraz dopiero widzę, że nie śnię, że to rzeczywistość, że tobie — tu zatrzymała się, jakgdyby wahając się użyć właściwego wyrazu — że tobie, profesorze, zawdzięczam ten cud nowego życia!
Bohusz nachylił się i ucałował ręce wyciągnięte, ale ręce te drżały mocno i przyciągały go ku sobie uściskiem gorącym, któremu poddać się musiał...
Prędko wszakże ochłonął i rzekł tonem żartobliwym.
— Chciałbym być obecny chwili, gdy cudna księżna z portretu stanie znów w salonach stolicy.
Księżna uśmiechnęła się lekko, wciąż jeszcze rozmarzona...
Nucąc wesoło, powrócił do dworku. Gdy jednak znalazł się w ciszy pracowni i, zasiadłszy w fotelu, zaczął rozmyślać przy papierosie o zajściu — objęło go uczucie niesmaku i w końcu doszedł do wniosku, jak mu się zdawało, słusznego, że nie powinien był, ze względu na charakter lekarza, ulegać kaprysowi książęcej pacjentki i że ona sama zapewne, teraz, gdy ochłonęła już z chwilowego uniesienia, krępować się będzie jego obecnością.
Pod wpływem takich skrupułów, nie pojechał nazajutrz do zamku. I trzeciego dnia znalazł pretekst do usprawiedliwienia swej nieobecności potrzebą udania się na pocztę, do miasteczka, po dzienniki i listy, nadsyłane mu regularnie przez Martę, choć dotychczas czynność tę załatwiał jego ogrodnik, wywiązując się z niej bez zarzutu.
W parę godzin po odjeździe Bohusza, przed gankiem dworku stanął samochód księżny. Rozpytawszy starą nianię o powód nieobecności profesora, księżna oświadczyła, że zaczeka, mając pilny interes, tembardziej, że do miasteczka było tylko około dziesięciu kilometrów, profesor więc mógł już lada chwila powrócić.
Zasiadła tedy w saloniku, spoglądając niecierpliwie na zroszone okna, zaczynał bowiem padać drobny deszcz ze śniegiem, gdy nagle odezwała się trąbka i drugi samochód zajechał przed ganek. Księżna wiedziała, że Bohusz nie posiada samochodu, zaciekawiona więc pochyliła się na fotelu ku oknu, a w tejże chwili rozległ się szybki tupot kroków na ganku, otworzyły się drzwi balkonowe i do saloniku wpadła Dziutka.
— Czy tu mieszka — zaczęła głośno, ale ujrzawszy w saloniku wytworną postać księżny, przyglądającej się jej ciekawie, urwała nagle.
— Przepraszam panią, — spytała już ciszej — czy tu mieszka profesor Bohusz?
— Tak, pani — odparła uprzejmie zapytana.
— Dziękuję — dygnęła Dziutka i usiadła na krześle.
Obecność jednak tej pięknej, wytwornej pani w domu Bohusza wprowadziła ją widocznie w zły humor, nie przemówiła już bowiem ani słowa, a gdy księżna nie przestawała przyglądać się jej z zaciekawieniem, zerwała się z krzesła i podbiegła do okna, następnie zaś, założywszy w tył ręce, zaczęła oglądać obrazki na ścianach, nucąc przytem coś pod nosem, widocznie dla okazania lekceważenia tej pięknej nieznajomej w domu swego Jasia. Tak obeszła, szastając spódniczkami, cały salonik, wreszcie skręciła ku stołowi, przy którym siedziała księżna i dotykając jej niemal sukienką, otworzyła nagłym ruchem album, leżący na stole.
Wtem do uszu jej doleciało ciche, uprzejme zapytanie:
— Pani zapewne także pacjentka profesora?
Dziutka zrozumiała w mgnieniu oka sytuację.
— Ah, to tylko pacjentka — pomyślała i siadła odrazu na najbliższem krześle.
— Tak, pani — rzekła, przechylając wdzięcznym ruchem głowę i patrząc w twarz uśmiechniętą nieznajomej.
— W takim razie — zauważyła księżna — należy powinszować profesorowi wspaniałego wyniku.
Dziutka odzyskała już humor i wesołość.
— I jak jeszcze! — zawołała. — Bo czy pani uwierzy, że przyniesiono mnie do profesora na fotelu, w czepku, okularach i z tabakierką w ręce.
— Co pani mówi? Taką już pani była staruszką?
— Tak pani — odparła ze skromną minką tancerka — dziewięćdziesiąt lat!
— Dziewięćdziesiąt lat? Ależ to cud prawdziwy. I była pani przedtem również tak ładna?
— Podczas pierwszej młodości mojej — fantazjowała w dalszym ciągu Dziutka z ożywieniem — mówiono powszechnie, że jestem bardzo ładna. A teraz — dodała skromnie — jak pani widzi...
Nieraz panie, spotkawszy się w poczekalni wziętego lekarza, rozmawiają poufnie o skutkach jego leczenia, nie znając się wcale. Taka właśnie rozmowa toczyła się obecnie pomiędzy księżną a Dziutką.
— Cudowny, niesłychany wynalazek — mówiła księżna z przejęciem.
— O tak, proszę pani — potakiwała Dziutka — czegoś podobnego jeszcze nie było. Tylko... — tu urwała nagle, jakby zażenowana, dodając po chwili — kuracja działa tak dziwnie!
— Pod jakim względem? — zapytała księżna zaciekawiona.
— Czy pani jest mężatką? — rzekła Dziutka, nie odpowiadając na pytanie.
— Jestem wdową — odparła zapytana z pewnem ździwieniem w głosie.
— No, to musi pani — szepnęła swawolna dziewczyna, spuszczając oczy — wyjść za mąż!
— Ah, więc na tem polega ów dziwny skutek kuracji! — zaśmiała się księżna.
Zajęte rozmową kobiety nie słyszały bryczki, zajeżdżającej po miękkiem błocie przed ganek.
Wyskoczył z niej Bohusz, ździwiony widokiem dwu samochodów na podwórzu, wszedł szybko do pokoju i ujrzał — Dziutkę w ożywionej rozmowie z księżną!
Basztańska spostrzegła go pierwsza, zresztą była pierwszą zkolei, powstała więc szybko, przeprosiła Dziutkę i skinąwszy jej, na pożegnanie, uprzejmie głową — jak zwykle w poczekalni lekarza — pociągnęła za sobą Bohusza na ganek.
— Czem zawiniłam — szepnęła — że pan me przybył wczoraj do Lasów?
— Sądziłem — rzekł wymijająco, choć czuł zadowolenie wewnętrzne, że skrupuły jego okazały się płonne — iż jestem zbyteczny. Kuracja nie wymaga obecnie odwiedzin codziennych.
— Ale ja wymagam! — zawołała prawie głośno, tonem rozkazującym, zmiarkowawszy się jednak, objęła Bohusza miękkiem, aksamitnem spojrzeniem wielkich oczu i dodała ciszej — i tak proszę!...
— Prośba księżny jest rozkazem — odparł banalnie, roztargniony, ujrzał bowiem w oknie uśmiechniętą twarz Dziutki, a myśl, że ten gość niespodziewany naplótł głupstw jego umitrowanej pacjentce, nie dawała mu spokoju.
— Słowo? — nalegała księżna.
— Słowo! — rzekł szybko, wciąż myśląc o Dziutce.
— Czekam więc jutra niecierpliwie — szepnęła, ściskając dłoń jego gorąco.
— A propos! — dodała, schodząc już po schodach ganku do samochodu — muszę profesorowi powinszować tej ślicznej pacjentki, czekającej na pana. Ktoby pomyślał, że to staruszka dziewięćdziesięcioletnia!
Bohusz w pierwszej chwili osłupiał, ale domyśliwszy się wnet, że musi to być figiel Dziutki, zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, księżna zaś mówiła dalej:
— Doprawdy, jesteś cudotwórcą, profesorze. Że też nie wspomniałeś mi nigdy o tym cudzie.
— Ah, księżno — wyjąkał, nie wiedząc co odpowiedzieć. Nagle strzeliła mu myśl do głowy.
— Bo właściwie — dodał szybko — była to tylko próba. Nie wiedziałem, jak się powiedzie...
— Succès incomparable! — odparła już z samochodu, podając raz jeszcze rękę Bohuszowi.
Na progu saloniku spotkała Bohusza Dziutka, zanosząc się od śmiechu.
— Co za kawał, Jasiu! Co za pyszny kawał!
— Już wiem — odparł, nie mogąc powstrzymać się także od śmiechu — powiedziałaś jej, że jesteś staruszką dziewięćdziesięcioletnią!
— Już ci powiedziała? Co, nie pyszny kawał? A co za reklama dla mego profesora!
— Skąd ci to do głowy przyszło urwisie?
— A nie spytasz nawet skąd się tu wzięłam? — rzekła na to z wesołym wyrzutem w głosie, tuląc się do niego i nadstawiając różowe policzki do ucałowania.
— Jedno łączy się z drugiem. A więc dobrze. Najpierw skąd się tu wzięłaś?
— Czy to ładnie — odparła, robiąc minę urażonej i łasząc się, jak zwykle — pozostawić tak swoje kochanie na bruku, bez pożegnania i prawie bez grosza?
Była to z jej strony przesada prawdziwie kobieca, gdyż, wyjeżdżając, Bohusz przesłał jej sumę dość znaczną. Ale uśmiechnął się tylko na te słowa, wiedział już bowiem z doświadczenia, jak prędko pienią z płynął przez jej łapki.
— Wiesz przecież, że musiałem wyjechać, byliby mnie wprost we własnem mieszkaniu zdusili.
— To prawda. Strach, co się tam dotychczas dzieje! Ale ja przecież nie mogłam tak długo wytrzymać bez mego pana. Zaczęłam więc molestować i błagać Martę, aby mi powiedziała, gdzie jesteś, ale baba uparła się i ani rusz. Dopiero, jakem posłała mego reportera...
— Tego z „Telegrafu“? — przerwał Bohusz.
— Tak, tak, tego samego, co mnie wówczas naciągnął, że potrzebuje twego lekarstwa dla babki!
Na to wspomnienie Bohusz roześmiał się serdecznie.
— Dopiero, gdy on się wziął do Marty i wkręcił do jej serca, to dostał adres i oto masz swoje kochanie przed sobą.
Przy tych słowach ujęła palcami spódniczkę i uczyniła przed nim najwdzięczniejszą révérence baletową.
— I tak prosto — rzekł, sadzając ją na kanapie — z miasta samochodem?
— Phi! — odparła wesoło — jeszczebym jeździła kolejami, gdy mam własny samochód? Ale posłuchaj, jak to było z tą panią.
Tu opowiedziała szczegółowo spotkanie z księżną, przerywając od czasu do czasu opowiadanie wybuchami śmiechu, tak się cieszyła ze swego „kawału“.
Nagle spytała:
— I któż to jest ta piękna dama?
— Księżna Basztańska.
— Zapewne synowa tej starej Basztańskiej?
— Nie, ona sama.
— Żartujesz!
— Bynajmniej!
— I tyś zrobił — zawołała, odsuwając się od Bohusza, aby mu się lepiej przyjrzeć, czy nie żartuje — z tego starego czupiradła taką piękną niewiastę? Wiesz, to wprost niesłychane!
— A jednak tak jest.
— No, no! Gdy opowiem to u nas — rzekła, już myśląc o rozniesieniu ciekawej nowiny — to mi nie uwierzą! Doprawdy, chciałabym być twoją pacjentką.
— Już nią jesteś, przynajmniej ze względu na moją nianię.
— Nianię! — zawołała znów, wybuchając śmiechem, tak zabawnym wydawał się jej ten wyraz: mania w ustach Bohusza — czyś ty niemowlę, że masz jeszcze nianię?
Bohusza uraziły te słowa.
— Czyś nie poznała jeszcze — rzekł dość sucho — staruszki, piastunki mojej, która nosiła mnie jeszcze na rękach?
— Nie! I nie odmłodziłeś jej jeszcze?
— Nie. Nie chce.
— Nie chce? Kobieta nie chce być młodą? Wiesz, muszę koniecznie poznać ten numer sensacyjny!
W tej chwili, jakby na wezwanie Dziutki, uchyliły się drzwi boczne i siwa głowa Józefowej zajrzała do pokoju, widząc jednak Bohusza, zajętego rozmową, cofnęła się szybko. Ale Bohusz już ją spostrzegł i zawołał:
— Nianiu, nianiu, co za interes?
Na te słowa Dziutka zerwała się z kanapy i podbiegła do wchodzącej staruszki.
— Więc to jest niania — zawołała, biorąc staruszkę za obie ręce — stara niania mego pana profesora, co nie chce być młodą!
Przy tych słowach, nachyliła się i bez namysłu ucałowała serdecznie zażenowaną starowinę w oba policzki.
— Co za interes? — powtórzył Bohusz, dziwnie poruszony tym sympatycznym wybrykiem Dziutki.
— Paniczu, obiad ostygnie zupełnie.
— Prawda, zapomnieliśmy o obiedzie. A niech no tam niania poda drugie nakrycie dla pani!
Podczas obiadu Dziutka do reszty podbiła serce niani, głaszcząc jej siwe włosy i unosząc się nad potrawami. Po obiedzie, gdy znaleźli się znów w saloniku, rzuciła się na szyję Bohuszowi.
— Ah, jak tu dobrze, jak tu ślicznie! — wołała. — Co za cisza i spokój. Chciałabym tu żyć wiecznie!
Zachwyty te jednak trwały bardzo krótko. Dziutka prawdziwe dziecko miasta, potrzebujące do życia gwaru i towarzystwa, gładkich bruków, świateł elektrycznych, kawiarni i teatrów, nudziła się już śmiertelnie nazajutrz, a trzeciego dnia, ulżywszy porządnie pugilaresowi Bohusza, wyjechała, żegnając się czule ze swym „profesorem Jasiem”. Nie małą wszakże rolę w tym pospiechu odgrywała także trawiąca ją gorączka opowiedzenia w mieście swych przygód i przywiezienia tam wiadomości o cudownem odmłodzeniu starej Basztańskiej, co do ktorego nie mogła wyjść jeszcze z podziwu.
Bohusz czuł, że po odjeździe Dziutki nie ma co dłużej popasać na wsi, był bowiem pewien, że rozniesioną przez tancerkę wiadomość o odmłodzeniu księżny, podchwycą reporterzy, co zwali mu do dworku całą falangę nowych pacjentów, z którymi tu jeszcze trudniej będzie mógł poradzić sobie, niż w mieście.
Coprawda, nie było mu to na rękę obecnie, gdy rozkochana w „swym zbawcy” księżna, z każdym dniem piękniejsza i majestatyczniejsza, czarowała go wprost swą miłością. Unoszony krewkością młodzieńczą, poddawał się tym słodkim sam na sam, nie mogąc oprzeć się ich urokowi. Nie tylko więc niechętnie myślał o ich przerwaniu, ale ponadto bał się urazić kobietę, która wyniosła i dumna względem innych, stawała się potulna i rozmarzona przy jego boku. W księżnej jednak odzyskana młodość, rozogniwszy serce, obudziła także inne, zupełnie kobiece pragnienie. Gdy bowiem zwierciadło stwierdzało jej codziennie coraz wymowniej cud, dokonany przez Bohusza, ogarniała ją chęć coraz uporczywsza ukazania tej postaci wspaniałego motyla, wyklutego ze starego, zbutwiałego kokona, oczom „towarzystwa“, wyobrażając już sobie jego osłupienie. Może wreszcie ukryta chęć dokuczenia spadkobiercom, czyhającym na jej majątek, odgrywała w tem również pewną rolę, dość, że pomimo całego uroku spotkań z ukochanym na zamku leśnickim lub w cichym jego dworku, sama wspomniała mu pewnego dnia nieśmiało o zamiarze wyjazdu do stolicy, śledząc z zaniepokojeniem, jakie to sprawi na nim wrażenie.
A właśnie tak się zdarzyło, że przeglądając dnia tego korespondencję, nadsyłaną przez Martę, znalazł, między innemi, znów depeszę naglącą jednego z największych londyńskich domów bankowych z zapytaniem, kiedy można zastać go w domu? Już dwie takie depesze nadeszły w ciągu ostatnich paru tygodni, zwlekał jednak z dnia na dzień z odpowiedzią na nie, choć przeczuwał, że chodzi tu o sfinansowanie jego wynalazku i doczekał się w końcu trzeciej.
W odpowiedzi na nieśmiałą propozycję księżny, podał jej otrzymany właśnie telegram.
— Trzeba jechać! — zadecydowała, uradowana, że nie pokazał jej tej depeszy przedtem i że spełni się ukryte jej marzenie posiadania go przy sobie w mieście. — Jestem pewna, że depesza ta rozstrzygnie o przyszłości genialnego twego wynalazku, jedyny!
I tego samego jeszcze dnia Bohusz odtelegrafował: „Będę z powrotem u siebie pierwszego grudnia“.