Eliksir profesora Bohusza/III Ucieczka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
UCIECZKA.

Bomba wybuchła!
Już nie ulegało wątpliwości, że Bohusz jest istotnie tym, za którego podał się przed dwoma tygodniami i że dokonał odkrycia niesłychanego. Zresztą i wszyscy ci, którzy obecni byli na posiedzeniu sądowem dnia tego, a znali sędziego Trzaskę i nie mogli wyjść z podziwu nad zmianą, jaka w nim zaszła, domyślili się teraz z własnych słów sędziego, że i on poddał się niebywałej kuracji i odzyskuje młodość. Powód jeszcze jeden, aby rozbiec się po mieście i roznieść znajomym i nieznajomym wieść tak osobliwą i sensacyjną.
Pod wieczór rozprawiano już o niej po wszystkich kawiarniach, teatrach i kabaretach, a przechodząc z ust do ust, wiadomość przybierała, jak zwykle, rozmiary cudaczne. To opowiadano, że profesor odkrył odwieczną receptę kabalistyczną, to znów, że — przyrząd elektryczny, odmładzający w ciągu jednej nocy, że sędzia w ten właśnie sposób odzyskał siły młodzieńcze i t. d.
Oczywiście, nowina sensacyjna dotarła także o prasy. Tym razem nie śmiano powtórzyć zdania lekceważącego o Bohuszu i przejść nad sprawą do porządku dziennego. W redakcjach zawrzało.
Zaledwie parę godzin minęło, a już Marta anonsowała Bohuszowi:
— Jakiś pan z „Kurjera“.
Bohusz domyślił się o co chodzi, ale obawiał się dziennikarzy. Z jednej strony pragnął rozgłosu, gdyż widział w nim drogę do triumfu, zwłaszcza materjalnego, którego potrzebował, z drugiej wszakże — odczuwał instynktownie, że rozgłoszenie przez prasę wiadomości tak sensacyjnej poruszy całe miasto, ba, cały świat, on zaś, rozkoszując się dotychczas w całej pełni odzyskaną młodością, czuł wstręt wprost nieprzezwyciężony do wysiłku umysłowego, do kombinowania sposobów wyzyskania swego odkrycia i pozbawienia się wolności osobistej. Liczył, że może uda mu się wyjść z tej sytuacji inaczej. Pragnął odwlec tę chwilę decydującą. Zimne doświadczenie i wyrachowanie pierzchło mu zupełnie z głowy.
— Powiedz, że niema mnie w domu! — szepnął.
Marta spełniła polecenie, po chwili wszakże znów rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— Jacyś panowie z „Telegrafu“ i „Wiadomości“.
— Powiedz, że wyjechałem i nie będę dziś w domu! — zawołał zniecierpliwiony.
To też, gdy po raz trzeci i czwarty zadzwoniono, Marta już przez uchylone tylko drzwi odpowiadała, że profesor wyjechał.
Nie znał jednak profesor podstępów i pomysłów dziennikarzy, gdy chodzi o zdobycie wiadomości ciekawej!
Po południu, zadowolony, że tak łatwo pozbył się natrętnych reporterów i mógł spokojnie spożyć obiad, Bohusz wychodził wesoły i wyświeżony z domu, gdy w samym progu, omal że nie uderzył się o młodzieńca, śpieszącego z listem w ręce.
Młodzieniec odskoczył szybko na chodnik ulicy, przepuszczając Bohusza, uchylił kapelusza i przepraszając za starcie, spytał, podając list:
— Czy profesor Bohusz?
— Tak jest — odparł zapytany, nie mogąc zaprzeczyć i poznając na kopercie pismo Dziutki, do której właśnie się wybierał.
— Śpieszyłem z listem do pana profesora — usprawiedliwiał się młodzieniec.
Bohusz otworzył szybko kopertę.
„Kochany, bardzo kochany Jasiu! — pisała Dziutka. — Polecam ci gorąco młodzieńca, którego babka, dowiedziawszy się o twem niesłychanem odkryciu, prosi cię o to lekarstwo ogromnie i gotowa jest zapłacić wiele zażądasz. Zrób, jak uważasz i przychodź, bo czekam i całuję po tysiąc, tysiąc razy“.
— Proszę powiedzieć babce — rzekł Bohusz, chowając list do kieszeni — że lekarstwa, o którem mowa, nie sprzedaję.
— Przepraszam pana profesora — nalegał jeszcze, nie ruszając się z miejsca, młodzieniec — ale babka poleciła mi spytać się jeszcze profesora, czy to prawda, że pan profesor — tu młodzieniec zaciął się, jakby zażenowany — ma siedemdziesiąt dwa lata?
— Prawda — odparł zapytany z uśmiechem na ustach, zabawiło go bowiem pytanie młodzieńca i, ukłoniwszy się pytającemu, pośpieszył do samochodu.
Gdyby nie ten pośpiech, to spostrzegłby może w oddaleniu kilku kroków, na chodniku, drugiego młodzieńca, jak naciskał kilkakrotnie gumową gruszkę migawkowego aparatu fotograficznego.
Nazajutrz „Telegraf“ miał pokup niebywały. Maszyny jego rotacyjne warczały bez końca, nie mogąc nastarczyć egzemplarzy walczącemu o nie tłumowi sprzedawców dzienników.
I nie dziw! Na pierwszej stronie dziennika widniał tytuł ogromny:
„Niema już starości!“
Poniżej zaś, mniejszemi głoskami:
„Niesłychane odkrycie naszego rodaka. — Prof. Jan Bohusz. — Ujawnienie odkrycia. — Sensacyjne zajście w sądzie“.
Tu dopiero reporter „Telegrafu“ pokazał, co potrafi: Z kilku wyrazów, zamienionych z profesorem na ulicy, z artykuliku w encyklopedji, zawierającego krótki życiorys uczonego, tudzież z wywiadów z Dziutką, Martą i piosenkarzem Iksem, do których także trafił, wysnuł dwie stronice bitego druku, ożywione innemi jeszcze subtytulikami, oraz ilustracjami z dawnych fotografji i zdjęć migawkowych, jak: „Prof. Bohusz przed dwoma miesiącami“; „Nasz sprawozdawca rozmawia z prof. Bohuszem“; „Prof. Bohusz wsiada do samochodu“; „Dom prof. Bohusza“.
Cóż dziwnego, że ten numer „Telegrafu“ wyrywano sobie z rąk, że czytano go na rogach ulic, w biurach, urzędach, fabrykach, zapominając o pracy i obowiązkach; że kawa stygła na stołach, zastawionych śniadaniem, a panie domu rozprawiały o wielkiej nowinie w jadalniach, służba zaś w kuchniach i na schodach?
Naczelny redaktor poważnych „Wiadomości“ nie zdążył jeszcze powstać z łóżka, gdy do sypialni jego wpadł wydawca „Wiadomości“ z numerem „Telegrafu“ w ręce i, nie przywitawszy się nawet, zawołał potrząsając dziennikiem:
— Skandal, redaktorze, znów skandal! I to sprawa tak sensacyjna! Teraz to już nie wiem, jak wybrniemy!
Redaktor zerwał się na równe nogi, ale, przerzuciwszy „Telegraf“ wzrokiem, rzekł spokojnie:
— Myśmy już wczoraj o tem wiedzieli.
— Masz tobie, jeszcze lepiej! Dlaczego więc niema tego w „Wiadomościach“? Dopiero z „Telegrafu“, jak zwykle, publiczność musi się dowiadywać o takiej sensacji!
— My nie możemy — oburzył się redaktor — narażać się na tanie i łatwe sensacje, tembardziej, gdy rzecz nie jest jeszcze sprawdzona! A zresztą — dodał lekceważąco, przeglądając artykuł o Bohuszu i uderzając wierzchem ręki o papier — cóż to jest właściwie? Artykulik przepisany z encyklopedji, kilka słów, zamienionych z profesorem, kilka nietęgich ilustracji, a my przecież ilustracji nie podajemy, no i trochę plotek...
— W każdym razie — wyjąkał wydawca, lecz głosem już trochę niepewnym — sensacja pierwszorzędna i „Wiadomości“ znów się spóźniły.
— Ech, niema nic straconego!
Pomimo jednak uspokojenia wydawcy, kierownik „Wiadomości“ ubrał się szybko i wybiegł z domu bez śniadania.
W redakcji panowała cisza poranna. Tylko z ulicy dolatywała wrzawa chłopców, sprzedających „Telegraf“.
— Jak zwykle, jak zwykle! — rzekł zirytowany, otwierając drzwi sali redakcyjnej. — Współpracownicy spóźniają się, cóż więc dziwnego, że i „Wiadomości“ muszą się opóźniać?
Nagle spostrzegł w kącie, pod oknem, posiwiałego redaktora działu politycznego. Mąż ten, obojętny na małostki życiowe, zagłębiał się już najspokojniej w stosie dzienników zagranicznych, aby podać czytelnikom „Wiadomości“ zwykłą dawkę codzienną wielkiej polityki międzynarodowej i depesz.
— Ah, przynajmniej pana zastaję! — zawołał. — Taka sensacja w mieście, a tu nikogo?
— Dzień dobry redaktorowi — odparł polityk, nie zważając, jako statysta, dumający o losach świata, na to „nikogo” i, podniósłszy się od stołu, zbliżył się do wzburzonego zwierzchnika.
— Co się stało? — spytał.
— Jak to, nie czytał pan „Telegrafu“?
— Owszem, przeglądałem. Jest tam dość ciekawy artykuł o tym Bohuszu.
Polityk „Wiadomości“, będąc konserwatystą, nie uznawał z zasady, aby w radykalnym „Telegrafie“ mogło być coś istotnie ciekawego.
— O to właśnie chodzi, o to chodzi! — zawołał naczelny redaktor. — Niech pan rzuca wszystko, bierze samochód na koszt wydawnictwa i pędzi do profesora Bohusza.
— Ja? — spytał zaniepokojony polityk, którego myśl pochłonięta była całkiem w tej chwili nowym zatargiem księstw Lichtensteinu i Monaco. — A przegląd polityczny, panie redaktorze, a depesze?
— Wszystko jedno! To się za pana zrobi. A dziś po południu musi być w „Wiadomościach“ interview z profesorem Bohuszem. Może pan zastanie jeszcze w domu profesora. Ale niema chwili do stracenia, bo musimy wyjść z pod prasy wcześniej, niż zwykle, a tu nikogo niema! — dodał raz jeszcze, spoglądając z rozpaczą po pustej sali.
— Ha, trudna rada — westchnął strapiony polityk — skoro periculum in mora, to jadę!
Gdy samochód wjechał na ulicę, przy której znajdował się dom Bohusza, sprawozdawcę „Wiadomości“ uderzył widok niezwykły: Po chodnikach dążyły w jedną stronę całe szeregi osób starszych, śród których przeważały przedstawicielki płci niegdyś pięknej, krokiem tak szybkim, jakgdyby usiłowały prześcignąć się nawzajem. Podjechawszy zaś do wskazanego domu, dziennikarz ujrzał tam już sznur samochodów i powozów, a na chodniku zwarty tłum publiczności.
Stary redaktor działu politycznego „Wiadomości“ miał szczęście. A może zresztą szczęście to przywiązane było do samych „Wiadomości“, dosyć, że w chwili, gdy szofer samochodu redakcyjnego utorował sobie miejsce przed domem w szeregu innych wehikułów okrzykami: „Władza jedzie!“ — Bohusz przeciskał się przez tłum w stronę chodnika, szukając rozpaczliwym wzrokiem wolnego pojazdu.
Dziennikarz poznał dorodną postać wynalazcy z portretu i opisu, podanego w „Telegrafie“ i domyślił się, że zaskoczony zbiegowiskiem uczony pragnie po prostu uciec, wyskoczył więc z samochodu i zawołał:
— Panie profesorze, proszę, samochód wolny!
Bohusz skorzystał bez namysłu z zaproszenia nieznajomego. Dziennikarz skoczył za nim do pojazdu, zatrzasnął drzwiczki i przedstawiwszy się, spytał:
— Dokąd pan profesor każe jechać?
Bohusz wskazał adres.
No i odbył się interview en règle.
Nie tylko wdzięczny za wybawienie z opresji i z tego powodu w dobrym humorze, ale także, czując potrzebę sprostowania bajek, spłodzonych przez nastrojoną sensacyjnie wyobraźnię młodzieńca z „Telegrafu“, ponadto zaś, widząc, że już losu swego nie uniknie — Bohusz udzielił wszelkich żądanych informacji uszczęśliwionemu dziennikarzowi, notującemu skwapliwie wszystko w karnecie.
Tym razem „Telegraf“ miał powód do zazdrości na widok trzyszpaltowego, garmontowego interviewu, ze słynnym wynalazcą.
Stary polityk „Wiadomości“ wywiązał się doskonale z zadania. Spędziwszy jednak ćwierć wieku nad obrabianiem przeglądów i korespondencji politycznych, upstrzył feljeton wyrazami cudzoziemskiemi, a zaczynał go od słów:
„Sprawozdawca waszego dziennika“, tak jakgdyby pisał z Londynu lub Paryża i omal że nie dodał: „dowiaduje się ze sfer zbliżonych do rządu“. Interview kończył się przytem następującą wymianą zdań:
— A jaki — zapytał wasz sprawozdawca — będzie, zdaniem szanownego profesora, wpływ tego wielkiego odkrycia na sytuację polityczną świata?
— Na to już — zawołał profesor — odpowiedzieć nie umiem!
„Sądzimy jednak — kończył autor feljetonu — że tylko wrodzona wielkim umysłom skromność powstrzymała czcigodnego profesora od odpowiedzi na nasze pytanie, zważywszy bowiem, że“...
Tu, wsiadłszy na ulubionego konika, palnął około stu wierszy o wpływie leczenia starości na politykę międzynarodową, a zwłaszcza na stosunek Europy środkowej do Związku mocarstw anglo-romańskich.
Ponieważ jednak chodziło o to, aby „Wiadomości“ zawierały jaknajwięcej materjału o Bohuszu, więc i te rozważania polityczne poszły do numeru, a nawet wywarły wielkie wrażenie śród polityków kawiarnianych.
Naczelny redaktor „Wiadomości“ mógł triumfować, bo nie tylko liczba sprzedanych egzemplarzy tego ich numeru dosięgła rozmiarów niebywałych, ale jeszcze interview, w nich umieszczony, roztelegrafowały tego samego wieczora różne ajencje, tak, że następnego dnia ukazał się we wszystkich dziennikach świata, wywołując sensację ogromną.

∗                  ∗
Wprawdzie Bohusz przewidywał skutki swego odkrycia, nie przypuszczał jednak nigdy, aby mogło to stać się tak szybko i ujawnić w sposób tak gwałtowny. To też, gdyby go nawet nie była rozleniwiła młodość odzyskana i gdyby nawet posiadał tuzin asystentów, to jeszcze nie zdołałby dzisiaj zaspokoić rzesz, zgłaszających się po cudowne lekarstwo.

Dom jego był wprost oblegany. Nie pomogła interwencja policji miejskiej, nie pomogły głosy dzienników, wzywające do oszczędzania wielkiego uczonego, „chluby narodu“, jak go już nazywano, nie pomógł nawet jego własny list otwarty do publiczności z oświadczeniem, że nie może zadosyćuczynić żądaniom napływającym. Teraz już i z prowincji napływali amatorzy odzyskania młodości i domagali się natarczywie leczenia, nie chcąc wracać z niczem do domu.
Bohusz tracił głowę. Nie mógł już wcale wyjść z mieszkania, nie był nawet w możności przeglądać tych stosów depesz i listów, które nadchodziły codziennie, ani też spożyć spokojnie śniadania lub obiadu. Z początku udało mu się jeszcze wymknąć kilkakrotnie ukradkiem do Dziutki, lecz i to wkrótce zauważono, tak, że i u niej zaczął zastawać całe grona osób, które się tam wkręcały przy pomocy różnych protekcji, aby z nim choćby tylko pomówić, musiał więc w końcu zaniechać i tych odwiedzin.
Wreszcie, po tygodniu takich udręczeń, strzeliła mu do głowy myśl — ucieczki i sam się ździwił, że wcześniej o tem wyjściu nie pomyślał.
Wszak tam, daleko, w cichym zakątku kraju, posiadał odziedziczony po ojcach kawałek gruntu, który puścił w dzierżawę, a na nim dworek skromny, gdzie osadził był już dawno piastunkę swą, dziś staruszkę dziewięćdziesięcioletnią.
Do dworku tego dojeżdżał niekiedy dawnemi czasy dla wytchnienia lub gdy potrzebował ciszy i spokoju do pracy naukowej i tam bowiem urządził sobie niewielkie laboratorjum i bibljotekę.
Myśl o tem zaciszu tak go uradowała, a pociągający obraz spokoju, jakiego mógłby tam narazie zażywać, tak żywo stanął mu przed oczyma, że mimowoli zawołał:
— Tam pojadę! — i zerwał się z krzesła, zacierając ręce.
Marta, sprzątająca właśnie ze stołu, drgnęła, ździwiona, usłyszawszy ten okrzyk.
— O dla Boga! A gdzie to się pan profesor znów wybiera? — spytała, chwytając się ręką za policzek.
— Cicho, sza! — szepnął. — Ani słówka nikomu o tem, Marteczko kochana, rozumiesz? Przecież widzisz, co się tu dzieje! Postanowiłem więc wyjechać dziś w nocy do mego dworku.
— A co ja nieszczęśliwa — krzyknęła przestraszona — zrobię tu z całem tem mrowiskiem starowin?
— Powiesz im — odparł Bohusz wesoło, głaszcząc ją po twarzy — że wyjechałem na koniec świata i tyle! Zresztą sam o tem napiszę do gazet. A teraz sza, ani słowa!
Udobruchana Marta skinęła potakująco głową.
— Ale też pan profesor narobił sobie z tą młodością!
Machnął na to ręką i zabrał się z pośpiechem gorączkowym do pakowania rzeczy.
Późną nocą, poleciwszy Marcie wysłać sobie frachtem kufer zapakowany, wymknął się, z walizką tylko w ręce, tylnemi drzwiami, wychodzącemi na ciemny zaułek — gdyż przed frontowemi już się tworzył „ogonek“ — i odetchnął dopiero wówczas, gdy znalazł się na wygodnych poduszkach coupé pierwszej klasy i uczuł, że pociąg rusza w dal ciemną.


∗                  ∗

Nazajutrz, pod wieczór, znalazł się Bohusz w swem ustroniu wiejskiem. Gdy wózek, wynajęty na stacji kolejowej, zajeżdżał pod ganek, na progu ukazała się siwiutka, jak gołąb, lecz czerstwa, staruszka i zasłaniając oczy przed czerwonemi promieniami zachodzącego słońca jesiennego, patrzała na niespodziewanego gościa.
Bohusz wyskoczył z wózka, zapłacił woźnicy i podszedł rączo do starej.
— Jak się macie, nianiu — tak ją bowiem zawsze nazywał — przyjechałem znów do was nieco odpocząć.
Stara niania, nie odejmując rąk od oczu, spoglądała na mówiącego zdziwiona.
— Jak to — zawołał Bohusz, zapominając narazie o zmianie swej postaci — toć to ja, Bohusz!
Stara, jakby przypominając sobie znane dźwięki, podeszła i wyciągnąwszy szyję, przyjrzała się gościowi zbliska.
— Że też pan „prefesur“ — zawołała nagle — nigdy mi nie mówił, że ma tak dorosłego syna!
Wyblakłe jej oczy uśmiechały się radośnie.
— A kubek w kubek ojciec — mówiła, kładąc mu wychudłą, żylastą dłoń na ramieniu — kiedy to był młody jeszcze i piękny i wybierał się do tych tam akademji zagranicznych.
— Ależ, nianiu — przerwał, śmiejąc się Bohusz — to nie syn, to ten sam Jaś przed wami stoi, którego piastowaliście i nosiliście na rękach!
— Co też panicz mówi — zawołała urażona staruszka — przecież „prefesur“ był już siwy, zgarbiony, prawie taki stary, jak ja.
— Był, był — odparł Bohusz wesoło — ale nie jest. Znów stał się młody i dziarski. Przydały się te akademje zagraniczne, do których jeździł, bo wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził. Macie, nianiu, przed sobą tego samego Jasia, który tu był w przeszłym roku i tam — tu wskazał na okno narożne — ślęczał nad książkami i króliki szczepił i różne stworzenia, co was tak gniewało, tylko, że teraz ten Jaś jest znów o czterdzieści lat młodszy!
Stara słuchała uważnie, a w oczach jej wyblakłych malował się to wyraz podziwu, to niedowierzania.
— Jeżeli panicz ze starej niani nie żartuje — rzekła wreszcie głosem wahającym — to byłby cud, żeby człowieka ze starości wyleczyć i zrobić go znów młodym.
— Widzicie, nianiu, to nauka ten cud zrobiła. Teraz można starość leczyć, jak inne choroby, a na dowód, to i was odmłodzę!
Staruszka rozłożyła szeroko ręce z oburzeniem.
— A mnie to na co, paniczu Jasiu! A mnie to na co?
— Jak to, na co? Więc nie chcecie być młodzi? Przecież to całe szczęście dla człowieka, gdy jest młody i zdrowy!
— A czy to ja nie byłam już młoda, paniczu? A zdrować to i teraz jestem, dzięki Bogu. Grzech to paniczu chcieć całe życie być młodym. Boć Pan Bóg już tak świat urządził, że człowiek i każde stworzenie inne musi wiek swój przeżyć, najpierw młody, potem stateczny, wreszcie, jeśli Bóg da — i stary, aby złożyć w grobie powłokę cielesną, a duszą stanąć przed Majestatem straszliwym. Jaki tam sąd wypadnie, to zależy od grzesznego życia ludzkiego. A cóżem ja komu zawiniła? Bogu i ludziom służyłam uczciwie, naharowałam się wiek cały bez szemrania, to też tak se myślę, że gdy chwili tej upragnionej doczekam i przed sądem Pana stanę, wówczas Jezuskowi i Najświętszej Panience kornie się skłonię, za boskie nóżki ułapię, to może zlitują się nademną i pozwolą mi po prawicy Swej trwać w młodości i szczęśliwości wiecznej. Na tom ci ja całe życie pracowała i harowała, o tom się cięgiem modliła, na co mi więc, paniczu, ta druga młodość z tego świata? Na co?
— Ah, Boże drogi — przerwała nagle — ja paniczowi — nie śmiała już nazywać Bohusza „prefesurem“, którego wyobrażała sobie tylko pod postacią siwowłosego starca — opowiadam o życiu przyszłem, a tu trzeba i kolację i pościel dla gościa przyrządzić.
Schwyciła walizkę i podreptała ku drzwiom, a Bohusz siadł na ławce w ganku.
Od proga jednak zawróciła i podeszła, zamyślona, do Bohusza.
— A może to i grzech — rzekła cicho — com ja tu mówiła? Boć jeżeli ci Bóg pozwolił, paniczu Jasiu, wynaleść takie lekarstwo na starość, to już widocznie taka jest wola Jego przenajświętsza. Niech ci więc — tu wyciągnęła dłoń szorstką i żylastą i pogładziła nią bujną czuprynę Bohusza — to lekarstwo twoje służy, niech ci da życie radosne, ale mnie ci ono niepotrzebne, bo moja dusza tęskni już do tej drugiej młodości wiecznej.
I poszła.
Jesienne, czerwone słońce schodziło za widnokrąg, rzucając długie, długie cienie. Od ziemi szedł chłód wilgotny. W powietrzu unosiła się ostra woń liści fermentujących i dymu z zagród chłopskich. A od czasu do czasu z klonów, stojących przy dworku, opadał liść jaskrawo żółty i, pokołysawszy się w powietrzu, kładł się bez szelestu na ziemi.
— Szczęśliwa! — szepnął Bohusz, zapalając papierosa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.