Eliksir profesora Bohusza/I Profesor Bohusz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Eliksir prof. Bohusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
PROF. BOHUSZ.

Znużony pracą całodzienną, siadł w zwykłym kąciku kawiarni i popijając kawę, rozglądał się po publiczności.
Zapadłe, zmęczone ślęczeniem nad książkami i mikroskopem oczy znajdowały rzetelną rozrywkę w przyglądaniu się tym postaciom znanym i nieznanym, to gawędzącym przy kawie, herbacie lub piwie, to wchodzącym i wychodzącym, zajętym sobą i swojemi sprawami, spotykającym tu przyjaciół, szukającym w kawiarni tej uciechy, spoczynku, albo załatwiającym w niej interesy własne i cudze. Ot, jak na świecie!
Odźwierciadlało mu się tu życie. Spieszył więc codziennie z cichej pracowni, z pośród flasz, probówek, retort, mikroskopów, książek i notatek do tego swego kącika, aby przy dźwiękach orkiestry kawiarnianej, kojących mu nerwy i myśli, popatrzeć na ten kalejdoskop.
I czasami, gdy myślą wybiegł poza ten tłum, choć oczy jego w nim tkwiły, zdawało mu się, że ta kawiarnia to taki światek maleńki, w którym ci, którzy przychodzą, z za świata przychodzą, a ci, którzy wychodzą, za światy idą, skończywszy żywot doczesny.
Najbardziej jednak zajmowali go ci, których tu stale zastawał, gdy przychodził, i zostawiał, wychodząc. Zdawali się do tych krzeseł i kanapek przyrośli, dziwne grzyby kawiarniane, patrzące na świat i słońce przez szyby okopcone, niezdolni już do żywszego ruchu, uniesień i zachwytów, dogorywający w tym zakątku ciepłym i przytulnym, starcy. Zajmowali go najbardziej, bo on właśnie tę samą starość czuł już w kościach, nerwach i muskułach, choć wielki jego umysł uczuciu się temu nie poddawał. Przeciwnie, buntował się, badał, szukał, wytoczył wojnę starości.
Zwalczyć starość stało się celem życia jego. Bo dlaczego nie możnaby jej zwalczyć tak, jak tylu innych chorób strasznych, uważanych przedtem za nieuleczalne? Wszak wiekopomne odkrycia Pasteura otworzyły zupełnie nowe widnokręgi, utorowały drogi nieznane nauce lekarskiej?
Wszak uczeni niepospolici wszystkich wieków nie wahali się dotykać tego zagadnienia, a choć nie osiągnęli celu, to nie dowód jeszcze, aby nie było istotnie sposobu zapobiedz zamieraniu tkanek, zwapnianiu się arterji, osłabieniu serca, słowem, tym wszystkim objawom fizjologicznym, które znamy pod nazwą starości — niedołęstwa życia, chylenia się ku grobowi?
To „dlaczego?“ — buntownicze, zacięte, któremu świat cały postęp zawdzięcza, ogarniało i jego mózg potężny, doprowadzało go do dedukcji wspaniałych, które już nieraz wywoływały podziw w kołach naukowych.
Całą wiedzę ogromną, czas i wysiłki poświęcił zupełnie zadaniu zwalczenia starości.
Być znów młodym! Zwalczyć rozkładowe działanie wieku, przygniatającego barki, zabić starość, posiadać znów energję, sprężystość, radość życia — młodość przy doświadczeniu, nabytem z wiekiem!
Co za perspektywa niebotyczna!
Ot i teraz wzrok jego zmęczony, prześlizgując się po klientach kawiarni, zawadził o framugę białą, gdzie przed stolikiem marmurowym zasiadła na kanapce para młoda.
On, typowy młodzik miejski, wybladły od nocy niedospanych, zwiędły już nieco od uciech tandetnych, ale z uśmiechem na ustach i w oczach szyderczych urwisa — ona, prześliczna, zgrabna dziewczyna, o oczach ciemnych i włosach złocistych, które, wymykając się z pod zgrabnego kapelusika, zdawały się otaczać aureolą pyłu świetlanego jej twarzyczkę o cerze atłasowej.
Wpatrzona w swego towarzysza, rozchylała co chwila w śmiechu serdecznym usta różowe, ukazując dwa szeregi ząbków równych i białych, jak mleko.
Nagle, jak to się często zdarza, uczuła bezwiednie wzrok w siebie utkwiony i zwróciła główkę ku wtulonemu w kącik uczonemu.
Przez chwilę patrzała w oczy jego wpatrzone w nią uporczywie, poczem odwróciła się obojętnie.
Bo czem był dla niej, rwącej się do życia i do użycia, ten jegomość o oczach zapadłych, twarzy pomarszczonej i zaroście siwym, przygarbiony do ziemi i życiem zmęczony?
Prof. Bohusz odczuł to spojrzenie i dotknęło go ono, gdyż dziewczę podobało mu się bardzo, zdawało się rozlewać dokoła ciepło, wdzięk i radość. Uśmiechnął się wreszcie z goryczą.
Wszak to jej prawo. Prawo młodości. Pożądać kwiatu życia, nie zaś liści zwiędłych i pożółkłych. Obok starości przechodzi obojętnie.
Inaczej być nie może.
I cóż mu z tego, że jest uczony i sławny; że prace jego zajmują ludzi wiedzy; że towarzystwa naukowe mianują go swym członkiem; że wszechnice proszą o przyjęcie katedr, choć stale odrzuca je duch jego niezależny; że, pomimo to nawet, jeden z uniwersytetów niemieckich nadesłał mu tytuł profesora honorowego za nowe, genialne badania nad białemi ciałkami krwi?
I cóż mu z tego, skoro starość przygniata już barki, a młodym właściwie nigdy nie był? Bo choć fotografje jego z owych lat odległych pokazują mężczyznę o głowie wspaniałej, oczach dumnych, nosie orlim i ustach Antinousa, to jednak marzeniem jego wówczas była tylko sława.
Jej uzyskaniu poświęcił młodość, zdobył dyplom doktorski i pracował dalej, mijając z pogardą wszystko, co nie tyczyło się ulubionych badań naukowych, ksiąg i laboratorjum. I tak niespostrzeżenie przeszły mu lata za latami, a gdy syt sławy i znużony dociekaniami naukowemi, zapragnął życia — spostrzegł dopiero wówczas, że już za późno, że pozostał, coprawda, umysł wielki i lotny, ale ciało odmawia posłuszeństwa, że siły fizyczne pożera już choroba starości.
I znów wyrwał mu się w duszy okrzyk gorący: Posiadać energję, sprężystość i radość życia — młodość przy doświadczeniu, nabytem z wiekiem — co za perspektywa niebotyczna!
Lecz on, jak Prometeusz po ogień, sięgnie zuchwale do nieba po to, co Jehowa odebrał wygnańcom z raju. I choćby sępy miały mu drzeć trzewia, zginie albo zwycięży. Alchemik nowoczesny znajdzie ów „kamień filozoficzny“, ów „eliksir wielki“, niweczący starość, pozwalający ludziom leczyć ją, jak inne choroby.
Tak! Jest już nawet na tropie właściwym. Setki doświadczeń, lata badań wskazały, że dedukcje jego były słuszne, że wyciąg, który przygotowuje, dokona swego.
A wówczas, strzeż się dziewczyno, której wzrok prześlizgnął się tak obojętnie po prof. Bohuszu!


∗                  ∗

Powrócił do swej pracowni, do swych flaszek, retort, epruwetek, mikroskopów, klatek ze zwierzętami i zagłębił się ze zdwojoną energją w pracy życia...
I oto, co było snem, chimerą, niemożliwością, stało się ciałem. Prof. Bohusz dopiął celu. Odkrył eliksir młodości! Tego był prawie pewien, a przeświadczenie to przejęło go wzruszeniem głębokiem.
Drżącą ręką podniósł epruwetkę do góry i patrzał pod światło na płyn zlekka opalizujący, który miał stać się treścią nowego życia, przekreślać całe dziesiątki lat, zwracać młodość i siły.
Tysiączne myśli biły mu do głowy. Radość, obawa, nadzieja przejmowały go kolejno, ale ponad wszystko czuł, że przedewszystkiem na sobie musi doświadczyć działania owego wyciągu, którego skuteczność niewątpliwą stwierdził już na zwierzętach, zanim odważy się zastosować go do innych ludzi. Albo wnioskowania jego okażą się słuszne i osiągnie ów wymarzony wynik cudowny na sobie, albo też nieprzewidziane powikłania fizjologiczne wywołają skutek wręcz przeciwny, przyspieszą ostateczny rozkład tkanek lub sparaliżują działalność serca...
Wszystko jedno, co będzie! Czuje, że musi zrobić ten krok ostateczny, który albo uwieńczy dzieło, albo zburzy cały gmach marzeń.
Nadeszła ta chwila. Teraz już zupełnie spokojny, jak przy doświadczeniach nad zwierzętami, ujął palcami lewej ręki skórę, tworząc fałd wystający, a prawą, ruchem pewnym, zagłębił w fałd ten igłę szprycki i nacisnął tłok. W miarę przedostawania się cieczy pod skórę, przejmował go ból palący, gwałtowny, lecz nie drgnął nawet.
Nareszcie dowie się o rezultacie pracy długoletniej. Nareszcie stwierdzi działanie odkrycia swego. Zmożony bólem położył się na otomanie. Zimny pot okrył mu czoło. Otarł go chustką i czekał.
Stopniowo ból w miejscu zastrzyknięcia łagodniał i wreszcie minął zupełnie. Od czasu do czasu tylko, jakby echo bólu odzywało się w rance, natomiast uczuł dziwne ciepło, rozchodzące się po ciele. Z początku przyjemne to uczucie, przechodziło stopniowo w podniecenie. Pod wieczór stwierdził, że ma gorączkę. Paliła go twarz, piekły ręce. Termometr wskazywał 39 stopni.
Pełen niepokoju i oczekiwania, położył się do łóżka. W nocy gorączka nieco spadła. Wystąpiły zato poty i pomimo silnego postanowienia czuwania nad skutkami zastrzyknięcia wyciągu, nie mógł opanować senności. Wreszcie zasnął twardo.
Był już dzień jasny, gdy się obudził. Bólu, gorączki, potów — ani śladu. Rzeźko zerwał się z łóżka. Miał wrażenie, że nowa krew, bujna i wrząca, płynie mu w żyłach. Tak, czuł, że jedno to zastrzyknięcie wczorajsze przynosi mu zapowiedź powrotu młodości. To też, pogwizdując wesoło, zabrał się do ubierania.
Stara służąca, Marta, czekająca już od godziny ze śniadaniem, słuchała zgorszona tego gwizdu, gdyż nie mogła wyobrazić sobie, aby profesor, zawsze tak poważny i zamyślony, mógł się zdobyć na taki figiel.
— Może — pomrukiwała, kręcąc się po jadalnym pokoju — pozwolił sobie wczoraj gdzie w towarzystwie?
Wreszcie wyszedł do niej lekki i radosny.
— Dzień dobry, Marto — zawołał — pięknie dziś na świecie!
— Dzień dobry panu profesorowi. Żeby pięknie było, to nie powiem. Zbiera się na deszcz, ale pan profesor dzisiaj wesoły, a spał tak, że nie mogłam doczekać się ze śniadaniem.
— No, ale już jestem i do tego głodny! — rzekł, śmiejąc się i pogłaskał starą po twarzy.
— Niema co — mruknęła, znalazłszy się w kuchni — pozwolił sobie wczoraj nieboraczysko i jeszcze nie wytrzeźwiał!
Bohusz tymczasem zasiadł do stołu. Dawniej, ba, wczoraj jeszcze, wypijał co prędzej kawę, rzucał okiem na telegramy w dzienniku, który prenumerował i spieszył do pracy. Dzisiaj, ku zdumieniu Marty, jadł z apetytem wilczym wszystko, co mu podała i z zajęciem przeglądał nie tylko depesze, ale i wiadomości miejskie w swym dzienniku, dziwiąc się, że przedtem nie zwracały uwagi jego te często drobne, ale zawszeć malujące chwilę obecną, objawy życia.
Nie dosyć na tem, gdy bowiem po śniadaniu zabrał się do pracy, uczuł, że nie idzie mu jakoś. Nie mógł myśli zebrać, niecierpliwiło go to, nad czem dawniej ślęczył z lubością całemi godzinami, zapominając zupełnie o świecie zewnętrznym.
Dziś poziewał, przeglądając notatki lub nachylając się nad mikroskopem. Wreszcie nie wytrzymał i rzucił pracę.
Widocznie — myślał — nie minęło jeszcze podniecenie. Nerwy potrzebują wypoczynku.
Spojrzał przez okno. Rozpraszały się chmury. Gorące słońce lipcowe świat złociło. Do pokoju wpadła pszczoła zbłąkana i brzęcząc, szukała wyjścia.
I nagle wzięła go chęć ogromna zaczerpnięcia pełnemi płucami woni pól i łąk, zobaczenia zieleni, kwiatów, zboża falującego na łanach.
Porwał kapelusz i laskę i raczej wybiegł niż wyszedł na ulicę.
Jakże pięknym i wesołym wydał mu się teraz świat, do którego dawniej nigdy nie tęsknił; jakże uroczym ten cienisty park miejski, który uważał zawsze za jakąś wystawę nianiek z niemowlętami, lecz nie za miejsce dla ludzi pracy. Wkrótce jednak i park okazał się za ciasny dla niego, tyle sił i energji czuł w sobie, tak pociągało go wszystko. Wskoczył więc do tramwaju i nie wysiadł, dopóki nie zobaczył przed sobą szerokich, pokrytych zbożem pól, srebrzystej wstęgi rzeki, zieleni lasów i ogromu niebios, po których fantastycznemi kłębami sunęły obłoki perłowe.
I jak student w pierwszych dniach wakacji letnich, brodził po polach, wywijając laską i nucąc piosenki, które kiedyś słyszał w latach dziecięcych, a które teraz obudziły się do życia, ukryte gdzieś w tkankach mózgowych; wstąpił do mleczarni podmiejskiej; z rozkoszą wylegiwał się na murawie śród drzew szumiących lasu, zanim wreszcie, z pękiem kwiecia polnego w ręce, znużony i opalony, ale szczęśliwy, pomyślał o powrocie do domu.
Gdy wchodził do przedpokoju, Marta, zaniepokojona próżnem oczekiwaniem, gdyż pora obiadowa minęła już dawno, wybiegła na jego spotkanie.
— Co się panu profesorowi stało? — zawołała głosem strapionym. — Obiad już do niczego. Wszystko wystygło. Bóg wie co przychodziło mi do głowy! Od godziny wyglądam przez okno, a profesora ani widać. Chwała Bogu, że nareszcie pan profesor wrócił!
Bohusz uśmiechnął się, zabawiony tym niepokojem wiernej służącej i ocierając spocone czoło, podał jej pęk kwiatów uzbieranych.
— Niechno Marta — rzekł — włoży to do wazonu i postawi na stole. Byłem za miastem.
Marta spojrzała podejrzliwie.
Kilkanaście już lat służyła u prof. Bohusza, a nie zdarzyło się jej jeszcze, aby ten człek poważny i zagłębiony w nauce, wybierał się sam jeden na wycieczki podmiejskie.
— Co mu się stało? Czy mu kto uroku zadał? — powtarzała, odgrzewając zupę i przypomniawszy sobie niezwykły wybryk poranny profesora.
Tak minął pierwszy dzień działania eliksiru młodości.
Tej nocy profesor spał, jak zabity. Zastrzyknięcia postanowił ani tego, ani następnego dnia nie powtarzać, aby zbadać, o ile trwałe będą jego skutki.
Na drugi dzień podniecenie dnia pierwszego minęło, widocznie pod wpływem niezwykłego wyładowania energji fizycznej, tak sprzecznej z dotychczasowym trybem życia, pozostało jednak uczucie rzeźkości, pozostał też apetyt, policzki nabrały barwy, a oczy blasku.
Trzeciego wreszcie dnia zastrzyknął sobie drugą dawkę. Nastąpiły te same objawy: najpierw ból gwałtowny, potem podniesienie temperatury, wreszcie poty i senność przemożna.
Gdy się ocknął czwartego dnia, uczuł nowy napływ siły i zdrowia. Ubrał się szybko i zjadł śniadanie, żartując z Marty, nie mogącej pojąć, co się dzieje z tym dotychczas tak poważnym, małomównym i najczęściej tetrycznym profesorem, zgarbionym i postękującym czasem, a dziś tak ruchliwym i rzeźwym, jak młodzieniec.
Bo też istotnie młodość powracała. Po dziesięciu dniach stwierdził, że włosy na wąsach, brodzie i głowie zaczynają przybierać od korzeni dawną złocistą barwę, stają się gęstsze i bujniejsze, a na łysinie, nad czołem, pojawia się mech złocisty włosów nowych; że dotychczas zapadłe oczodoły zapełniają się, a oczy, jakby pchnięte naprzód, nabierają czystości i przejrzystości; że zmarszczki w kątach oczu nikną zupełnie, cera staje się gładka i różowa, bez plam i pięten starości; że na rękach znikają fałdy i wypukłości stawów, muskuły przedramion rosną, a nogi prostują się i prężnieją. Nie ulegało już wątpliwości, że młodniał z dnia na dzień, że wracał do pełni sił, rozkwitu wieku męskiego. Przejmowało go to radością taką, o jakiej nie miał nawet pojęcia. Radością nie tylko samolubną z odzyskania tego, co zdawało się już niemożliwe do odzyskania, ale także radością odkrywcy, że osiągnął triumf, nad którym pracowali napróżno uczeni całego świata od tysiącoleci. Dziesiątki pokoleń kładły się w grób, nie przewidując nawet, że można uniknąć starości lub wyleczyć ją, jak wszelką inną chorobę, a on, profesor Bohusz, dokonał tego, osiągnął szczyt marzeń ludzkich, stał się najsławniejszym człowiekiem na świecie, bo nie wątpił, że skoro wieść o eliksirze młodości rozniesie się śród ludzi, to imię jego wynalazcy rozbrzmiewać będzie, jak grom, że zaćmi najgłośniejsze imiona poetów, kompozytorów, wirtuozów, lekarzy, bohaterów...
Zauważył jednak i to, co najpierw wziął za skutek podniecenia chwilowego, mianowicie, brak chęci do pracy, tej mrówczej pracy codziennej, której przy genialnym umyśle zawdzięczał właśnie tak wspaniałe wyniki naukowe, a która przedtem stanowiła treść życia jego. Teraz rozglądał się po świecie z podziwem i zaciekawieniem, oczyma szeroko rozwartemi, jak u dziecka. I pociągało go teraz właśnie to, co dawniej, w tym okresie, który nazywał już pierwszą młodością, było dla niego zupełnie obojętne. A że zawsze był odludkiem i znajomości osobistych posiadał nie wiele, rodziny zaś nie znał wcale, dalecy bowiem, jedyni krewni jego mieszkali gdzieś na głębokiej prowincji — stał się więc gościem teatrów, koncertów, zabaw publicznych, wymykał się na wycieczki bliższe i dalsze, zainteresował się nawet gorąco sportami wszelkiego rodzaju.
Z początku dziwny, niespodziewany ten zwrot zastanawiał go i niepokoił, gdy notował skrupulatnie, z dokładnością badacza, przejawy działania swego wynalazku i gdy powracały jeszcze od czasu do czasu porywy do pracy naukowej. Po dwudziestu jednak dniach stosowania wyciągu, poddał się zupełnie temu nowemu stanowi rzeczy, a raczej nie odczuwał go już wcale. Przeciwnie, gdy zastanawiał się nad stanem dawnym, to właśnie ta dawna jego powaga, zasklepianie się w laboratorjum i bibljotece, bez innych przyjemności, jak praca i nauka, zdawały mu się nienaturalne i śmieszne i dziwił się, że mógł życie takie prowadzić.
Tymczasem eliksir działał w dalszym ciągu. Bujny zarost na głowie i twarzy przybierał coraz bardziej dawną, piękną barwę złocistą, kształty zaokrąglały się i rosły w miarę odzyskiwania przez muskulaturę ciała dawnych młodzieńczych rozmiarów, wszystkie ścięgna zwarły się i stężały, kości odzyskały moc i elastyczność, wskutek czego kark się wyprostował, głowa podniosła dumnie i wreszcie pewnego dnia spostrzegł, że ubranie, które dawniej wisiało na nim luźno, jak worek, teraz pęka mu na szwach, za ciasne i za krótkie, że wygląda w niem wprost zabawnie. Nie było innej rady, jak kupić nowe i to zaraz, bo w dziwacznym stroju dawniejszym nie wytrzymałby ani dnia dłużej.
Przypomniawszy sobie wyczytany w dzienniku adres jednego z największych magazynów miasta, udał się tam natychmiast. Nie mało jednak kłopotu mieli subjekci z tym klientem źle i niezgrabnie odzianym, zanim zdołali zaspokoić wymagania jego, bo gdy dawniej uważał ubranie za rzecz całkiem podrzędną, na którą człowiekowi rozumnemu nie wypada i nie warto tracić czasu i uwagi — teraz stał się nadzwyczaj wybredny. Po długiem wreszcie przebieraniu w wielkich stosach ubrań, wybrał kilka garniturów najmodniejszych i, przywdziawszy zaraz wytworny garnitur letni, resztę kazał odesłać sobie do domu. W tym samym magazynie uzupełniwszy jeszcze garderobę, od stóp do głowy odświeżony, wyszedł pod inną już zupełnie postacią na ulicę. Tu spostrzegł dziewczę, sprzedające kwiaty. Przystanął, kupił piękny goździk pąsowy, dał wpiąć go sobie w butonierkę i rzucił kwiaciarce banknot, przewyższający dziesięciokrotnie cenę, żądaną za kwiatek.
Już od paru tygodni nieliczni znajomi odludka profesora spoglądali z podziwem, jak rozruszał się, ożywił, stał się krewki, zdrowy, młodzieńczy.
Lecz dzisiaj, w tym stroju modnym, z pod igły, niktby go już nie poznał.
Istotnie, spotkał niebawem dawnego swego ucznia, z którym nawet łączyły go niegdyś stosunki nie ledwie przyjaźni. Uczeń, człowiek już podstarzały, spojrzał na idącego szybko, krokiem elastycznym, wytwornego jegomościa wzrokiem obojętnym. Bohusz zato, poznawszy ucznia, uśmiechnął się uprzejmie i ruchem zgrabnym uchylił kapelusza. Powitany, spostrzegłszy ten ruch, zdjął także szybko kapelusz, ale z oczu jego wyczytać było można, że zgoła nie wie, kto mu się kłania i raczej przypuszcza omyłkę.
Z nie mniejszym również podziwem, jak obcego intruza, powitała tego eleganta z kwiatkiem w butonierce stara Marta, gdy wrócił do domu. Zaniepokojona pospieszyła do kuchni, gdzie właśnie znajdował się woźny Towarzystwa naukowego, przychodzący kilka razy na tydzień sprzątać laboratorjum i pracownię profesora, czyścić naczynia laboratoryjne i przyrządy naukowe, jako obeznany z tego rodzaju czynnościami. I on szeroko otwierał oczy na zmiany, jakie zaszły w profesorze Bohuszu, mając jednak wielki respekt dla ludzi świata naukowego, któremu posługiwał i będąc z natury małomówny, kiwał tylko głową, nie śmiąc się odezwać.
— Czary, panie Józefie, czary! — zawołała, wpadając do kuchni. — Nie tylko, że nasz profesor odmłodniał, ale wystrychnął się na wielkiego pana. Pobiegłam, aby mu pomóc zdjąć palto, a tu patrzę, w przedpokoju stoi jakiś elegant zupełnie obcy, w żółtych butach, jasnem palcie, z kwiatkiem w guziku. Ażem krzyknęła. A pan uśmiechnął się i powiada:
— A co, po ludzku teraz wyglądam!
Tu wykręcił się, trzasnął obcasami, jak młodzik i skoczył do pokoju.
— Niechno pan spojrzy, panie Józefie — dodała, zaglądając przez dziurkę od klucza.
Józef spojrzał i ujrzał profesora, stojącego w jadalnym pokoju przed zwierciadłem i poprawiającego krawat.
— Dalibóg! — szepnął — to chyba czary. Boć wiadomo, że choroba, albo i nieszczęście, mogą z młodego człowieka zrobić starego, ale żeby ze starego, za przeproszeniem, grata, zrobić młodego eleganta, tego jeszcze nie słyszałem, choć człowiek przecież tyle lat obraca się śród różnych profesorów i doktorów uczonych.
— Czary, czary! — powtarzała wciąż Marta.
— A może — szepnął Józef, uderzając się w czoło — znalazł kwiat paproci! Bo to powiadają, że kto taki kwiat w noc świętojańską znajdzie, to mu się wszystkie skarby otwierają i może mieć, co chce.
Martę zastanowiły mocno te słowa.
— Kto może wiedzieć? — rzekła zamyślona. — Może i znalazł. Bo rzecz to przecież niesłychana! Niedawno jeszcze stary, zgarbiony, wciąż nad książkami i swemi szkiełkami, tak, że nie mogłam się doprosić aby zjadł obiad, a dziś młody, elegancki, lata, jak ten pędziwiatr, po zabawach i prawie, że nie tknie książek swoich. Co tu robić panie Józefie, co tu robić?
— A na co? — odparł Józef filozoficznie. — Czy was krzywdzi?
— Gdzieżtam! — zawołała Marta. — Przedtem był taki ci wyrachowany, że o każdy grosik trzeba się było użerać. Żałował sobie wszystkiego, aby tylko na te książki i szkiełka wystarczyło, a dziś daje, ile powiem i to jeszcze mu za mało i sam do domu różne dobre rzeczy znosi, bo je teraz za dziesięciu.
— No, no! — kiwał Józef głową. — A może gbur się zrobił?
— I to nie! Dawniej też zły nie był, ale mruk okropny. Rzadko kiedy do człowieka się odezwał. A jeżeli się odezwał, to tak, jakby języka żałował. Niech Marta zrobi to, przyniesie owo! — i tyle. A teraz to i pogada i pożartuje, a czasem nawet — dodała zażenowana — uszczypnie albo wpół obejmie, wesoły, jak student.
Józef zaśmiał się cicho.
— I czego — westchnął — chcecie więcej, kobieto? Oj, żeby to on mnie takim młodym zrobił!
Marta wydęła pogardliwie wargi, ale Józef tego nie widział, zamyślił się bowiem głęboko nad możliwością powtórnej młodości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.