<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Filozofja!
Pochodzenie Akta Babińskie
Wydawca Józef Ignacy Kraszewski
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FILOZOFJA!





Filozofja!

Otóż macie, co lubicie — filozoficzny artykuł na czele, Kochani Czytelnicy! Długo też jeszcze lubić będziecie tak serdecznie filozofją, czytać Fl. Bochwica, P. T. Szczeniowskiego, P. Cieszkowskiego, P. Ziemęcką i t. d.?? Musiał was teraz porwać wstyd jakiś, żeście dotąd nie myśleli o filozofij, i nuż do niéj. Na czém się to skończy? nie wiém.
Jest u nas teraz kilka rodzajów filozofów i filozofomanów. Na czele stoi młodziuteńki, z bródką, z długiemi włosy, wyzwoleniec berlińskiego uniwersytetu, niewolnik Hegla, pełen zapału i wiary w nieomylność pantheizmu i prawdziwą prawdę filozofij teraźniejszéj — filozof à la hauteur du siécle, wielce dumny, że on jeden poznał prawdę, spoglądający na tłum profanów z góry. — Dla niego Hegel Messjaszem, jego nauka jedyném światłem, a Schelling, ten Jan Chrzciciel niemieckiego Messjasza, już teraz herezjarchą. Posłuchajcie no, jak uczniowie Hegla grożą na nosie Schellingowi, jeśli się poważy targnąć na absolutną prawdę Hegla.
Takich filozofów u nas na prowincij mało, bo im powietrze wiejskie nie służy. I z kimżeby żyli na wsi, miły Boże, któż godzien rzemyk ich trzewika rozwiązać?
Jeden taki świéżuteńki, wernixowany filozofek, jak z igły, przybył tu niedawno do kraju, i z tą pogardliwą minką, którą wdziéwa za palladjum młodzież, lękająca się zawsze, aby ją czasem za zbyt rozumną nie wzięto, stawił się przed powszechnie znanym uczonym, a nadewszystko dowcipnym człowiekiem. O czémże miał z nim mówić? — Jadąc z Berlina nie mówi się o czém inném, tylko naturalnie o filozofij, tak jak ze wschodu przybywając o cholerze — więc nasz młodzik począł filozofować. Słuchał go poważnie, serjo, kiwając tylko głową niekiedy, nasz domowy uczony — Słuchał kwadrans, słuchał pół­‑godziny, nareście, gdy nie wiém co usta młodemu przemknęło, spytał go z największą serjo.
— Proszę Pana, po czemu tam śliwki w Berlinie? —
Ten zręczny zwrót konwersacij na śliwki dowiódł wielkiéj pokory ducha naszego domowego uczonego — nie ważył się nawet rozprawiać z młodzikiem.
Wszyscy ci młodzi filozofowie coś piszą. Niektórzy przedsięwzięli na nowo zupełnie z gruntu przerobić język. W istocie co on wart! Stary łachman! Do filozofij trzeba go dopiéro gotować zupełnie tak, jak się gotują gałgany na papiér, bić, prasować, dusić, moczyć, gnoić, i dopiéro powstanie język filozoficzny. Skutkiem téj wyrozumowanéj metody, niektóre rozprawy filozoficzne polskie potrzebują tłómaczenia koniecznie, gdyż tajemnicę ich znaczenia wié tylko autor, posiadający jeden klucz i słownik swojego nowego języka. Nic ciekawszego nad rozprawy tego rodzaju, fraszka jenjalne próby P. N. K.... do dziś dnia nam pamiętne. Bo dla czegoż być jasnym, zrozumiałym, naturalnym? Czyż prawda powinna być jasną i prostą? — Bynajmniéj. Stare to tylko uprzedzenie, przesąd i nic więcéj. Wszystkie mądrości były zawsze tajemnicami; mądrość starożytnych, przypomnijcie sobie, zamykała się ostatecznie w jakichś tajemnicach. Prawda więc powinna być mocno niezrozumiałą, silnie niepojętą, aby się mogła nazwać prawdą. Oto dopiéro prawda, któréj nikt zaprzeczyć nie potrafi, bo któż ją zrozumié?
Nowa szkoła filozoficzna potrzebuje koniecznie cale nowéj terminologij, nowo przez siebie stworzonego języka. Wychodzi ona z założenia, że nowe ideje, nowe pomysły, potrzebują koniecznie nowych na wyrażenie ich narzędzi, nowych wyrazów. Ale na nieszczęście zapomnieli się ci panowie, że nic pod słońcem nowego, że i pantheizm nie nowy, i Hegel niezewszystkiém nowy, że w starych już bardzo xięgach nieraz o tém prawiono, co im się dziś świéże, świéżuteńkie wydaje. Wychodzi to na sławne owe La Fontain’a zachwycenie Baruchem, który po ulicach biegał, piérwszy raz do niego zajrzawszy, i każdego pytał.
— Czytałeś Barucha? —
Kocham tych nowych filozofów za ich zapał tylko. Zapał to zawsze rzecz rzadka i uszlachetniająca człowieka. Słabe stworzeńko zapali się czasem do nieprawdziwéj prawdy, ale na to człowiek, moi Panowie! — Piękna to jednak dusza, co się jeszcze palić może. Woda bez części spirytusowych nigdy się nie zapali. Szkoda tylko zapału zmarnowanego, — ale cóż na to poradzić? — Choroba to umysłowa, przebieży Europę, sprowadzi nawet umysłową śmiertelność, ale przejdzie jak cholera.
Staréj fozy, jak to po staremu mawiano, filozofowie, cale to inny lud, lud w bojaźni Voltair’a, w strachu Rousseau, w uwielbieniu nie wiém tam jeszcze kogo wychowany, lud bez zapału, bez serca, szyderski, niewierny, zimny. Jeśli tamci są wódką, to ci octem, który się zapalić nie może i ma upodobanie gryść i szczypać. — Ci zeszli ze sceny i nic nie piszą; czytają jednak zawsze swoich ulubieńców, i nic nie wiedząc, co się wkoło nich dzieje, myślą, że świat zawsze stoi na dykcjonarzu filozoficznym, a wszyscy się interesują do téj pory najżywiéj sporem Fernejskiego nieśmiertelnego z X. Nonnotte. Gotowi zapytać, i nicby mnie to nie zdziwiło, jak się miewa Fryderyk, Król pruski? Oni są jak te stare zegary, o których tylekroć mówiłem, co stanąwszy na jednéj godzinie, ciągle ją pokazują uparcie — Nowi filozofowie powiadają o nich, (nie kryjąc się z pewnym dla nich szacunkiem), że ponieważ negacja jest środkiem pomocniczym uznania prawdy, — ci ludzie negujący mają wielkie zasługi. Wedle nas największą ich zasługą oryginalność. Wystawcie sobie człowieka, który w nic nie wierzy i w łeb sobie nie strzelił?? Ja go nie pojmuję.
Są jeszcze filozofowie domorośli.
A! to doskonali filozofowie, nieoszacowani. To pomarańcze, pod niebem naszém dojrzałe, bez pomocy szklarni; smaku nie pytaj, a jużciż pomarańcza jest, — i czegoż ci więcéj potrzeba?
Domorośli filozofowie piszą rozprawy o wszystkiém, sądzą wszystko, wyrokują o systematach, decydują o ich założycielach — a nic nie umieją i nic nie wiedzą.
Naiwne to stworzenia, jakich gdzieindziéj nie spotkać. Ot, jak się domorosły filozof kształci. Bierze on naprzód piérwszą xiążkę, jaka mu przypadkowie pod rękę wpadnie i czyta. Trafia się, że ją zrozumiał, lub trochę nie zrozumiał tylko — to go wprawia w wielką dumę. Naokoło niego wszyscy są tak zajęci pojmowaniem i zgłębianiem berdyczowskiego kalendarza, że naturalnie on, co pojął nierównie coś wyższego, mądrzejszego, ma się za olbrzyma umysłowego. Tandem bierze drugą xiążkę, która może nie wiązać się zupełnie z piérwszą, nie objaśniać jéj, nie tlómaczyć, może jéj nawet przeczyć — Czyta — sądzi. Bierze trzecią, i tak daléj i tak daléj. Wyobraźcie sobie człowieka, który się usposabia tak nieporządnie, niesystematycznie, i wyrabia na filozofa. Bez nici przewodniczéj w tym labiryncie poczyna w nim błądzić, w mocném przekonaniu, że idzie wprost do otworu, przez który ujrzy niebo i światło. Poczciwy, sumienny człowiek! Pytam się, jak się nie ma odurzyć, nie mając z kim porównać??
Twardnieje potém i krystallizuje się tak, że porównywając się nawet z innemi, już się ma za czystéj wody djament.
Filozof domorosły, nie mogąc porządnie nabyć nauki, a czując niekiedy jéj potrzebę, chwyta ją, łapie po drogach rozstajnych.
Pędzi wiater cząsteczkę jakąś wiadomostki w artykule obcéj treści, on na nią zasiada, jak pająk — złapał, chowa.
Z drugiéj strony, bodaj w komedyjce, leci druga wiadomostka, — dobra i ta, i tak daléj i tak daléj.
Nareście występuje z dziełem domorosłém. Pozwólcie mi o niém nic nie mówić; tak wielce szanuję obywatelskie (?) intencje tych panów, że nie chcę się im dłużéj naprzykrzać.
Po śmierci jednego z takich filozofów (powiém wam nawet gdzie, ale pod sekretem: w pińskim powiecie) znaleziono pełen kufer rozpraw filozoficznych o duszy człowieka, o celu istnienia, o moralności. Dodaję, że ten filozof — ideontolog żył — zapytajcie sobie jak żył — nie chcę ogadywać. —
Dla czego tylu nieusposobionych rwie się do pisania w przedmiotach filozoficznych? Bo nic łatwiejszego nad marzenia tego rodzaju; nie wiém czy nie trudniéj już mierną poezję, jak nic niewartą napisać rozprawę. To pewna, że kto nic a nic nie umié, potrafi jeszcze napisać rozprawę i poemat. Kałamarz atramentu, arkusz papiéru, trochę odwagi, niewiele myśli, kupa słów — ot i gotowo.
Przepisz na czysto i dawaj gorąco.
A, są jeszcze jednego rodzaju filozofowie, mający pretensją godzić filozofją z nauką chrześcjańską. Podobni oni są tym wiecznie zajętym pojednawcóm, którzy godzą zawsze, choć się nikt kłócić nie myśli. Zdrowa filozofja oparta była od wieków na nauce Chrystusa, z którą się nigdy, jak córka z matką, nie kłóciła; a to, co oni zowiąc filozofją, chcą godzić z chrześcjańską nauką, daż się pogodzić kiedykolwiek. Wyciągajcie napróżno na łożu Prokusta, karła waszego, nigdy on nie dorośnie olbrzyma.
Ale otoż zaczynamy się coś serjo zasępiać, jak gdyby namiętność się jaka w nas poruszyła. Cicho! cicho! wracamy do dawnego tonu. Zacni to ludzie ci filozofowie pojednawcy, bardzo słuszni i zacni; co to za obywatelskie intencje! co za piękny cel! A co za szkoda razem, że ci panowie nie myślą lepiéj nad sposobami utrzymania lodu w płomieniach. Możeby im się kiedy dokazać tego udało. Tymczasem pracują napróżno i dochodzą z wielkiém swojém zdumieniem do tego, że im powiadają.
— Ale Waćpan siejesz herezje.
— Ja? ja? Panie!
— Pan.
— Ja najgorliwszy z apostołów — ja!!!
Wystawcie sobie zdumienie; ten najgorliwszy apostoł jest — herezjarchą.
Ledwie ztąd wyszedł przelękły, zadziwiony, zmięszany, gdy w drugiém miejscu spotykają go.
— Ale Waćpan jesteś pietysta, fanatyk — Jezuita. —
— Ja! ja! ja! co filozofję? —
— Ale Waćpan nie rozumiész filozofij. —
Nowe i niemniejsze zdumienie. —
Są jeszcze filozofowie, którzy, przeczytawszy kilka xiąg o filozofij historij, marzą o zfilozofowaniu własnéj krajowéj historij. Na ten cel szyją jéj kurteczkę z protestanckich wykładów, fakta wywracają do zagranicznego kroju, i tak z francuzka po niemiecku wystrojone dają nam bolesławowskie czasy, Polskę i Słowiańszczyznę przedchrześcjańską.
A! nie uwierzycie jaki to widok zabawny, jaka to doskonała historja!
Królowie występują w niéj, od kolebki przejęci jedną myślą jakąś, którą całe życie exekwują. Niech sobie Kroniki cale inaczéj o ich charakterze i wypadkach czasowych świadczą — cóż to szkodzi? Rien n’est bète comme un fait. Nie lepiejże od razu pełną jedności ulać historją, a czego brakuje dosztukować, a co się sprzeciwia wyrzucić?? Tym sposobem chcecie sobie wytłómaczyć całą historją na tle monarchiczném; wytłómaczycie ją łatwiuteńko; chcecie wyłożyć dzieje na tle republikańskiém, cóż trudnego? — Gaszą się tylko światełka, mogące źle w ogólnym obrazie odbijać; te tu, tam drugie, — rzecz gotowa, i prawda skacze w oczy.
Już tak uderzywszy się w piersi, wyznajmy, że nigdy nie było takiéj wygody, jak teraz.
I narzekają na wiek! ale to wiek postępu, wiek najwyższéj doskonałości; ot naprzykład z jednéj i téj saméj historij, z jednych źródeł czerpanéj, zrobić łyżkę dla dwóch przeciwnych stronnictw równie dogodną? Kiedyż to było? A co może być weselszego nad to filozofowanie nad historją, z powziętéj myśli wprzód (a priori ) dla osobistych potrzeb?? To zabaweczka wysmienita. Jak w łomigłówce, z jednych sztuczek, chcesz Jegomość Kapucyna? — Jest Kapucyn — Chcesz okrętu? — Jest okręt. A oboje doskonałe. Odrazu poznasz, (gdy ci tylko wprzód napomkną), co to a co to.
Ale na ten raz dosyć o filozofij. Dalszy ciąg nastąpi, a mianowicie mnóstwo rozpraw w pojedyńczych kwestjach najżywotniejszych, kwestjach czasowych i indywidualnych, niezmiernie ważnych. Autor przygotowuje się do traktowania ich, robiąc sobie nowy słownik polski, zupełnie oryginalny. Nie będzie w nim ani jednego wyrazu dawnego, ani jednego obcego — Zobaczycie! zobaczycie!









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.