Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nie potępiaj mnie pan, proszę, i nie miej do mnie żalu. Nie pójdę za twą radą i nie rozstanę się z mężem. To niemożliwe. Zaraz panu powiem dlaczego. Przedtem jednak proszę, odrzuć wszelki żal i przeczytaj ten list z zimną krwią, tak jak ja te słowa piszę.
Nazwałeś mnie pan wczoraj istotą wrażliwą, impulsywną, odbijającą na swej duszy myśli, otaczających mnie istot, z wiernością kliszy fotograficznej. Panie Born, masz pan racyę! Jestem taką istotą i to od chwili urodzenia i dlatego też krok tak ważny, jak rozstanie się moje z mężem, potrzebuje być mi poprostu może nakazanym przez kogoś, wskazanym i niemal za mnie wykonanym. Sama nie zdobędę się nigdy na porzucenie domu, w którym może mi źle, w którym czuję się bez dachu nad głową, lecz do którego się... przyzwyczaiłam. Nawet do tego człowieka, którego świat nazywa mężem moim, przyzwyczaiłam się najzupełniej. Więcej panu powiem, przyzwyczaiłam się do mego pesymizmu i gdybym musiała, zmieniając rodzaj życia, wyrzec się szyderstwa i zacząć inaczej patrzeć na świat — cierpiałabym. Może to jest chorobliwe, ale tak być musi. Powiedziałeś mi pan kiedyś — o, już dawno — że ja z nowych prądów, które dawniej tak silnie burzyły nasze społeczeństwo i którym brat mój z taką łatwością dawał się unosić, wyssałam źle zrozumiane myśli i przekonania i te, jako czyny, teraz w życie wprowadzam. Dzieckiem byłam prawie, gdy te prądy biegły i słowa „wiedza, wiedza“, jak sztandar szumiały koło uszów moich. Brat mój także mówił o wiedzy, pragnęłam ją poznać choć w setnej części i dowiedzieć się, na czem polegać miało owo poznanie... prawdy. Lecz wybrałam się źle.
Właśnie w obozie waszym panował zamęt i anarchia. Nie dowiedziałam się nic, oprócz jednej wielkiej prawdy, która wydawała mi się wówczas niewykonalną, to jest postawienie swego „ja“ na pierwszym planie i koncentrowanie wszelkich sił do zadowolenia owego „ja“ swojego. Wychowana przez babkę romantycznie, odrzucałam to zdanie, jako zbyt bezwzględne. Przyszło życie i to wykazało mi w pełni, że każdy człowiek w głębi swojej owe „ja“ stawia na pierwszym planie i jemu hołduje. Biada więc tym, którzy tego nie uczynią, zginą bowiem w promieniowaniu drugich „ja“ i zostaną ich sługami. Nie miałam ochoty być zjedzoną przez tych drugich, wolałam więc wydobyć swoje „ja“ z ukrycia i kazać innym kłaniać się mu i dogadzać. Nie jestem ani gorszą ani lepszą, od innych. Przytem jestem deterministką, dlatego nie oburzam się na postępki innych. Szydzę z nich co najwyżej do chwili, w której postępki te nie szkodzą mojej osobie. Wtedy staję się złą i bezwzględną — bronię się. Co więc z podobnemi zasadami mam począć w waszym świecie, w świecie złożonym, jak mówicie ciągle z „obowiązku“, z „pracy, itd. ja znajduję ten przymus i to rwanie życia na strzępy za rzecz zbyteczną, drugim nie przynoszącą w rzeczywistości pożytku a mnie zabijającą. Jakie mam prawo pastwić się nad sobą, poddając się pod moralną i fizyczną torturę, dlatego jedynie, że pewna część ludzi takich, jak pan, lub Heglowa nazywa pożycie moje z mężem, nieuczciwością, obłudą, wyzyskiem opinii, itd. W waszych oczach rzecz się przedstawia w tem świetle, w innych zaś, należących do ludzi, którzy według tradycyi zowią małżeństwo „nierozerwalnym sakramentem z woli Boga“, właśnie rozstanie moje z mężem byłoby zbrodnią i występkiem. Powiesz mi pan, pozostań w domu, lecz żyj inaczej, lecz czemże ja szkodzę społeczeństwu, spacerując z Fajfrem, lub smarując twarz bielidłem? Na krańcu przepaści potrafię się zatrzymać, gdyż temperament mój sprzeciwia się owej osławionej pokusie wiarołomstwa. Wczoraj przeszłam taką próbę i zrozumiałam, że nie należę do rzędu kobiet, które mają jakieś namiętne porywy. Zresztą, panie kochany, co dla was może się zdawać rozkoszą, dla mnie byłoby boleścią, wy umiecie w dręczeniu siebie samego znaleźć rozkosz (czynicie więc to w samolubnym celu), ja zaś czuję, że byłoby to złym popędem zmuszać swoją istotę do czynów dla niej zbyt przykrych. Przyznaj się pan otwarcie, gdyby to życie, które pędzisz, nie przystawało, jak rękawiczka do twych potrzeb materyalnych i duchowych, z pewnością byś je porzucił. Potrzeba, ażeby ktoś zjadał czerstwe bułki, które pozostają u piekarza. Mój ojciec, mogąc jeść wykwintne potrawy, lubił kartofle ze słoniną. Pan lubisz życiowe kartofle ze słoniną i pragniesz mnie do tej uczty zaprosić. Nie, nie jestem w stanie mieszkać, jak Heglowa, na trzeciem piętrze i zadowolnić się uczeniem sługi, któraby mnie chętnie zabiła, lub okradła, gdyby jej ku temu zdarzyła się sposobność. Być może, iż wina to pustki, jaką mam w mózgu i w sercu. Nie próbuję jej jednak zapełnić. Zdobycze wiedzy nie nęcą mnie, gdyż są nędzne i małe, co jeden z uczonych, lub filozofów powie — w kilka lat później drugi w puch rozbije. To, co się wydawało prawdą nagą i stojącą na szczycie, za lat kilka będzie ośmieszone, jako niedołężne macanie po ciemku istot skazanych na wieczną ślepotę. Po co więc przekrwawiać sobie mózg temi chwilowemi zdobyczami i prawdami, szczególniej w dziedzinie filozofii? A co zaś do pustki serca, powiedziałam panu, iż nie zdołam i nie umiem kochać, gdyż wszelkie przywiązania znajduję szkodliwemi i bezpożytecznemi. Są tylko przyzwyczajenia i to rzecz nerwów i środowiska, w którem żyjemy. Nie trzeba zrywać z przyzwyczajeniami, skoro nam są miłe a innych... niema.
Widzisz więc pan, że mam racyę, pozostając tam, gdzie jestem. Nie kradną „dobrej opinii“, bo sam pan wiesz, że wszystko robię, co można, aby ją mieć jaknajgorszą. Nie dla świata więc pozostają w domu, ale dla siebie, gdyż czuję, że gdzieindziej byłoby mi sto razy gorzej. Nie jestem wyznawczynią samobójstwa a to byłoby samobójstwo moralne i powolne. Pozwól mi więc nadal być Reginą z „Ojca Makarego“. Mnie to bawi. Jestem uczciwą i ja jedna wiem o tem. Czy to nie dosyć! Raz jeszcze ci powtarzam, iż uczciwość moja wynika z nerwowej odrazy fizycznej miłości i z braku temperamentu. Widzisz pan więc, iż nie pysznię się pawiemi piórkami. Nie bój się także, aby mnie pesymizm zjadł i zagryzł, zobaczysz, że żyć będę długo i zawsze w dobrem usposobieniu. A teraz, daj mi pan rękę... jedną, drugą... te dwie poczciwe ręce, które chciały mnie, dobrowolnie i Bóg wie dlaczego skazać na nędzę i osamotnienie. Och, bo i pan byś mnie opuścił, cały mój charme i urok znikłby w pustym pokoju przy pogniecionym samowarku... Nie przecz pan!... wydałabym ci się głupią, pospolitą, chudą i brzydką kobieciną.
Sur ce, pozwól, że cię pożegnam; jedziemy jutro rano do Marcelina, oglądać wschód słońca, szkoda, że autor „Maryśki Olejarek“ nie umie jeździć konno... Wzięłabym pana za mego towarzysza, gdyż wczoraj wydałeś mi się bardzo pięknym, mon beau chevalier des ténèbres! Przyjdź pan, któregokolwiek dnia i nie staraj się zrobić ze mnie zabójczyni mego „ja“, bo ci się to nie uda.
Listu twego a nie czynu prawie się spodziewałem. Wczoraj dałem się unieść jakiejś dziwnej gorączce i wypowiedziałem myśli, które oddawna nurtowały we mnie i które jedynie tylko widok twego fatalnego położenia na usta mi wywołał. Piszesz pani, iż jesteś dbałą przedewszystkiem o swoje „ja“, o jego zadowolenie. Nie masz jednak gorszego wroga i nieprzyjaciela, jak właśnie siebie samą. Piszesz, iż namawiam cię do samobójstwa, to szaleństwo! Podawałem ci właśnie linę ratunkową. Ty nie wiesz, ile uspokojenia i prawdziwego szczęścia znalazłabyś w innem otoczeniu. Jesteś, jak liść, rzucony na fale, idziesz w tę stronę, w którą cię wiatr popchnie. Urągasz nowym prądom, które przez słowa twego brata zetknęły się z twoją młodością. Mówisz, iż „wiedza“ nic ci nie dała. Czy żądałaś od niej czego rzeczywiście? Czy brat twój, który był jednym z najgorętszych szermierzy słowa, opierał się na gruntownych jej podstawach? Czego właściwie chciałaś się dowiedzieć? Tajemnicy początku, śmierci? Szarpnęłaś z tej walki niewielki szmat egoizmu, przystosowałaś go do twego użytku i na nim oparłaś katechizm twej moralności. Z twego materyalizmu wylągł się twój pseudo-pesymizm, którym manewrujesz zręcznie, jak wachlarzem lub jak brat twój ongi, przed laty piórem. A dlaczego zwątpiliście oboje? — Oto stanęliście zaledwie w przedpokoju wiedzy i nie umieliście nawet dobrać wytrychu, aby jej świątynię otworzyć. Często w rozmowach naszych urągałaś mi, dając do zrozumienia, iż ja także jestem tym renegatem, który z pod szeroko rozwianego sztandaru pozytywizmu, przeszedł w głuchą ciszę i otoczył się spokojem. Pomyliłaś się najzupełniej, ja tylko teoryę organicznej pracy zastosowałem do mych małych środków i na chwilę nawet nie opuściłem tej wytkniętej przedemną ścieżki. Ową trochę wiedzy, którą, wytrychem drzwi otworzywszy, wykradłem, starałem się dać za podstawę mych prac, przezwanych przez panów Hohe „brudami naturalistycznemi“ a które nie są niczem więcej, jak badaniem cierpliwem ze skalpelem w ręku, rozwoju istoty ludzkiej w takiem, lub innem otoczeniu. Co więcej ci powiem, ta właśnie pozytywna metoda dozwoliła mi ugruntować mą wiarę i ta teorya aniołów Swedenborga, z której śmiejesz się za wachlarzem, wyrosła z tej samej podstawy, z której wyszedł twój sceptycyzm, bezwzględność twego brata i późniejszy jego pesymizm. I tak, jeden i ten sam pień wytworzył inne gałęzie. Ty ukochałaś siebie, ja zaś drugich! Badając istoty za pomocą studyów nad „środowiskiem“, w którem żyją, nad przetwarzaniem się ich gatunków, nad doborem płciowym — doszedłem do wniosku, iż zbrodnia, nikczemności, nędza fizyczna i moralna — wypływają z fatalnych warunków ustroju społecznego. Ku temu wrogowi zwróciłem się z całą potęgą i z nim walczę, jak z hydrą stugłową, zrodzoną z egoizmu milionów, pożerających ciała miliardów proletaryatu.
Masz na ustach bezustannie i ciągle „swój katechizm“, który jest skalkowanym katechizmem twego brata, to jest młodzieńca, który rzucił się, jak szalony w wir polemiki dla polemiki samej i później, chory, zdenerwowany, stojący nad grobem, zużywszy wszelką siłę na swe polemiczne prace, napisał wreszcie ów katechizm pesymisty, który nie jest, jak chcą jedni, kielichem pełnym goryczy, lecz raczej łupiną niestrawionych zielonych winogron wiedzy, których młody i chory żołądek przetrawić nie umiał. Ja mam także swój katechizm a jest nim „Filozofia ekonomii materyalnej“. Przeczytaj a dowiesz się, iż życie duchowe człowieka odbywać się może jedynie przez życie zbiorowe, społeczne. Społeczeństwo, jest-to istota zbiorowa a człowiek pojedynczy jest jego cząstką, atomem składowym. Mniejsza, lub większa doskonałość społeczeństwa zależy na urządzeniu wzajemnych stosunków i życia. Sprawiedliwem jest to, co nie przynosi szkody stosunkom społecznym, skoro zaś czyni szkodę — jest niesprawiedliwem!
Ztąd, zerwanie twego małżeństwa nietylko nie przyniosłoby szkody, lecz pożytek społeczeństwu. Zmieniwszy środowisko, zmieniłabyś się doszczętnie. Egoizm twój, który jest wynikiem jedynie jakiejś osobistej urazy, prawdopodobnie miłości własnej, znikłby i, zamiast, jak to czynisz teraz, psuć z dniem każdym swoją istotę a więc część składową społeczeństwa, zaczęłabyś się udoskonalać i tem samem być coraz pożyteczniejszym atomem w zbiorze tych milionów, które trzymają się ściśle łańcuchem ze sobą splecione i każdy gest, każdy czyn, myśl każda, łączy się w gest, w czyn, w myśl innych jednostek i staje się ogólną myślą, ogólnym gestem, ogólnym czynem całego społeczeństwa.
Nie wiem, czy mnie zrozumiesz, przeczytasz bowiem ten list, jadąc do Marcelina, powiem ci jednak to jeszcze, iż pesymizm twój ma rozwój w chorobie twych nerwów i ów brak woli jest także chorobą nerwową. Może kiedyś zdecydujesz się wyjść z tego domu, który nie jest ogniskiem domowem, ale oberżą i osiągniesz równowagę fizyczną i równowagę moralną. Nie będziesz śmiać się z błędów ludzkich, lecz boleć nad niemi i szukać ich przyczyn. Przestaniesz lekceważyć te moralne i nędzne wyniki pracy ludzkiej i zdobycze na polu wiedzy, gdyż są one, jak fale, tworzące jedna drugą i, ginąc deptane, dają życie nowej teoryi, nowej zdobyczy, która pozornie z innego źródła wypływać się zdaje. Lecz ta przemiana nie zajdzie w tobie nigdy, jeżeli przebywać będziesz w otoczeniu, w jakiem w tej chwili przebywasz. Teraz, nie jesteś „lalką“ romantyczną, jak twoja babka, jakkolwiek gwałtem tę maskę chcesz włożyć na siebie. Jesteś teraz pustem naczyniem, grzechotką dawnych polemistów, jesteś cieniem znikających cieni, które niosły przez czas jakiś sztandar, szeleszczący donośnie a zerwany z drzewa, które szeroko i silnie zapuściwszy w grunt swe korzenie, powoli, nieśmiało, różne wydaje owoce. Ty zrywasz te, które mają w sobie gorycz ironii i służą za pokarm wyłącznie jednej istocie, czyż to ma dowodzić, że całe drzewo jest nic warte i na stos przeznaczone?
Pragniesz pozostać tam, gdzie jesteś, zostań więc, zrzuć jednak maskę szczerości i bądź wreszcie raz jeden sobą samą. Przyznaj się otwarcie, iż mimo pogardy, jaką udajesz dla świata, nie umiałabyś żyć, gdyby świat ten zajmować się tobą przestał. Nie mogąc mu imponować inaczej, imponujesz mu tą właśnie pogardą konwenansów a w gruncie rzeczy dbasz o te konwenanse więcej, niż ktokolwiek inny. Jesteś jak ten Hohe w literaturze, który, widząc iż nie podoła sprostać i przewyższyć ludzi istotnie szczerych, wziął na się maskę obłudy i imponuje nią światu, wołając „jam szczery“, ci inni „kłamią“! Pozostań więc w świecie Hohego, wołaj: jam szczera i kłam, kłam aż do przesytu! Lecz mnie w domu, w którym przebywasz, nie zobaczysz nigdy. Drogi nasze rozchodzą się. Ja pracuję, żyję, kocham i wierzę. Ty próżnujesz, zastygasz, nienawidzisz i negujesz.
Bądź zdrowa. Born.