Eliksir profesora Bohusza/II Pierwszy pacjent

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
PIERWSZY PACJENT.

Po dniach czterdziestu siwizna znikła zupełnie. Zamiast dawnej łysiny, nad czołem wznosiła się bujna, złocista czupryna, piękny, pokrętny wąs ocieniał wargi pełne i różowe, a rozczesana, gęsta jasna broda opadała na szeroką pierś męską. Zęby, pożółkłe już i chwiejne zwarły się i zbielały, oczy spoglądały na świat dumnie i śmiało — cała postawa zdradzała siłę, gibkość i zręczność — słowem, eliksir młodości uczynił swoje, profesor Bohusz zrzucił z siebie, jak Faust, powłokę starca, stanął przed światem odrodzony w pełni rozwoju wieku męskiego.
Ale jednocześnie z tem odrodzeniem fizycznem, nauka wietrzała mu z głowy. Już teraz notatek nawet nie spisywał, a gdy Józef przychodził do laboratorjum dla robienia porządków, to cała jego czynność ograniczała się do ścierania kurzu ze „szkiełek“, jak Marta nazywała wszystkie te naczynia i przyrządy laboratoryjne. I książki w bibljotece nie opuszczały już półek, spoglądając melancholijnie na ciszę i pustkę pracowni.
Czasami, wchodząc do tego przybytku, Bohusz uczuwał jakby wyrzut sumienia. W chwilach takich chwytał swe zeszyty i postanawiał sobie mocno skończyć prace zaczęte, skreślić plany nowych, odświeżyć w pamięci rzeczy zapomniane. Gdy jednak zabierał się do porządkowania notatek i rękopisów, to ogarniało go uczucie dziwne. Oto, zdawało mu się, że czyta prace obce, których dotychczas nie znał. Często nawet musiał zastanawiać się głęboko, aby zrozumieć to, co sam tak niedawno jeszcze napisał. I wnet rozpraszały się myśli, lecąc do świata i ludzi, uczuwał wstręt do tych papierów, krew wrzała do ruchu i uciechy. Doszło wreszcie do tego, że gdyby nie skrupulatnie spisywane w dniach powagi i starości doświadczenia i formuły, to nie byłby już w możności — czuł to dobrze — odtworzyć genialnego swego wynalazku. Był dla nauki stracony.
W jednej z chwil takich, zerwawszy się od biurka i wybiegłszy na ulicę, jak uczeń, ucieszony, że pozwolono mu przerwać męczące wykuwanie lekcji, znalazł się przed kawiarnią, do której w starości tak często zaglądał, a o której nie pomyślał od czasu rozpoczęcia kuracji. I nagle przyszła mu chętka zajrzeć tam po dwu prawie miesiącach niebytności.
Wszystko zastał po dawnemu. Ten sam szwajcar, ci sami kelnerzy, ta sama orkiestra, te same grzyby kawiarniane, pochylone nad stolikami i rozprawiające o polityce śród dymu papierosów. Skinął głową szwajcarowi i znajomym kelnerom, lecz kłaniali mu się, jak człowiekowi zupełnie obcemu. Bo któżby przypuszczał, że ten śmigły, prosty, jak świeca, piękny mężczyzna o bujnym jasno-blond zaroście jest tym samym starym, siwym, zgarbionym i zaniedbanym profesorem Bohuszem, który do niedawna siadywał regularnie co wieczór tam, w kąciku, przy szklance kawy, wiecznie zamyślony i milczący.
— Zapewne umarł lub wyjechał — mówili, spoglądając na pusty kącik i przechodzili do innych gości, jak przechodzi żołnierz, idący do ataku nad tymi, którzy ubyli z szeregów, jak przechodzi wogóle ludzkość nad mogiłami pokoleń minionych. Życie się nie cofa.
Lecz cofnął je prof. Bohusz. Młody, tryumfujący, stał na schodku, wiodącym z jednej sali do drugiej i rozglądał się uśmiechnięty po publiczności, gdy nagle wzrok jego zatrzymał się przy jednym ze stolików, bo ujrzał tam tego samego młodzieńca wybladłego, o oczach urwisa, z tą samą śliczną dziewczyną o aureoli włosów złocistych, wymykających się z pod zgrabnego kapelusika, którzy zwrócili byli jego uwagę wówczas, gdy tu po raz ostatni zajrzał.
Jakże inaczej jednak spoglądał na nich, a raczej na tę śliczną dziewczynę, teraz, gdy był młody, pewny siebie i piękny!
I zabiło mu serce gwałtownie, a krew uderzyła do głowy, bo i nieznajoma, ulegając spojrzeniu w siebie utkwionemu, zwróciła ku patrzącemu na nią oczy, ale jakże inaczej spoglądały te oczy, niż wówczas!
Teraz było to przeciągłe spojrzenie zainteresowania, pełne wyrazu takiego, jakgdyby usta chciały wydać okrzyk radosny.
Bohusz nie zawahał się ani chwili. Spostrzegłszy tuż obok parki stolik wolny, pospieszył ku niemu i kazawszy podać sobie kawy, zwrócił na nieznajomą wzrok śmiały bezczelnie.
I znów spotkały się ich oczy, a po twarzyczce blondynki przebiegł rumieniec, jak mgiełka różowa. Zauważył to jej towarzysz i spojrzał na Bohusza wyzywająco. Bohusz odpowiedział przelotnem spojrzeniem obojętnem, zupełnie zajęty młodą kobietą.
Rozdrażniło to widocznie bladego młodzieńca, przesunął bowiem krzesło, zasłaniając Bohuszowi widok swej towarzyszki. Nasz odmłodzony profesor uśmiechnął się na ten manewr i, spostrzegłszy na ustach nieznajomej również uśmiech przelotny, przesiadł się spokojnie na inne krzesło, tak, że miał ją znów przed oczyma. Młodzieniec nie zauważył tego, gdyż, rozpostarty rękoma na stole, żywo opowiadał coś towarzyszce. W końcu wszakże musiało go uderzyć jej roztargnienie, bo odwrócił się niecierpliwie i spotkał wesołe oczy Bohusza. Zrozumiał. Oparłszy tedy rękę na poręczy krzesła, utkwił wzrok urwisa w natręcie.
Bohusza zabawiło to i uczuł chęć nieprzepartą dać szczutka w nos temu rywalowi, a zanim jeszcze dzika ta myśl zgasła, już ręka sięgnęła do wyzywającej twarzy, rozległ się cichy trzask matowy i oszołomiony tą niespodzianką młodzieniec przechylił się tak mocno w tył, że omal nie spadł z krzesła. Zdołał jednak utrzymać równowagę, zerwał się i podniósł rękę. W powietrzu jednak spotkała ją ręka Bohusza, który nie ruszył się nawet z miejsca, i ruchem krótkim a mocnym przygwoździła wprost przeciwnika do krzesła.
Stało się to tak szybko, że nawet najbliżsi goście kawiarniani nie spostrzegli zajścia.
Młodzieniec syknął z bólu, bo palce Bohusza ścisnęły mu kiść, jak kleszcze żelazne i już miał wybuchnąć, ale błagalnym ruchem i wejrzeniem powstrzymała go od tego piękna towarzyszka.
Bohusz sięgnął do kieszeni, dobył kartę wizytową, rzucił ją na stół przed znieważonym i wyszedł z kawiarni, ukłoniwszy się szarmancko nieznajomej, której oczy, w pierwszej chwili pociemniałe z oburzenia, spoglądały teraz na niego z niemym przestrachem sarenki leśnej, ale — i podziwu.
Wyszedł, bo ogarnął go wstyd tego, co się stało. Jak to? On, człowiek poważny, uczony, ba, sława naukowa, profesor honorowy, postąpił, jak żak szkolny?
Refleksje te jednak nie trwały długo. Przezwyciężyła je siła bujnej młodości, nie chodzącej przecież w parze z rozwagą, to też, gdy wracał późną nocą z wesołej operetki do domu, przypominał sobie to zajście w kawiarni bez wyrzutów, jako zdarzenie zabawne.
Nie mniej cały dzień następny spędził w domu, spodziewając się, że obrażony młodzieniec przyśle mu sekundantów. Czekał wszakże napróżno, a chwile nudy — bo do pracy naukowej nie czuł już żadnego pociągu — osładzało mu powracające natarczywie wspomnienie uśmiechu różowych ust dziewczyny złotowłosej.
To też, gdy wieczór nadszedł, pospieszył do kawiarni z nieokreśloną nadzieją zapoznania się z piękną osóbką bez względu na sytuację, wywołaną przez zajście wczorajsze.
Zaledwie zasiadł przy stoliku, wpatrzony w puste, smutne dziś miejsce, w którem wczoraj ją widział, gdy zaszeleściła jedwabna sukienka, ciche: Przepraszam? — zabrzmiało mu nad głową i zgrabna, wiotka nieznajoma przesunęła się, roznosząc subtelną woń perfum, tuż obok niego, aby zająć miejsce wczorajsze, pod oknem.
Możnaby było przysiąc, że nie widzi wcale Bohusza i że, zapatrzona w okno, oczekuje na kogoś. Ale po chwili wzrok jej oderwał się od szyby, przebiegł po kawiarni i spostrzegł sprawcę wczorajszego zajścia. We wzroku tym przemknął jakby wyraz zdziwienia. Bohusz podchwycił go i uchylił kapelusza. Odpowiedziała ślicznem skinieniem główki. Podszedł więc do jej stolika.
— Pozwoli pani?
— Proszę.
— Przedewszystkiem — szepnął — muszę przeprosić za zajście wczorajsze. Naraziłem panią na nieprzyjemność i żałuję tego niewymownie.
— A nie żal panu pokrzywdzonego?
— Przeciwnie. Gotów jestem udzielić mu satysfakcji. Dziś przez dzień cały czekałem...
— Sekundantów, nieprawdaż? Wiedziałam — dodała tryumfująco, potrząsając główką — że tak będzie!
— Pochlebia mi ta pewność pani. A pokrzywdzony — nie wiem, jak nazwać...
— Kolega mój.
— Kolega pani?
— Tak, z „Białego szczura“.
— Aktor.
— Piosenkarz.
— A pani?
— Tancerka.
— I ja, grzeszny — zawołał — nie wiedziałem, że wystarczyło pójść do „Białego szczura“, aby panią zobaczyć!
Zarumieniła się lekko.
— Czy nie lepiej panu tak, jak teraz — odparła filuternie.
— Czy może pani wątpić?
Roześmiała się, pokazując równe, perłowe ząbki.
— Pytał pan — rzekła — o pokrzywdzonego. Niechże pan czyta!
Przy tych słowach otworzyła woreczek srebrny, wyjęła ćwiartkę papieru, złożoną we czworo i podała Bohuszowi.
„Kochana Dziuteczko! — brzmiał list. — Dziś wyjść z domu nie mogę. Nos mi spuchł. Okładam go wodą gulardową. Ale drogo to będzie kosztowało tego Bohusza! Jutro podaję skargę do sądu“...
Bohusz przerwał czytanie.
— Więc to dlatego — zawołał — czekałem napróżno! I co pani na to?
Dziutka wykrzywiła usta pogardliwie.
— Głupiec! — rzekła krótko.
Bohusz byłby ją uściskał.
— Ale wie pani, co mi przyszło do głowy? Oto, będzie pani musiała teraz przeciwko mnie świadczyć!
— Myślałam o tem! — zaśmiała się wesoło.
— I co pani wymyśliła?
— Bo ja wiem? No... jakoś to będzie.
Wymówiła te słowa z wdziękiem tak naiwnym, że odruchowo wyciągnął rękę i uścisnął drobną jej dłoń, spoczywającą na stole.
Obojgiem wstrząsnął dreszcz rozkoszny, objęła ich fala gorąca, a z oczu bił blask radości życia i kochania.


∗                  ∗

W tydzień potem Bohusz stanął przed sądem, jako oskarżony o znieważenie czynne artysty kabaretowego, Iksa.
W ciasnej sali tłoczyła się publiczność różnorodna, jak zwykle w sądzie pokoju. Obok właściciela domu stróż, obok handlarza dorożkarz, obok wyelegantowanej pani praczka. Tym razem napłynęło tu też grono artystów i artystek z „Białego szczura“, spoglądających z zainteresowaniem na wyniosłą postać Bohusza, stojącego w kącie sali i rozmawiającego szeptem z uroczą Dziutką. Zwłaszcza koleżanki tancerki intrygował mocno ten piękny, wytworny winowajca.
Wreszcie przyszła kolej na sprawę artysty kabaretowego, Iksa, przeciwko Janowi Bohuszowi.
Wezwany stanął przed kratkami.
Sędzia, człek stary, łysy, o krzaczastych brwiach, krwią nabiegłych, załzawionych oczach i siwej brodzie, spojrzał z ponad złotych okularów na oskarżonego.
— Jan Bohusz? — spytał głosem ochrypłym.
— Tak jest, panie sędzio.
— Zajęcie?
— Przyrodnik.
— Wiek?
Tu znów krewka młodość wzięła górę. Nie zważając, jakie sprawi wrażenie, Bohusz spojrzał, uśmiechając się, w starcze oczy sędziego i odparł donośnie:
— Siedemdziesiąt dwa lata!
— Wiele? — spytał sędzia, otworzywszy usta i przyłożywszy dłoń do ucha.
— Siedemdziesiąt dwa lata.
Na sali rozległ się chychot przytłumiony i parskanie. Zadygotała z gniewu obwisła, dolna warga sędziego i zatrzęsła się siwa broda. Groźnie spojrzały krwią nabiegłe oczy po sali, w której wnet zapanowała cisza głęboka, poczem spoczęły na Bohuszu.
— Czy oskarżony zdaje sobie sprawę — zaskrzeczał stróż sprawiedliwości — że grozi mu kara za obrazę sądu?
— Nie mam zamiaru — odparł Bohusz — obrażać pana sędziego.
— Jak to? Przecież to kpiny, co pan powiada!
— Ja nie kpię, panie sędzio. Mówię zupełnie poważnie.
— Czy pan wie — zawołał na to zaperzony starzec, a ręka jego uderzała w papiery, rozłożone na stole — że ja, ja mam przeszło lat siedemdziesiąt?
— I ja także, panie sędzio!
Na te słowa sędzia skoczył na krześle, a po sali rozległ się teraz prawie zupełnie już głośny śmiech publiczności.
— Uciszyć się! — zagrzmiał tubalny głos woźnego sądowego, sędzia zaś spojrzał pytającym wzrokiem na jednego i na drugiego z siedzących po obu jego stronach ławników. Jeden z nich nakreślił przytem nieznacznie palcem kółko na czole.
— Chyba! — mruknął starzec, poczem zwrócił się do Bohusza.
— Czy oskarżony posiada jakie dokumenty osobiste?
— Posiadam pasport — odparł Bohusz i wydobył z pugilaresu ten dokument.
Sędzia przejrzał kartki pasportu.
— I pan śmie — warknął, spoglądając groźnie na Bohusza — używać cudzego pasportu?
— Ależ, panie sędzio!
— Nie przerywać! Pasportu swego imiennika, słynnego fizjologa, profesora Bohusza...
— Ależ, panie sędzio!
— Nie przerywać, powiadam!... autora dzieła o ciałkach krwi — ciągnął dalej stary, pragnąc widocznie zaimponować oskarżonemu — którego portret swego czasu pisma podały, a którego fotografję widzę tu, przy pasporcie?
— Panie sędzio — odparł szybko Bohusz, a kąty ust drgały mu śmiechem — tym fizjologiem, autorem dzieła „O nowych badaniach nad białemi ciałkami krwi“ jestem ja, a ta fotografja, to moja fotografja!
W sali zapanowała teraz głęboka cisza zaciekawienia, podtatusiały zaś ławnik, siedzący po prawej stronie sędziego, spojrzał na starca wzrokiem takim, jakby chciał powiedzieć: „Czy nie mówiłem?“ — i znów nakreślił nieznacznie kółko na czole.
Ale stróż Temidy postanowił snadź wyczerpać wszystkie argumenty badania.
— I pan twierdzi — rzekł, hamując już oburzenie — że ten starzec, to pan?
— Tak, panie sędzio, to ja, gdy byłem jeszcze stary!
Bohusz wymówił te słowa tonem takim, jakim kto inny powiedziałby: „Gdy byłem jeszcze młody!“.
Na sali powstał szmer podziwu. Wszyscy wytężali słuch i oczy, zaciekawieni tym pojedynkiem niezwykłym. Większość jednak zdradzała postawą i wzrokiem, że uważa Bohusza za obłąkanego. Widocznie i Dziutka należała do nich, bo zarumieniła się i wprost z przestrachem spoglądała na kochanka.
Bohusz jednak nie widział tego, zwrócony ku sędziemu i mówił dalej tym samym głosem, jakby drwiącym z całego świata.
— Tak, panie sędzio, bo wynalazłem środek zwalczania starości tak, jak wszelkiej innej choroby.
Szmer na sali zwiększył się jeszcze bardziej. Kilka osób powstało i wyciągnęło szyje, aby przyjrzeć się lepiej temu, który wymówił te słowa niesłychane.
— Jaki pan masz na to dowód? — zapytał sędzia, któremu słowa przeciskały się z trudem przez gardło zaschnięte, a ręce, trzymające pasport, drżały febrycznie.
— Najpierw siebie, panie sędzio. Dalej tych, którzy znali mnie starym i widzieli skutki mego wynalazku, wreszcie — tu podniósł głos i przesunął wzrok po starcu i jego ławnikach — jestem gotów na każdym z panów dowieść prawdy słów moich, jestem gotów, powtarzam, każdemu z panów przywrócić młodość, uczynić to, że fotografje i na waszych pasportach uchodzić będą za cudze!
Słowa te powiedział głosem tak pewnym siebie i tryumfującym, że staruszek za stołem sędziowskim oniemiał. To podnosił się, to siadał, to spoglądał wzrokiem pytającym na ławników. A na sali tymczasem zawrzało, jak w ulu. Znajomi i nieznajomi wymieniali zdania i okrzyki. Koledzy Dziutki zasypywali tancerkę pytaniami. Zdumiona jednak i oszołomiona nie znajdowała słów odpowiedzi.
Tylko woźny sądowy nie tracił spokoju urzędowego.
— Uciszyć się! — zagrzmiał groźnie i znów uciszyła się sala.
Wreszcie sędzia przyszedł nieco do siebie, potarł łysinę, poprawił okularów i rzekł głosem drżącym:
— Dla sprawdzenia tożsamości osoby oskarżonego, odraczam sprawę na dni czternaście.
Bohusz skłonił się i ruszył ku wyjściu, szukając wzrokiem Dziutki, a publiczność, utworzywszy wzdłuż sali szpaler, spoglądała na wychodzącego oczami osłupiałemi.
— Słuchaj, Jasiu — rzekła Dziutka, gdy siadali do samochodu, czekającego przed sądem — czy to prawda, czy też kpiny ze starego?
— Najprawdziwsza prawda! — odparł wesoło.
— Więc i mnie mógłbyś odmłodzić, gdybym się postarzała?
— Mógłbym.
— Ah, jak to dobrze! Bo, wiesz, mnie się zdawało, że już się starzeję. Doprawdy!
— Ah, wiosno, wiosno! Tobie daleko nawet jeszcze do lata!


∗                  ∗
Bohusz kończył obiad, gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.

Marta, teraz z kwiatkiem we włosach i w gorsecie, pobiegła otworzyć.
— Pan sędzia Trzaska! — zaanonsowała.
Bohusz nie przypominał sobie, aby miał znajomości śród sądowników, ale wyszedł do gościa.
Znalazłszy się w pracowni, zastał tam, rozglądającego się ciekawie dokoła, starego tetryka, przed którym stawał tego samego poranka w roli oskarżonego.
Zdziwiony, powitał przybyłego.
— Czem mogę służyć panu sędziemu?
Sędzia odchrząknął w dłoń i pogładził siwe wąsy.
— Tak mnie zaintrygowały — rzekł wreszcie drżącym, starczym głosem, siadając na wskazanym fotelu — słowa pana profesora podczas rozprawy dzisiejszej, że nie mogłem oprzeć się chęci...
— Sprawdzenia — przerwał wesoło Bohusz — czy istotnie jestem siedemdziesięciodwuletnim profesorem Bohuszem, autorem dzieła „O nowych badaniach nad białemi ciałkami krwi“ i wreszcie wynalazcą sposobu leczenia starości?
— Tak jest — zaśmiał się staruszek zakłopotany. — Tak jest, przyznaję, boć to przecież rzecz niebywała ze starca zrobić młodego.
— Oto moje dzieła — mówił dalej Bohusz, wskazując na książki w bibljotece, — a oto moje fotografje. Może pan sędzia pozna w nich mnie z przed lat czterdziestu i z dnia dzisiejszego.
Sędzia ujął podane fotografje i przeglądał je z zaciekawieniem, podsuwając blisko do okularów.
— Tak jest, tak jest! — zawołał wreszcie, przyglądając się jednej z fotografij dłużej, niż innym. — To pan, tylko w staromodnem ubraniu!
— Takie wówczas noszono.
— Pamiętam, pamiętam! — westchnął starzec. — I ja mam taką samą z czasów młodości.
— Czy potrzeba panu innych dowodów? Może zawołać służącę i służącego?
— Nie, nie! — odparł zapytany protestująco. — To mi wystarcza, — tu wstrząsnął fotografją, trzymaną w ręce. — A zresztą sam już sprawdziłem w księdze adresowej, że innego profesora Bohusza niema w mieście.
Bohusz uśmiechnął się na to wyznanie.
— I powiada pan profesor — zwrócił się nagle staruszek do Bohusza — że mógłby człowieka odmłodzić?
— Oczywiście.
— I byłby pan profesor gotów spełnić obietnicę, daną dziś w sądzie?
Teraz dopiero Bohusz przypomniał sobie wyzwanie, rzucone pod wpływem uniesienia sądowi i zrozumiał prawdziwy cel wizyty sędziego.
Ten starzec również marzył o młodości tak, jak on jeszcze niedawno. A nuż — pomyślał zapewne — ten Bohusz mówił prawdę w sądzie? A nuż, istotnie, możliwą siała się rzecz niemożliwa? Zadygotało mu serce na tę myśl i pospieszył tu, by sprawdzić, czy to nie złuda, czy rzeczywiście mogłaby wrócić jeszcze młodość, tak dawno miniona?
— Gotów jestem — odparł Bohusz głosem spokojnym, choć oczy uśmiechały mu się na widok mieniącej się pod wpływem niepokoju i nadziei twarzy sędziego — spełnić obietnicę daną. Słowa nie cofam.
— Więc i ja — spytał starzec, a biała broda trzęsła mu się ze wzruszenia — mógłbym być jeszcze młody?
— Na sobie samym doświadczyłem, że jest to możliwe. I ja byłem taki, jak pan.
Stary zerwał się z fotela.
— A zatem, panie profesorze, proszę o to lekarstwo. Dziś, zaraz, rozpoczynam kurację!
— Muszę pana uprzedzić, że nie jest to żadna mikstura lub pigułki, lecz wyciąg, który musiałbym panu zastrzykiwać, a ostrzegam, że zastrzyknięcie to jest bardzo bolesne.
Sędzia zasępił się i podrapał w brodę. Nagle jednak machnął ręką ruchem stanowczym.
— Pal djabli! Raz kozie śmierć! Niech profesor zastrzykuje!
Bohusz nie mógł powstrzymać się od śmiechu na ten widok.
— A więc dobrze. Muszę słowa dotrzymać. Niech się sędzia rozbiera.
— Gdy ból nieco minie — dodał, wracając z laboratorjum ze szprycką, eterem, watą i wyciągiem — proszę natychmiast siąść do samochodu, jechać do domu i położyć się do łóżka, nastąpi bowiem gorączka, a po niej przyjdą poty i sen. Jutro zaś rano zatelefonuje mi pan o skutku.
Drżącemi, chudemi palcami sędzia rozpinał kamizelkę. Perełki potu wystąpiły mu na łysinie, a usta drgały nerwowo.
Nagłe zwrócił się do Bohusza i wybuchnął:
— Co też moja stara powie na to? Chyba i ją będzie musiał profesor odmłodzić, bo mi oczy wydrapie!
Nazajutrz wynalazca eliksiru młodości ubierał się jeszcze, gdy rozległ się dzwonek telefonu.
— Hallo, kto tam?
— Profesor Bohusz? — odezwał się głos przytłumiony.
— Tak.
— To ja, Trzaska.
— Ah, sędzia! Jakże się pan czuje?
— Wspaniale, cudotwórco! Wspaniale! Ten wynalazek, to cud prawdziwy. Wszystko było tak, jak profesor zapowiedział. Gorączka, poty, sen. Żona się przeraziła. Chciała posyłać po doktora, ale nie pozwoliłem. A dziś, profesorze, nie do wiary — już jestem młody! Żona powiada, żem się chyba upił we śnie i jeszcze nie wytrzeźwiałem. Dzisiaj przylecę do profesora.
— Dzisiaj nie. Jutro. Nie można zbyt forsownie.
— Powiada profesor, że nie można? Ha, trudno. Poczekam do jutra, ale jutro na pewno. Dobrze? O tej samej godzinie, profesorze kochany! Wdzięczność moja niema granic. Do widzenia, mistrzu. Do jutra!
— Do widzenia!
Bohusz położył, uśmiechając się, słuchawkę telefonu, gdyż wyobrażał sobie przemianę, odbywającą się pod wpływem eliksiru młodości w stetryczałym starcu.
— Nie ulega wątpliwości — rzekł, zapalając papierosa — że wymiar sprawiedliwości będzie dziś łaskawy.


∗                  ∗

Wiadomość o wczorajszem zajściu w sądzie doszła też do prasy, nie przywiązywano jednak do niej wagi. Odzyskanie młodości wydawało się powszechnie tak niemożliwe, że słowa Bohusza zlekceważono zupełnie.
— Warjat! — orzekli redaktorowie i przeszli do porządku dziennego.
Dzięki temu Bohusz uniknął jeszcze rozgłosu i mógł poświęcać czas swej Dziutce, zabawom i dokonywaniu cudu nad sędzią.
Bo istotnie, i tu eliksir młodości spełnił zadanie swoje ze ścisłością matematyczną. Bohusz widział wznawiające się, jeden po drugim, te same objawy, które stwierdził na swojej osobie. I ten pierwszy pacjent młodniał w oczach jego, prostował się, mężniał, pełniał, patrzał na świat z fantazją i radością.
— Żona moja — mawiał — krewni i znajomi spoglądają na mnie zdumieni, bo widzą, że młodnieję i odzyskuję siły, ale nie chce im się to pomieścić w głowie. Raz nawet sprowadzili doktora, aby mnie zbadał. Poczciwe doktorzysko, leczące mnie chyba już lat ze dwadzieścia, przyszło niby w odwiedziny, choć domyśliłem się odrazu, że go sprowadzono. Trzeba było widzieć, profesorze, minę zacnego eskulapa, gdym wyskoczył do niego raźno z powitaniem, gdy ujrzał oczy me bez okularów i włosy, pokrywające mi łysinę! Powiadam profesorowi, zdębiał, potem wziął mnie za puls, posłuchał serca, zadumał się, potarł czoło i rzecze:
— To chyba te ostatnie moje proszki! — bo dał mi ze trzy tygodnie temu jakieś nowe proszki na wzmocnienie. Może sobie profesor wyobrazić, co za wziętość będą miały te jego proszki u rodziny mojej i znajomych, gdyż nie chciałem wyprowadzić starego z błędu, trzymając do czasu cudowny wynalazek profesora w tajemnicy, aby zapewnić mu triumf tem większy. Bo że triumf — dodał, wznosząc z uniesieniem ręce do góry — będzie niesłychany, tego jestem pewien, mistrzu, cudotwórco!
A triumfu tego Bohusz potrzebował choćby już ze względów materjalnych. Rozpierało go wprawdzie uczucie dumy na widok rezultatów osiągniętych, o których bezowocnie marzyli przed nim magowie, czarnoksiężnicy, alchemicy i uczeni wszystkich czasów. Ale uczucie to nie było już tem, którego byłby zapewne doznawał, gdyby sam był pozostał sędziwym, poważnym uczonym. Wówczas bowiem starczyłaby mu sława naukowa i oddałby bezinteresownie odkrycie swoje na usługi ludzkości, dzieląc się niem skwapliwie z uczonymi świata w pismach naukowych.
Dziś młodość i pragnienie życia zmieniły jego poglądy. Dziś widział sławę pod postacią olśniewającego światła, z którego spływały na niego nie tylko jasne promienie uznania i triumfu, ale także potoki złota, pozwalającego użyć tej radości życia, jaką odczuwał w każdym nerwie, w każdej tkance odmłodzonego organizmu.
Posiadany dotychczas kapitał, dzięki któremu nie potrzebował zajmować się praktyką lekarską, wystarczał mu na umiłowane prace naukowe, życie ciche i odosobnione. Wówczas jednak był już starcem — właściwie młodym nigdy nie był — o wymaganiach skromnych, a jeżeli marzył o odzyskaniu młodości i pracował nad tem, to przedewszystkiem z tej potrzeby niepohamowanej umysłów wybitnych uchylania rąbka zagadnień bytu, a następnie w nadziei, że, połączywszy doświadczenie, przez wiek nabyte, z siłami młodości, zdoła dokonać rzeczy niebotycznych. Tymczasem dowiódł mimowoli właśnie na sobie, że jedno z drugiem nie chadza w parze.
Z tą drugą młodością, krewką i bujną, przyszła lekkomyślność przy zupełnem zapomnieniu doświadczeń nabytych. Używał życia w pełnem znaczeniu tego wyrazu, a sama już Dziutka, to prześliczne stworzenie, w którem zadurzył się, jak prawdziwy młodzik, kosztowała go okropnie drogo. Przez drobne, atłasowe jej łapki pieniądz prześlizgiwał się z zadziwiającą szybkością. Rachunki krawcowych, jubilerów, fryzjerów i t. d. wynosiły sumy, o jakich nie miał przedtem pojęcia. Z czarującym uśmiechem rozbawionego dziecka wypróżniała mu pugilares i łasząc się ruchami miękkiemi kotki, powtarzała, szczerząc ząbki perłowe:
— Kto, jak mój pan Jaś, potrafi przywracać młodość, ten może mieć pieniędzy, jak lodu.
Bohusz czuł istotnie, zwłaszcza w chwili wyników osiągniętych na osobie sędziego Trzaski, że odkrycie dokonane może przynieść mu dochody ogromne, lecz obawiał się jeszcze utraty tego dolce far niente, z którego wyrwałby go nieodzownie zbyt wielki rozgłos, a które odczuwał teraz tak rozkosznie.
Krępowała go poza tem myśl reklamowania eliksiru młodości, choć czuł, że nadchodzi kres fatalny wyczerpania ostatnich zasobów.
W takiej to chwili zastanowienia, gdy zapłacił rachunek za kupiony Dziutce samochód i zgodził dla niej szofera, nadszedł drugi termin sprawy jego z artystą kabaretowym, Iksem.
Sala sądowa była, oczywiście, przepełniona, cały bowiem światek kabaretowy chciał poznać tego przyjaciela Dziutki, wyrzucającego dla niej garściami pieniądze, a o którym krążyć już zaczynały najrozmaitsze legendy.
Wszyscy też pragnęli przekonać się naocznie, co to za osobistość: oszust, szaleniec, czy też rzeczywiście wynalazca genialny?
Dzisiaj wszelako bodajże większe jeszcze wrażenie, niż osoba Bohusza, wywołał sędzia Trzaska, gdy zasiadł za stołem sędziowskim.
— On, czy nie on? — pytano.
Przed czternastu bowiem dniami zasiadał tam starzec, trzęsący się i zgarbiony, opryskliwy i stetryczały.
A dziś?
Wprawdzie rysy pozostały te same i na wąsach znać jeszcze siwiznę, ale łysina znikła pod jeżącym się już włosem ciemnym, oczy nabrały blasku i życia, a z białek poznikały żyłki krwawe. Cała postać wyprostowała się i zmężniała, usta zwarły się i zarysowały uśmiechem wesołym. Na domiar wszystkiego, sędzia odrzucił niepotrzebne okulary i zgolił brodę.
Słusznie tedy ci, którzy nie widzieli go od dwu tygodni, pytali zdumieni: On, czy nie on? Sędzia widział ten wyraz zdumienia w oczach w siebie utkwionych i bawiło go to, i sprawiało zadowolenie ogromne. To też, nucąc z cicha pod nosem, przeglądał niby akty, rozłożone na stole i zagadywał ławników, którzy przywykli już byli nieco do tej przemiany, uwidoczniającej się z dniem każdym coraz wyraźniej, w istocie jednak co chwila wejrzenie jego wesołe padało ukradkiem na przepełnioną salę.
Po zwykłych formalnościach, weszła na stół sprawa Bohusza. Na dźwięk tego nazwiska wszyscy wyciągnęli szyje i nadstawili uszu.
Dorodna postać oskarżonego stanęła przed stołem sędziowskim.
Sędzia skinął głową uprzejmie i wskazał Bohuszowi krzesło, poczem odchrząknął i rzekł głosem donośnym, zupełnie niepodobnym do tego głosu skrzeczącego, starczego, który przedtem wydobywał mu się z gardła, ilekroć chciał głośniej przemówić:
— Przed dwoma tygodniami sąd odłożył sprawę niniejszą w celu stwierdzenia tożsamości osoby oskarżonego, wobec niewiarogodnych, jak się nam wydawało, zeznań jego, co do wieku. Obecnie, gdy przypadł mi w udziale zaszczyt osobistego zapoznania się z szanownym profesorem — tu sędzia uniósł się na krześle i skłonił głowę w stronę Bohusza — zbadałem wszystko na miejscu i oświadczam, że oskarżony jest istotnie słynnym fizjologiem, profesorem Janem Bohuszem, a że młodzieńczy wygląd jego nie zgadza się z wiekiem podanym, to z tej przyczyny, iż szanowny profesor — tu znów ukłon w stronę Bohusza — dokonał niesłychanego w dziejach ludzkości odkrycia, mianowicie, wynalazł sposób leczenia starości i przywracania ludziom wieku młodego, co przedewszystkiem sam na sobie stwierdził.
— Ah, ah! — zawołało mimowoli kilka pań starszych, usłyszawszy tę nowinę sensacyjną. Cała sala zawrzała szmerem podziwu i ruszyła z miejsca, wszyscy bowiem obecni, jak na dany rozkaz, powstali z miejsc i cisnęli się ku przepierzeniu, aby przypatrzeć się bliżej nadzwyczajnemu człowiekowi.
Tylko woźny sądowy nie stracił poczucia godności sądu, choć i on spoglądał teraz z podziwem na Bohusza, widocznie zażenowanego tą niespodziewaną owacją.
— Uciszyć się! — zawołał głosem stentorowym.
Sala ucichła, a sędzia zwrócił się uprzejmie do Bohusza.
Czy oskarżony przyznaje się do winy?
Bohusz powstał z miejsca.
— Najzupełniej! — odparł.
— Wobec tego — mówił dalej sędzia — badanie świadków jest zbyteczne. Czy może szanowny profesor przytoczyć co na swe usprawiedliwienie?
— Był to, panie sędzio, wybryk, nad którym mocno ubolewam.
— Oczywiście, wybryk młodości — dodał sędzia usprawiedliwiająco.
Bohusz zagryzł wargi, bo właśnie tego wyrazu, „młodości“ nie mógł wykrztusić wobec tylu oczu, zwróconych na siebie.
Młodzieniec siedemdziesięcioletni! — brzmiało to jeszcze zbyt paradoksalnie i rzeczywiście tu i owdzie rozległy się na sali śmiechy przytłumione.
Gdy jednak sędzia znów otworzył usta, uciszyło się wszystko.
— Sądzę — mówił — że wobec tego nie będzie przeszkód dla polubownego załatwienia sprawy. Czy skarżący uznaje za wystarczające wyrazy ubolewania ze strony profesora?
Skarżący, oszołomiony jeszcze tem wszystkiem, co usłyszał, stał, nie wiedząc co odpowiedzieć. W głowie mu się mąciło. Myśli prześcigały jedna drugą. Zawziętość gdzieś znikła. Prawda, otrzymał szczutka w nos. Ale od kogo? Przed miesiącem był to dla niego jakiś tam Bohusz, a dziś — profesor, uczony, którego sława rozbrzmiewać będzie po świecie tak, jak nie wielu śmiertelników. Dostać szczutka w nos od Napoleona I-go! Czy śmiałby człowiek obrazić się o to? A sława profesora Bohusza może stanie się jeszcze głośniejsza, niż Bonapartego! Nie, to głupstwo! Dziś on, piosenkarz z „Białego szczura“, będzie sam sławny przez to zajście. Każdemu może śmiało powiedzieć, że miał stosunki osobiste ze słynnym profesorem Bohuszem!
— No, jakże, panie Iks? — nalegał sędzia, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
Iks spoglądał nieśmiało na przeciwnika, ale Bohusz podchodził już do niego z wyciągniętą ręką.
— Przepraszam! — rzekł wesoło.
Piosenkarz pochwycił szybko dłoń wyciągniętą i kłaniał się, szastając nogami po podłodze.
— Bardzo mi przyjemnie, bardzo mi przyjemnie! — powtarzał dobrodusznie.
Sędzia zatarł ręce i obwieścił:
— Sprawa umorzona. Posiedzenie sądu jest zamknięte!
Ździwiło to mocno ławników i adwokatów, czekających na swą kolej.
Ale odmłodzony sędzia nie wiele sobie z tego robił. Zebrał ze stołu akta i powstał, a widząc Bohusza, zmierzającego ku spieszącej na jego spotkanie Dziutce, dał znak woźnemu, aby zatrzymał wychodzącego.
— Tędy, panie profesorze, tędy! I pani — dodał, kłaniając się szarmancko przed rozpromienioną, szeleszczącą jedwabiami Dziutką. — Wyprowadzę was tylnem wyjściem, bo tam — tu wskazał głową na tłum, tłoczący się w sali — jeszcze was poduszą!
Gdy zaś Dziutka ruszyła przodem, nachylił się do ucha Bohuszowi i szepnął:
— Mistrzu kochany, wiem, że będziesz teraz miał klientów bez liku, a jednak musisz spełnić jeszcze, jedną prośbę moją: musisz odmłodzić mi także żonę, bo dziś — tu wskazał palcem na zręcznie zaklejoną papierkiem angielskim niewielką szramę pod okiem — miałem wściekłą scenę zazdrości.
Bohusz omal nie parsknął śmiechem.
— Dobrze, dobrze — rzekł, ściskając rękę nieszczęśliwego małżonka.
Na ulicy z trudnością przecisnął się Bohusz z Dziutką przez tłum gapiów ku czekającemu samochodowi. Sędzia pośpieszył podać rękę wsiadającej do samochodu Dziutce, spoglądając przytem wzrokiem birbanta na zgrabne jej nóżki, poczem, nałożywszy cylinder nieco na bakier, ruszył krokiem lekkim, wesoły i rozmarzony, wywijając laską i nucąc pod nosem:

W lasku Idy trzy boginie
Spór zacięty wio-o-dły raz...

Przypomniały mu się czasy zarania pierwszej młodości!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.