Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom I/Gösta Berling poetą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom I |
Rozdział | Gösta Berling poetą |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Na zamku Borg miał się odbyć bal.
Mieszkał tam wonczas młody hrabia Dohn, który się świeżo ożenił i miał piękną młodą żonę. Wesołością rozbrzmiewało teraz stare hrabiowskie zamczysko. I do Cheby przyszło zaproszenie, okazało się jednak, że ze wszystkich, którzy tego roku spędzili tam Boże Narodzenie, Gösta Berling, poeta, jak go nazywano, był jedynym, który miał ochotę pojechać do Borgu.
Borg i Cheby leżą nad długiem jeziorem Löb, lecz po przeciwnych brzegach.
Ubogiego Göstę Berlinga wyprawili na ten bal staruszkowie, jak gdyby był królewskim synem, mającym swoją osobą przedstawiać całe królestwo. Wystroił się zatem we frak nowiusieńki ze złotemi guzikami, sztywny żabot i lakierki; na to zarzucił wspaniałe bobrowe futro, a na piękne, złote kędziory sobolową czapkę. Na saniach rozpostarto niedźwiedzią skórę, zaprzężono czarnego Don Juana, prawdziwą ozdobę stajni. Gösta gwizdnął na białego Tankreda i ująwszy w dłonie splecione lejce, ruszył. Wesoły wyjeżdżał w całym blasku przepychu i bogactwa, promieniejąc sam z siebie pięknością ciała i przymiotami ducha.
Wyjechał wczesnym rankiem. Była to niedziela, więc przejeżdżając obok kościoła w Bro, słyszał rozbrzmiewający ztamtąd śpiew. Skręcił potem w ustronną leśną drożynę, wiodącą do Borgi, gdzie mieszkał kapitan Uggla, u którego zamierzał pozostać na obiedzie.
Borga nie było siedzibą zamożnych ludzi — przeciwnie, głód znał drogę do tego domu, ale przyjmowano go żartami, śpiewem i muzyką, jak innych gości, to też jak ci, odchodzi niechętnie.
Stara Ulryka Dillner, urzędująca w kuchni i w izbie czeladnej, przywitała Göstę Berlinga w sieni. Dygnęła, a przyprawiane loki, które spadały jej na śniadą, pomarszczoną twarz, skakały z radości. Wprowadziła go do sali i jęła zabawiać opowiadaniem o mieszkańcach wsi i miejscowych stosunkach.
— Troski i kłopoty same — mówiła — ciężkie czasy przyszły na Borgę. Niema nawet chrzanu do mięsa na obiad... to też Ferdynand z dziewczętami pojechali do Munkerud pożyczyć.. Kapitan zaś wyprawił się do lasu i wróci zapewne z jakim łykowatym zającem, który więcej masła wypije w pieczeniu, niż sam wart. On to nazywa dostarczaniem żywności dla domu. Jeszcze to byłoby najmniejsze, gdyby tylko nie chciał przynieść nędznego lisa, najmarniejsze zwierzę, jakie tylko Pan Bóg stworzył, równie nieużyteczne czy żywe czy też zabite.
— A wielmożna pani? — Nie wstała jeszcze. Leży w łóżku i czyta powieści, jak to zwykła czynić. Nie stworzony do pracy ten niewinny anioł!
Pracę zostawiono starym, posiwiałym w służbie, jak ona. Dzień i noc trzeba być na nogach, aby wszystko utrzymać w jakim takim ładzie. A to rzecz nie taka łatwa. Przez całą, zimę nie mieli żadnych potraw mięsnych, prócz niedźwiedziej szynki. A płacy wielkiej się nie spodziewa, dotąd nawet nic jeszcze nie widziała... ale przecież jej chyba nie wyrzucą na gościniec, gdy już nie będzie mogła pracować. Tu traktują gospodynię, jak człowieka — sprawią jej pewnie uczciwy pogrzeb, o ile się znajdą pieniądze na trumnę.
— Bo któż może wiedzieć, co będzie! — westchnęła, fartuchem ocierając oczy, które wciąż zachodziły łzami. — Winni jesteśmy dużo panu Sintramowi, może nam wszystko zabrać. Teraz jest niby Ferdynand zaręczony z bogatą Anną Stjaernhök, ale on się jej sprzykrzy. I cóż się wtedy stanie z nami, z naszemi trzema krowami, dziewięciu końmi, z naszemi wesołemi panienkami, które radeby jeździć z balu na bal, z naszemi wyschłemi polami, gdzie nic nie rośnie, z naszym dobrym Ferdynandem, który nigdy w życiu nie będzie mężczyzną? Co się stanie z tym domem, gdzie wszystko kwitnie, prócz pracy?
Nadeszło południe i zgromadzili się domownicy dobry Ferdynand, łagodny syn domu i wesołe córki. Wrócili z pożyczonym chrzanem; wrócił i kapitan: odświeżony kąpielą w jakiejś odnodze jeziora i polowaniem w lesie. Otworzył szeroko okno, wpuszczając prąd świeżego powietrza i podał Göście rękę serdecznie. Nadeszła i wielmożna pani w jedwabnej sukni z szerokiemi koronkami u rękawów, z których wysuwały się białe ręce, podane łaskawie Göście do ucałowania. Wszyscy witali Göstę radośnie; żarty i śmiechy rozbrzmiewały w gronie. Pytano go ciekawie, jak się żyje na Cheby, jak wygląda w tej ziemi obiecanej.
— Miodem i mlekiem płynie — odparł. — Wydobywamy z gór wszystek kruszec, a zapełniamy piwnice nasze winem. Pola rodzą złoto, którem złocimy sobie nędzę życia, lasy ścinamy, a stawiamy sobie kręgielnie i pawilony.
Pani Uggla w odpowiedzi westchnęła i uśmiechnęła się, a na usta jej wybiegł mimowoli wyraz: poeta!
— Dużo grzechów mam na sumieniu — odpowiedział Gösta — nigdy jednak nie popełniłem ani jednego wiersza.
— A przecież jesteś poetą, Gösto, przydomek ten słusznie ci się należy. Przeżyłeś więcej poematów, niż ich napisali nasi poeci.
Potem jęła pani Uggla łagodnie przemawiać do niego, jak matka, o jego zmarnowanem życiu, bezczynności. — Wierzę jednak — powiedziała — że dożyję chwili, w której cię ujrzę prawdziwym, dojrzałym mężczyzną.
Przyjemnie mu było słuchać, jak zachęcała go do pracy ta miła kobieta, która umiała być wierną przyjaciółką i której wielkie serce pałało miłością wielkich czynów.
Skończyli wesoły obiad, zjedli mięso z chrzanem i kapustą i ciastka kruche, wypili świąteczne piwo, a tymczasem Gösta wywoływał u nich naprzemian to łzy, to śmiech opowiadaniem swojem o majorze, majorowej, proboszczu z Broby, gdy wtem posłyszano z podwórza głos dzwonków, a zaraz potem wszedł Sintram!
Promieniał on radością od łysej pałki do nóg długich, szerokich.
Wymachiwał długiemi rękami i krzywił się. — Na pierwszy rzut oka poznano, że przybywa ze złemi wieściami.
— Czyście słyszeli? — pytał od proga — czyście słyszeli, że dziś była pierwsza zapowiedź Anny Stjaernhök ze starym Dahlbergiem? Widocznie zapomniała, że jest ona zaręczona z Ferdynandem.
Nic podobnego nie słyszeli — zdumienie ich ogarnęło i smutek.
W duszy widzieli już swoje ognisko rodzinne zburzone, zrabowane na spłacenie sum dłużnych temu niedobremu człowiekowi — widzieli ulubione konie sprzedane zarówno, jak starożytne meble, otrzymane w spadku po matce. Widzieli już koniec swego wesołego życia, pełnego rozrywek, jazdę z balu na bal. Na stół ich wejdzie znów szynka z odyńca, a dzieci będą musiały iść na służbę do obcych ludzi.
Matka pogłaskała syna tkliwie, jak gdyby chciała go upewnić o swojej nigdy niegasnącej miłości.
Ale nie darmo przecież bawił wśród nich Gösta Berling, on, któremu nigdy nie zbywa na pomysłach.
— At, co tam! jeszcze niema powodu lamentować! — zawołał. — Proboszczowa z Sartjö winna temu wszystkiemu. Ona opanowała w zupełności Annę, odkąd u niej mieszka na plebanii. Ona to sprawiła, że Anna porzuciła Ferdynanda dla starego Dahlberga, ale jeszcze nie po ślubie i nic też z tego nie będzie. Jadę do Borgu, tam się spotkam z Anną. Pomówię z nią; już ja ją odstręczę zarówno od proboszczów, jak od narzeczonego. Noc nie upłynie, a sprowadzę ją tu, a wtedy niech się stary Dahlberg z nią pożegna.
I tak się też stało. Gösta pojechał sam do Borgu, nawet bez żadnej z wesołych panien. Towarzyszyły mu tylko gorące życzenia pozostałych. Sintram, który cieszył się na myśl, że stary Dahlberg zostanie wystrychnięty na dudka, postanowił pozostać, aby doczekać się powrotu niewiernej z Göstą. W przystępie czułości, okrył go nawet swoim zielonym szalem podróżnym, darowanym mu przez pannę Ulrykę we własnej jej osobie.
Pani Uggla zaś wyszła na ganek z trzema książkami w czerwonej okładce.
— Weź je — rzekła do Gösty, siedzącego już w sankach — weź na pamiątkę, gdyby ci się nie powiodło. Jest to „Corinna“ pani de Staël — nie chciałabym, aby poszły na licytacyę.
— Mnie szczęście zawsze sprzyja.
— Ach Gösto, Gösto — westchnęła, gładząc jego odkrytą głowę, ty najsłabszy, a jednocześnie najsilniejszy z ludzi! Jak też długo ty będziesz pamiętał, że w twojem ręku spoczywa szczęście wszystkich nas biednych!
Znowu znalazł się Gösta na gościńcu, ciągniony przez czarnego Don Juana z białym Tankredem w tyle, a świadomość czekającej go przygody napełniła mu duszę radością.
Czuł się zdobywcą — duch unosił się nad nim. Droga prowadziła obok plebanii w Svartsjö. Przystanął i zapytał, czy nie mógłby zawieźć Anny Stjaernhök na bal. Dobrze i owszem — któżby też nie pragnął jechać czarnym Don Juanem.
I młoda, śmiała dziewczyna, wskoczyła do sani.
Początkowo jechali w milczeniu, później zawiązała się między nimi rozmowa, w której oboje prześcigali się w dowcipie.
— Czyś słyszał, Gösto, co dziś proboszcz głosił z kazalnicy?
— Czy mówił, żeś jest najładniejszą z dziewcząt w całej okolicy, od jeziora Löb aż do Klareel?
— Niemądryś, Gösto, o tem przecież i tak wiedzą wszyscy. Ogłaszał moje i Dahlberga zapowiedzi.
— Dalibóg, gdybym był o tem wiedział, nie byłbym cię zapraszał do moich sanek. Możesz mi wierzyć!
Dumna dziedziczka odparła:
— Byłabym i bez Gösty Berlinga znalazła drogę do Borgu.
— Prawdę mówiąc, szkoda Anno, że nie masz ani matki, ani ojca — powiedział Gösta w zamyśleniu. — No, ale skoro już taką jesteś, a nie inną, trudno ci z tego robić wyrzut — dodał.
— Bardziej szkoda, żeś mi tego nie powiedział wcześniej, byłby mnie odwiózł ktoś inny.
— Żona proboszcza widocznie jest tego samego zdania, co i ja, że potrzebujesz męża, któryby ci mógł zastąpić ojca, inaczej nie byłaby cię sprzęgła z takim starym niezdarą.
— Ona nic do tego nie ma.
— Boże drogi, więc to ty sama wybrałaś sobie takiego męża!
— Ten przynajmniej weźmie mnie nie dla majątku.
— O nie, starzy patrzą tylko na niebieskie oczy i różane lica, a głupcy z nich, skoro to robią.
— Fe, Gösto, wstydź się!
— Pomyśl jednak o tem, że później nie będzie ci się wolno bawić z młodymi. Przepadną zabawy i taniec. Twoje miejsce będzie na kanapie... albo może będziesz wolała w karty zagrać ze starym Dahlbergiem?
Umilkli na chwilę i dopiero, gdy wjeżdżali na stromą pochyłość, na której stał pałac, zaczęli znowu rozmawiać.
— Dziękuję za towarzystwo. Nieprędko pojadę znów z Göstą Berlingiem!
— Dziękuję i ja! Znam niejednego, kto pożałował jazdy na bal w twojem towarzystwie.
Łagodniejszą niż zwykle zdawała się harda piękność, gdy weszła na salę i okiem obrzuciła zgromadzonych gości.
Wzrok jej zatrzymał się najpierw na nizkim, łysym Dahlbergu, obok którego stał wysoki, smukły, złotowłosy Gösta Berling. Najchętniej byłaby obu ztąd wyrzuciła. Narzeczony zbliżył się, zapraszając ją do tańca, ale przyjęła go ze wzgardliwem zdziwieniem.
— Tańczyć masz ochotę? Od kiedyż to uprawiasz tę sztukę?
Młode dziewczęta zbliżywszy się, składały jej życzenia.
— Nie przesadzajcie, dzieci — broniła się. — Przecież nie możecie przypuszczać, że mogłam się zakochać w starym Dahlbergu! Ale on bogaty, ja bogata, stanowimy więc dobraną parę.
Po chwili i starsze damy podeszły do niej, ściskały jej ręce i mówiły o najwyższem ziemskiem szczęściu...
— Proszę powinszować żonie proboszcza z Svartsjö, ona się tem więcej cieszy odemnie — odpowiedziała.
Tymczasem patrzyła, jak Göstę Berlinga, wesołego rezydenta, witano serdecznie dla dobrego humoru i pięknych słów, które umiały złocić szarą codzienność życia. Nigdy przedtem nie widziała go takim, jak dzisiejszego wieczoru. To nie był odepchnięty, pogardzony, bezdomny błazen, lecz król pomiędzy mężczyznami, jak gdyby się urodził królem.
On zaś z resztą młodych zmawiali się przeciwko niej. Postanowili dać jej czas rozmyślać nad tem, jak źle postąpiła przy swojej pięknej powierzchowności i majątku, wybierając sobie starca na męża. I przez dziesięć tańców nogą nie ruszyła. Krew w niej kipiała z gniewu.
Gdy jedenasty taniec się rozpoczął, przyszedł zaprosić ją najostatniejszy z ostatnich, z którym żadna nie chciała tańczyć.
Przyszła kolej na sądzenie fantów. Jasnowłose, młode dziewczęta stuliły główki i skazały ją na pocałowanie tego, który jej jest najmilszy. Z śmiechem oczekiwały widowiska, jak dumna owa piękność będzie całowała starego Dahlberga. Ale ona podniosła się hardo i zapytała ostro.
— A może wolno mi raczej dać policzek temu, kogo najbardziej nienawidzę?
W chwilę później zapłonął policzek Gösty pod jej silną ręką. Poczerwieniał, chwycił jej rękę, przytrzymał ją chwilę i szepnął:
— Czekaj na mnie za pół godziny na dole, w czerwonej sali.
Ogień tryskał z jego oczu, gdy patrzył na nią, biła z nich magiczna jakaś siła. Czuła, że musi mu być posłuszną.
W oznaczonem miejscu przyjęła go hardo i gniewnie.
— Co to Göstę Berlinga obchodzi, za kogo ja wyjdę!
On też nie miał zamiaru przemówić do niej odrazu łagodnie, ni wspominać Ferdynanda.
— Nie zdaje mi się, aby kara przesiedzenia dziesięciu tańców była za sroga. Ale może odtąd nie będziesz śmiała łamać obietnic bezkarnie? Gdyby lepszy człowiek odemnie miał wymierzać sprawiedliwość, byłby może surowszy.
— Cóż uczyniłam tobie i innym, że mi nie dajecie spokoju? Prześladujecie mnie jedynie z powodu mojego majątku! Wrzucę go w jezioro, niech go sobie wyłowi, kto zechce!
Po tym wybuchu zasłoniła twarz i rozpłakała się z gniewu.
Wtedy wzruszyło się serce poety. Zawstydził się swojej surowości; głos jego brzmiał tkliwie gdy się odezwał.
— Ach dziecko, drogie dziecko, przebacz mi! Przebacz biednemu Göście Berlingowi! Nikt nie zwraca uwagi na to, co mówi taki łotr, jak ja — przecież wiesz o tem dobrze. Nikt nie płacze z powodu jego niegodziwości... jak gdyby kto chciał płakać, gdy go ukąsi komar. To szaleństwo... nie mogłem ścierpieć, aby nasza najpiękniejsza i najbogatsza dziewczyna dostała się temu starcowi. I nic nie zyskałem, prócz twojego smutku.
Usiadł obok niej na kanapie, łagodnie otoczył ramieniem jej kibić, aby ją troskliwie wesprzeć i dodać jej otuchy. Nie usunęła się, przeciwnie, przytuliła się do niego, objęła rękami jego szyję i płakała z głową opartą o jego ramię. Ach, poeto, najsilniejszy i najsłabszy z ludzi, nie twoją przecież szyję miały obejmować te białe ramiona!
— Nie byłabym przyjmowała tego starego, ale dziś dopiero poznałam cię, nikt ci nie dorównywa!
Z bladych ust Gösty wyrwał się cichy okrzyk:
— A Ferdynand?
Pocałunkiem zamknęła mu usta.
— On jest niczem. Prócz ciebie, nikt nie istnieje. Tobie pozostanę wierną!
— Ja jestem Göstą Berlingiem — odparł posępnie — mnie przecie nie możesz zaślubić!
— Ciebie kocham, ciebie, pierwszego między mężczyznami. Ty możesz nic nie robić, niczem być... stworzonyś na króla.
Wtedy zagrała i jemu krew w żyłach. Była piękna i pełna wdzięku w tej swojej miłości, więc porwał ją w objęcia.
— Jeżeli chcesz być moją, to nie możesz dłużej mieszkać na plebanii. Pozwól, że cię tej nocy zawiozę do Cheby, tam będę cię mógł obronić, dopóki ślub nas nie połączy.
∗
∗ ∗ |
Odurzająca to była jazda owej nocy. Przejęci miłością, dali się unosić Don Juanowi. Skrzypienie śniegu pod płozami sań brzmiało niby jęk oszukanego. Ale oni go nie słyszeli. Ona zawisła na jego szyi, on pochylając się nad nią, szeptał jej do ucha. Czy może być co równie słodkiego, jak rozkosz kradzionego szczęścia?
Zapowiedzi — cóż to znaczy? Wszak oni mieli za sobą miłość. A gniew ludzki? Gösta Berling wierzył w przeznaczenie. Przeznaczenie ich pokonało, nie mogą walczyć z przeznaczeniem. Gdyby gwiazdy były światłem weselnem, mającem oświetlać jej gody weselne, gdyby dzwonki Don Juana były dzwonami kościelnemi, zwołującemi świadków na jej ślub z Dahlbergiem, musiałaby i tak uciec z Göstą — taką jest moc przeznaczenia.
Szczęśliwi i w dobrem zdrowiu przejechali obok plebanii w Munkerud. Do Borgi mieli jeszcze pół mili, a drugie pół do Cheby. Droga wiodła brzegiem lasu: na prawo wznosiły się ciemne góry, na lewo długa, biała równina.
Wtem rzucił się Tankred naprzód — wydłużył się, jakgdyby leżał rozciągnięty na ziemi. Wyjąc z przerażenia, wskoczył nagle do sań i skulił się u nóg Anny.
Don Juan szarpnął się i pognał galopem.
— Wilki! — zawołał Gösta Berling.
I ujrzeli długi, szary pas, poruszający się wzdłuż brzegu lasu. Było ich co najmniej tuzin.
Anna nie przeraziła się. Dzień ten widocznie obfitował w wydarzenia, a noc zdawała się nie chcieć mu pod tym względem ustąpić pierwszeństwa. Śmigać po iskrzącej, śnieżnej powierzchni, na przekór ludziom i zwierzętom — to się nazywa życie! — mówiła sobie z lubością.
Gösta zaklął, przechylił się naprzód i batem śmignął Don Juana.
— Boisz się? — zapytał. — Idą napoprzek i dopędzą nas w miejscu, gdzie się droga załamuje.
Don Juan pędził w zawody z dzikiemi bestyami, a Tankred wył z trwogi i wściekłości. Dotarli do załomu drogi równocześnie z wilkami, a Gösta pierwszego ze stada odpędził biczyskiem.
— Ach, Don Juanie, biedaku, uciekłbyś dwunastu wilkom, gdybyś nie musiał nas wlec za sobą! — westchnął.
Przywiązali z tyłu do sań zielony pled podróżny. Wilki nastraszyły się go i jakiś czas trzymały się zdala. Kiedy jednak przemogły strach, skoczył jeden z nich z wyciągniętym ozorem i szeroko rozwartą paszczą ku sankom. Wtedy chwycił Gösta „Corinnę“ pani de Staël i cisnął mu ją w gębę.
Znów mieli chwilę spokoju, zanim zwierzęta rozszarpały swoją zdobycz; po chwili uczuli, jak wilki szarpały zielony pled i posłyszeli krótki, szybki oddech dzikich bestyj. Wiedzieli dobrze, iż przed Borgą nie spotkają żadnej ludzkiej siedziby, ale Göście straszniejsze niż śmierć zdało się spotkanie się oko w oko z tymi, których zdradził. Z drugiej strony pojmował, że koń może paść ze zmęczenia — cóż się z nimi stanie wtedy?
Wtem zajaśniały na skraju lasu zabudowania Borgi — wszystkie okna były oświetlone; wiedział, czemu to przypisać.
Wilki, zastraszone blizkością ludzi, uciekły — i Gösta minął Borgę. Mimo wszystko jednak nie ujechał dalej, jak do miejsca, w którem droga znowu się gubi w lesie — tam ujrzał ciemną grupę — to wilki na nich czekały.
— Zawróćmy na plebanię — odezwał się Gösta — powiemy, żeśmy sobie urządzili przejażdżkę przy blasku gwiazd — inaczej niedobrze się to skończy.
Zawrócili zatem, ale w następnej chwili wilki otoczyły sanie. Szare postacie przemykały obok nich, białe zęby lśniły się w szeroko rozdziawionych paszczach, płomienne oczy iskry sypały. Wyły z głodu i żądzy krwi. Połyskujące zęby pragnęły się wbić w miękkie ludzkie mięso. Skoczyły na Don Juana, uczepiwszy się uprzęży. Anna zastanawiała się nad tem, czy dzikie zwierzęta pożrą ją zupełnie, czy zostawią z niej cośkolwiek, czy ludzie nazajutrz znajdą nadgryzione kości w zdeptanym, pokrwawionym śniegu.
— Teraz rozgrywa się walka o nasze życie — powiedziała, a schyliwszy się, ujęła Tankreda za szyję.
— Daj pokój — nie dla psa wyprawiły się wilki nocą.
To mówiąc, wjechał Gösta w podwórze Borgi, a wilki gnały za nimi aż do schodów, tak, że musiał się przed niemi opędzać batogiem.
— Anno — odezwał się, stojąc u drzwi — Bóg nie chciał widocznie. Przyjmij wszystko mężnie, jeżeli taką jesteś, za jaką cię uważałem.
Domownicy, usłyszawszy brzęk dzwonków, wybiegli wszyscy.
— Ma ją! — wołali — ma ją! Niech żyje Gösta Berling! — I gości wyrywano sobie z rąk do rąk.
Nie pytano ich wiele — noc była późna, byli pod wrażeniem niebezpiecznej jazdy, potrzebowali spokoju... wystarczyło im widzieć u siebie Annę.
Wszystko dobrze się skończyło, przepadły tylko: „Corinna“ i zielony szal, cenny dar panny Ulryki.
∗
∗ ∗ |
Cały dom spoczywał jeszcze, gdy Gösta Berling wstał, ubrał się i wymknął cichaczem. Niedostrzeżony przez nikogo, wyprowadził ze stajni Don Juana, zaprzągł go do sani i zamierzał odjechać. Wtem z domu wyszła Anna.
— Słyszałam cię wychodzącego — powiedziała. — Wstałam więc i oto jestem gotowa do jazdy dalszej z tobą.
Podszedł do niej i ujął za rękę.
— A więc jeszcze nie zrozumiałaś? To nie może być. Bóg nie życzy sobie. Posłuchaj i staraj się mnie zrozumieć. Byłem tu dziś rano... widziałem ich rozpacz po twojej stracie. Pojechałem do Borgu, aby ciebie sprowadzić napowrót do Ferdynanda. Ale zawsze byłem nędznikiem i chyba już nigdy innym nie będę. Zdradziłem go i zdobyłem cię dla siebie. W domu tym żyje staruszka, która wierzy, że ze mnie może jeszcze być uczciwy człowiek. Wobec niej postąpiłem niegodziwie. Piękna jesteś — grzech był tak rozkoszny. Gösta Berling idzie tak łatwo na lep słodyczy!
— Ach, jaki nędznik ze mnie! Jaki podlec! Wiem, jak oni kochają tę swoją siedzibę, a ja omal nie wystawiłem jej na zniszczenie. O wszystkiem zapomniałem przy tobie, Anno! Byłaś taka czarująca w swej miłości... Ale teraz, Anno, teraz, gdy byłem świadkiem ich niezmiernej radości, nie chcę cię zatrzymać dla siebie. O ty, moja ukochana! Ten w górze igra naszą wolą. Czas, abyśmy się ugięli przed Jego karzącą dłonią. Powiedz, że od dziś weźmiesz na siebie ten ciężar... oni liczą na ciebie... powiedz, że pozostaniesz przy nich, jako ich pomoc i opieka! Jeżeli mnie kochasz, jeżeli chcesz ulżyć mym gorzkim wyrzutom sumienia, przyrzeknij mi to uczynić. Kochanko moja, czy serce twoje jest tak wielkie, by się poświęcić z uśmiechem?
A ona wyrzekła się go, pełna poświęcenia.
— Uczynię, jak chcesz, złożę z siebie ofiarę... z uśmiechem.
I uśmiechnęła się boleśnie.
— Póki ciebie kochać będę i ich będę kochała.
— Teraz dopiero widzę, jak wielką masz duszę i tem ciężej wyrzec mi się ciebie.
— Bywaj zdrów, Gösto! Jedź z Bogiem! Miłość moja nie powiedzie cię do grzechu.
Odwróciła się, aby wejść do domu, on mimowoli jej towarzyszył.
— A prędko o mnie zapomnisz?
— Jedź, Gösto — ludźmi tylko jesteśmy.
Wskoczył w sanie, a wtedy znów ona wróciła ku niemu.
— Pamiętaj o wilkach.
— Dobrze... chociaż spełniły już, co miały spełnić; tej nocy już mnie zostawią w spokoju.
Jeszcze raz wyciągnął ku niej ręce, ale Don Juan się zniecierpliwił i ruszył.
Gösta nie wziął lejc w rękę, lecz siedział przechylony w tył i patrzał za nią. Potem przechylił się naprzód i łkał pełen rozpaczy.
— Miałem szczęście w ręku, i wypuściłem je... czemuż go nie zatrzymałem?
Ach, Gösto, Gösto, ty najsilniejszy i najsłabszy z ludzi!