Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Wolno toczyła się dorożka, którą Helena powracała z majówki.
Zmęczona, zasunęła się w róg powozu i patrzyła przed siebie. Migało przed nią światło, błyszczące w pudle kozła. Deszcz lał, stukając w podniesioną i zapiętą budę powozu.
Przeczytała list Borna, prawie w chwili wyjścia z domu i udania się na herbatę do Żabusi. Słowa tego listu prześlizgały się po niej bez żadnego wrażenia. List ten wydał jej się nierównym i zanadto pokręconym. Pisany był spokojnie, lecz ona koniecznie chciała odkryć pod tą maską braterskiego pożegnania, głębszy i namiętny żal zawiedzionego w swych nadziejach mężczyzny...
Była więc prawie przekonana, iż Born jest w niej szalenie zakochany i że użył tylko podstępu, chcąc przedstawić się w jej oczach innym, niż ci, co ją otaczali.
Siedząc na krzesełku, wciągała wysokie z lakierowanemu okładami buciki. Pąsowe jedwabne pończochy owijały ściśle jej nogę, ciemne spodnie aksamitne dość bufiaste i po nad kolanami ściągnięte, kryły ją aż do stanu. Ubierała się powoli i uśmiech ironiczny coraz silniej krzywił jej usta. Teraz była przekonaną, iż Born przyjdzie dziś, jutro i zaczynała nawet układać w swej nieposkromionej fantazyi słowa, jakiemi go przywita. List leżał na toaletce pomiędzy słoikiem cold-creamu i pudełkiem różu. Miała zamiar go spalić, lecz zawahała się. Ostrożnie, powoli ujęła go i włożyła do małej szkatułki, którą ukryła w głębi jednej z szufladek. W szkatułce tej leżał zwitek papierów. Był to manuskrypt „Katechizmu pesymisty“, tej jedynej broszurki, jaką jej brat napisał. List Borna zabielił się jasno na tle tych zaczernionych papierów. Helena wieczko zamknęła.
Poczem powróciła spokojnie na dawne miejsce i zapinała uważnie świecące na tle czerwonych pończoch sprzączki spodni. Wstała i na łóżku szukała stanika. Robiła wrażenie pazia wysmukłego i kształtnego o eleganckich i dystyngowanych liniach. Bez gorsetu, giętka, w białej, cienkiej koszulce i w aksamitnych spodniach, z włosami wysoko podniesionemi nad karkiem, przybierała już z przyzwyczajenia wyzywające pozy. Wreszcie włożyła spódnicę z grubego szewiotu i zaczęła wciągać stanik.
Zastukano do drzwi.
— Czego?
— Proszę pani, przyszedł budowniczy Myłkiewicz i chce się koniecznie z panią widzieć.
Helena spojrzała zdziwiona.
— Budowniczy, to nie do mnie, do pana... Pana nie ma w domu!
— Ależ nie — nalegała służąca — powiedział mi wyraźnie — poproś pani, aby mnie przyjęła, mam jej coś do powiedzenia!
— Każ mu wejść do gabinetu pana.
Służąca wyszła. Helena upudrowała się pośpiesznie i, zapiąwszy stanik, udała się do pokoju męża.
Koło drzwi wejściowych stał ten sam człowiek, którego ujrzała wczoraj w bramie niedokończonej kamienicy i któremu Świeżawski rzucił owe słowa:
— Powieś się pan!...
Był jeszcze bledszy i włosy spadały mu w nieładzie na czoło. Miał zmięte ubranie i bieliznę. Wyglądał jak człowiek, który całą noc przepędził pod gołem niebem.
Helena stanęła na progu i, przytrzymując jedną ręką klamkę, drugą zebrała fałdy amazonki.
— Pan ma do mnie interes?
Mężczyzna milczał chwilę i nagle, rzucając czapkę o ziemię, ręce jak do modlitwy złożył.
— Wielmożna pani daruje — zaczął ochrypłym głosem — ale ja nie wiem, co począć... głowę tracę! Ja jestem przedsiębiorcą i podjąłem się budowy kamienicy na żądanie męża pani. Wygotowałem anszlag i został ten anszlag przez męża pani i przezemnie przyjęty... Dziś mąż pani przerzuca mi wszystko, materyał zmienia, rozszerza, przekształca... Ja nie mam pieniędzy... dopiero zaczynam przedsiębiorstwo... ta kamienica mnie zje do szczętu a ja mam żonę i troje dzieci...
Helena doznała dziwnie nieprzyjemnego uczucia, rzucona tak nagle w wir interesów, wyrwana z delikatnego świata kokieteryi i słaniających się ku niej uczuć, w którym od wczoraj przebywała.
— Przepraszam pana — wyrzekła kwaśno — ale ja nie znam się ani na anszlagach, ani na przedsiębiorstwach budowlanych. To rzecz mego męża... Sądzę, iż on musi dotrzymywać swych warunków. Inaczej udałbyś się pan do sądu.
Myłkiewicz otarł pot z czoła.
— Do sądu! — powtórzył — ależ mąż pani ma w tej chwili czternaście procesów i wygra je wszystkie, tak jest sprytny, iż wszystko potrafi obrócić na swoją korzyść... Tymczasem ja potrzebuję na jutro pieniędzy. To sobota, muszę zapłacić robotników i furmanki. Całą noc latałem za pieniędzmi. Od dziś rana nie miałem nic w ustach... Znikąd pieniędzy dostać nie mogę... Mąż pani musi mi zaawansować, inaczej zginę!...
Helena patrzyła na koniec swego bucika, który wysuwał się z pod jej sukni.
— Mój panie — wyrzekła powoli, cedząc słowa — ja się w te rzeczy mieszać nie mogę i nie chcę. Nie mam żadnego wpływu na mego męża. Zresztą wychodzę i nie wiem, czy do jutra się z nim zobaczę...
Myłkiewicz wyciągnął błagalnie ręce.
— Pani wielmożna! — zaczął — błagam cię w imię mej żony i mych dzieci... toć mnie jutro robotnicy rozszarpią, skoro im nie wypłacę!
Lecz Helena, skinąwszy głową, wyszła z gabinetu. Powróciła do swego pokoju i kazawszy pokojówce zawołać dorożkę, owinęła się rotundą, pod którą ukryła szpicrutę i rękawiczki ze sztylpami.
Chwilę zastanowiła się.
Szczerość brzmiała w głosie tego człowieka. Być może, iż miał racyę, choć z drugiej strony był to pewnie jeden więcej szachraj, spekulujący tandecką robotą.
Przez chwilę mignęła przez jej umysł myśl napisania karteczki do męża, lecz w tej chwili rozsądek przemógł. Zbliżał się koniec miesiąca. Helena czuła, iż potrzebować będzie sama przyśpieszenia swej miesięcznej pensyi. Nie chciała narażać sobie męża, zwłaszcza, iż wczoraj skrzywił się, słysząc o próbie żywych obrazów...
Szybko więc zbiegła ze schodów, wskoczyła do dorożki i odjechała w stronę Nowego Światu.
Wszedłszy do saloniku Kochanowiczów, gdzie już wszyscy uczestnicy wycieczki porannej byli zgromadzeni, odzyskała humor i swobodę. Blada i zmęczona twarz Myłkiewicza, smutne źrenice Borna zniknęły z przed jej oczów. Salonik pełen był światła i wrzawy. Majeski siedział przy fortepianie i grał walca. Ojciec Żabusi, stary szlagon z długimi wąsami, z butelką w ręku, nalewał kieliszki, stojące na srebrnej tacy, na okrągłym stole, oświetlonym jasno płonącą lampą. Mężczyźni w butach przeważnie i rajtrokach, niektórzy w szarych garniturach pili i palili papierosy, które im podawała Żabusia, ubrana w różową suknię, jasna, dziewicza, pachnąca, uśmiechnięta, opromieniona aureolą złotych włosów. Na kanapie siedziała niemłoda kobieta, biała, różowa, przypominająca z daleka delikatną urodę Żabusi i wpatrzona z uśmiechem adoracyi w kręcącą się wśród męzkich postaci córkę.
Właśnie wchodził Drzewiecki, bardzo correct w ciemnym angielskim rajtroku, uśmiechnięty, z miną pewnego siebie zwycięzcy. Z przesadzoną serdecznością uścisnął rękę Raka, który dusząc się w zbyt ciasnym kołnierzyku, z Nabuchodonozorem na ręku, stał na progu, powtarzając:
— Jak Boga mego kocham!...
Żabusia kokietowała właśnie Majeskiego i zdawała się rozmawiać z nim z wielką przyjemnością. Zobaczywszy wchodzącego Drzewieckiego mrugnęła porozumiawczo na Majeskiego i zawołała, chwytając z rąk męża swą tłustą i pucołowatą córeczkę:
— Teraz Drzewiecki będzie rakiem!... Drzewiecki usiądzie koło babci, weźmie Nabuchodonozora na kolana i czekać będą oboje grzecznie, dopóki ich nie zawołają na herbatę!
Tańcząc, skacząc, zaprowadziła Drzewieckiego ku kanapie i posadziła obok matki. Poczem oddała mu dziecko, uśmiechając się i patrząc w oczy.
Tymczasem Rak powtarzał, walcząc z kołnierzykiem i wychylając jeden po drugim kieliszki wina.
— Jak Boga mego kocham.
Helena wsunęła się w zagłębienie okna i natychmiast przysunął się do niej Fajfer, któremu na wpół fantastyczny kostyum dodawał wiele uroku. Miał aksamitną bronzową kurtkę, wyłożony kołnierz i niedbale związany jedwabny, szeroki krawat. Buty wysokie, lśniące, opinały zgrabne nogi, trochę chude, lecz doskonale wycięte. W ręku trzymał czapkę czarną, aksamitną. Włosy miał lekko zafryzowane. Był ładnym, jak lalka, świeżo wstawiona do fryzyerskiej gablotki. Zbliżył się do Heleny i podając jej rękę, wyszeptał:
— Dziękuję!...
Ona zaczęła śmiać się przeciągle, przypominając sobie ów płomień listu, który oświetlił okna sypialni. Nie powiedziała mu jednak, w jaki to sposób przypadkowo dała mu znak swej łaski. Z wielką przyjemnością zauważyła, iż Fajfer wydał się jej dziś ładnym i zgrabnym chłopcem. Chciała koniecznie dobrze się bawić podczas tej wycieczki i sprawić tem samem swojej istocie wielkie zadowolenie. Mimowoli słowa Borna przyszły jej na myśl. „Jesteś swym wrogiem!“ Ona, która tak troskliwie pielęgnowała swą cerę i swoje „ja“ moralnie i fizycznie!... W tej chwili Born wydał się jej głupi i nudny, przywodził jej na myśl jakieś ujrzane w głębi szafy stare palto, grubo watowane i cuchnące pleśnią.
Wzruszyła po swojemu ramionami i pozwoliła Fajfrowi patrzeć sobie w oczy, nie przysłaniając powiek.
Dziadzio zbliżył się do niej z kieliszkiem i butelką.
— Pani dobrodziejko, za moje zdrowie!
Nalał duży kieliszek po brzegi.
Helena wypiła do dna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracając teraz do domu, przechodziła myślą ów cały dzień, spędzony w Marcelinie i Wilanowie, na ławach restauracyjnych, za stołami, na których Rak wraz z babcią urządzili królewskie przyjęcie. Słońce wiosenne złociło horyzont, drzewa okryte pączkami wyglądały, jak olbrzymie palmy w kwietnią niedzielę. Wszystko śmiało się dokoła niej i do niej i ona sama śmiała się ironicznie, nieporuszona ani na chwilę, nawet gdy słońce zapadało powoli poza wał lasu i pozostawiało po sobie blado-żółtą łunę. Wszyscy milczeli, jadąc teraz stępo drogą wśród pól świeżo zoranych; Helena miała przed sobą Drzewieckiego i Żabusię, którzy pochylali się ku sobie, co chwila zamieniając ciche, urywane słowa. Obok Heleny jechał Fajfer i Helena, patrząc nań ukradkiem, dostrzegła wytarte szwy kurtki, widocznie pożyczonej i brzydki kolor krawata, mieniącego się w dziennem świetle zielonawą barwą. Iluzya opadała znów powoli. Helena, która dzień cały była pozornie łagodna i miła, zbliżając się do domu, do miasta, trzeźwiała i zesuwała się znów w swój pancerz pesymizmu.
— To nie maska — myślała, jadąc, to jest moja natura, to jestem ja! Born niema słuszności, pisząc mi, iż stroję się w pesymizm... Born niema słuszności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz zaczął padać, gdy dojechali do miasta.
Helena wsiadła w dorożkę, nie chcąc, aby ją ktokolwiek odwiózł.
Jadąc, powtarzała sobie teraz znów wyjątki listu Borna.
Dom, w którym pani przebywasz...
Może miał racyę. Dach ten dzisiaj nie wydawał się jej przytułkiem, schroniskiem bezpiecznem.
Było to coś, nakształt oberży...
Wczoraj jednak tego nie czuła.
Dorożka stanęła.
Helena wychyliła głowę.
— Podjedź pod bramę! — wyrzekła.
— Nie mogę, stoją furmanki i nie chcą odjechać! — wyrzekł dorożkarz.
Wyskoczyła szybko z powozu i zapłaciła.
Chciała wejść do bramy, lecz kilkudziesięciu ludzi stało przed nią, rozmawiając głośno. Byli to robotnicy, obszarpani i cali czerwoni od cegły, lub biali od wapna. Zdaleka, z rogu, płonąca latarnia rzucała słabe światło na ich twarze, ginące pod daszkami czapek.
Zobaczywszy Helenę, rozstąpili się i zamruczeli:
— To ona, to żona!...
Helena chciała przesunąć się pomiędzy tymi ludźmi niepostrzeżenie, lecz oni zastępywali jej drogę.
— My tu do męża pani! — wyrzekł jeden, uchylając trochę czapki.
Helena nie odpowiedziała ani słowa, tylko nerwowym gestem utorowała sobie drogę. Wpadła do bramy i na schody, lecz za nią toczyła się cała fala ludzi, ściskając ją zwartem kołem, tak blizko, że czuła na swym karku ich cuchnące oddechy.
Biegła po schodach, plącząc się w fałdy amazonki. We drzwiach stała służąca, trzymając lampę w ręku.
— Ach, proszę pani, ach proszę pani — zaczęła dziewczyna.
Helena wpadła do przedpokoju. Służąca chciała drzwi zamknąć, lecz pchnięte silną dłonią usunęły się na bok. Podniosła w górę lampę i teraz cała masa robotników wtargnęła do przedpokoju z łomotem ciężkich podkutych butów. Helena stanęła na środku salonu, w którym paliła się lampa, lecz szybko cofnęła się ku drzwiom sypialni.
Robotnicy byli już na progu i po chwili zajęli przestrzeń wyfroterowanej posadzki, zdejmując czapki i rozglądając się dokoła. Zapanowała na chwilę cisza. Helena na progu swego pokoju, z rotundą, spadającą jej z ramion, ze szpicrutą w ręku, stała sama jedna naprzeciw tej fali ludzkiej, obdartej i pyłem ceglanym okrytej. Odcinała się od nich, jak czarny, elegancki kot, od bandy zgłodniałych i zapuszczonych psów pasterskich.
— Czego tu chcecie? — rzuciła ku nim zdławionym głosem.
— A no pieniędzy! — wyrzekł jeden z nich, chłop rozrosły, z batem w ręku, Myłkiewicz odesłał nas tu po wypłatę... Czekamy a no pod bramą od ósmej. To wstyd tak ludzi wodzić, co cały tydzień pracowali.
Inni przyświadczali, kiwając głowami. Widok tej wysokiej czarno ubranej kobiety imponował im. Stali zbici w masę, mieniąc się czerwonawą barwą cegły, którą koszule ich i spodnie obsypane były. Niektórzy mieli i twarze także z lekka zabarwione, jakby zmaczane w anemicznej posoce.
Helena oddychała ciężko. Nigdy jeszcze nie stanęła tak oko w oko z tymi, co są na dole społeczeństwa.
— Mego męża nie ma w domu! — zaczęła.
Lecz ten sam chłop z batem w ręku przerwał jej brutalnie:
— Wiemy, wiemy, ale my tu na niego zaczekamy, choćby do świtu. My napróżno chodzić tu i tam nie będziemy. Zaczekamy!
Odwrócił się do gromady.
— Siadajcie sobie, bracia!
Sam usiadł na foteliku, trzymając bat w garści. Z łoskotem i hukiem zaczęli siadać drudzy, na fotelach, na ziemi.
Helena z zaciśniętemi ustami patrzyła na nich, pochylona naprzód, zdawała się namyślać nad tem, co powiedzieć miała tym ludziom, którzy cuchnącą wonią zakażali atmosferę jej saloniku. Nagle dały się słyszeć w sieni przyśpieszone kroki. Rozpychając gwałtownie mur, złożony z ciał ludzkich, z twarzą siną, z oczyma niezmiernie rozszerzonemi wpadł do salonu Świeżawski. Gniew mu tamował głos w gardle, słowa więzły na ustach, odwrócił się szybko twarzą ku całej bandzie i drżącym, lecz silnym głosem wrzasnął:
— Czego?
Głos ten podziałał, jak uderzenie szpicruty. Ci, co siedzieli, szybko powstawać zaczęli, inni dźwigali się z ziemi, z dywanów, na których legli.
— My tu po pieniądze... odezwał się chłop z batem w ręku.
Świeżawski wziął się pod boki.
— Po pieniądze? Czy to ja przedsiębiorca, czy to ja was godził, ruszajcie do Myłkiewicza!
— Myłkiewicz nas tu przysłał... mówi, że niema ani grosza, bo mu pan wciąż materyał przerzuca!
Świeżawski rękę wyciągnął w kierunku drzwi.
— Won!
Ci, którzy stali przy drzwiach, wynosić się zaczęli chyłkiem, lecz ci, co stali w salonie, zwłaszcza w pierwszych rzędach, nie ruszyli się z miejsca.
— My ostaniemy tutaj, dopóki pan nam nie wypłaci! — zaczął znów chłop z batem.
Lecz Świeżawski odwrócił się, oglądając się dokoła. Wzrok jego padł na trzymaną przez Helenę szpicrutę. Porwał ją i smagać po powietrzu zaczął.
— Precz, albo skargę do sądu podam za najście domu... będziecie kryminalnie odpowiadać!
Nacierając na całą bandę, wciąż szpicrutą po powietrzu gwizdał, krzycząc „kryminalnie, kryminalnie“!...
I nagle cała banda tak przed chwilą zdeterminowana, ku drzwiom się rzuciła. W kilka sekund salon opróżnił się zupełnie. Świeżawski wypadł na schody i szpicrutą bił po poręczy, nacierając na tych, którzy się opóźniali.
— Kryminalnie, kryminalnie! — krzyczał bez przestanku.
Wreszcie, gdy ostatni z robotników na ulicę wypadł, Świeżawski bramę zatrzasnął a wyrwawszy z rąk stróża klucz, furtkę zamknął.
Poczem powrócił na górę, śmiejąc się i, zamknąwszy drzwi od przedpokoju, wszedł do salonu.
— Masz twoją szpicrutę! — wyrzekł, rzucając pręt na fotel.
Helena przeszła powoli przez pokój i zbliżyła się do okna. Otworzyła je na rościerz, wpuszczając świeże powietrze. Na dole, na ulicy, szumiało jeszcze od gwaru robotników, lecz już furmanki odjeżdżały jedna po drugiej. Niektórzy siadali na kozły, lub rozchodzili się powoli i nikli wśród ulicznej ciemni.
Helena spojrzała na męża.
Siedział teraz zupełnie spokojny i uśmiechnięty, w butonierce miał trochę fiołków. Zniżył abażur, jakby go światło raziło.
— Co za nędzny naród! — wyrzekł nareszcie — wystarcza jedno gwizdnięcie szpicrutą, zagrożenie kryminałem a natychmiast uszy stulą... Wstręt porywa!...
Helena odstąpiła od okna i zbliżyła się do lustra.
— Wstręt porywa! — powtórzyła, jak echo — ale wstręt, równy do stron obu. Oni nadto ulegli, ty zaś wyzyskujący ich uległość... Nie wiem, kto z was bardziej wstrętny!...
Świeżawski pokręcił głową.
— Proszę, tak pani sądzi... Jeżeli jednak uczułaś pani tak wielki wstręt dla stron obu, czemuż nie wystąpiłaś jako rozjemczyni? Trzeba się było rzucić pomiędzy strony wojujące...
Helena z uwagą przyglądała się w lustrze swoim brwiom i oczom.
— Nie mam najmniejszych zdolności do grania podobnej roli — wyrzekła powoli, pociągając palcem po rzęsach — sądziłam jednak, że za swoje pieniądze kupiłam sobie przynajmniej spokój w mym własnym domu.
Na twarzy Świeżawskiego, nie drgnął ani jeden muskuł.
— O jakich pieniądzach mowa? — zapytał.
— O mym posagu! — miałam trzydzieści tysięcy rubli.
— Obecnie masz już pani tylko dwadzieścia cztery niecałe!
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym. Gdybym płacił pani procent piąty, wynosiłoby to 1,500 rs. Daję pani jednak na utrzymanie domu 3,000 rs., to znaczy, iż biorę z kapitału tysiąc pięćset co rok. Proszę policzyć cztery lata naszego małżeństwa... i odliczyć procent od danej już sumy...
Helena nie odwracała głowy od lustra.
— Za te trzy tysiące rubli żywię pana i płacę mu mieszkanie.
Świeżawski wzruszył ramionami.
— Jem bardzo niewiele i prawie nigdy mnie niema w domu. Ostrzegam panią wszakże, ażebyś tak bardzo ze swym posagiem się nie rozbijała. Jak pani widzi, piąty procent, to nic prawie.
— Pan, obracając temi pieniądzmi, zarabiasz często dwadzieścia, trzydzieści i pięćdziesiąt procent...
Świeżawski wstał i ku sypialni zmierzał.
— To już rzecz moja!... Co zarobię, to do mnie należy.
— Ależ zarabiaćbyś pan nie mógł bez mego kapitału...
— Nie trzeba było mi go w ręce dawać... voila!
Ukłonił się i wyszedł; w progu zatrzymał się i spojrzał uważnie na ubranie Heleny, która wciąż stała oparta o konsolkę!
— Gdzieżeś to pani była w takim cyrkowym stroju!
— Byłam na targu, gdzie mężów się za gotówkę kupuje!
Świeżawski ramionami wzruszył.
— Hecarka! — rzucił przez zaciśnięte zęby.
— Lichwiarz! — odparła Helena, nie ruszając się z miejsca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.