Garbus (Féval)/Część piąta/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księżna Gonzaga cały poprzedni dzień spędziła u siebie w domu, ale liczne wizyty przerywały jej samotność. Najprzód zrana napisała kilka listów. Prawie wszystkie odpowiedzi nadeszły ustnie; więc kardynał de Bissy i księcia de Tresmes, i pana Maszolta i prezesa Lamoignon musiała przyjąć osobiście. Wszystkich tych panów prosiła o pomoc przeciw Legarderowi, temu oszustowi, który jej po:rwał córkę. Wszystkim im opowiedziała rozmowę z Lagarderem, który, wściekły, iż nie otrzyma nagrody, o jakiej myślał, wykręcał się bezczelnem kłamstwem.
Ach, ten Lagarder zalazł wszystkim za skórę! Wszyscy zgodzili się, że jego obietnica przyprowadzenia do księżnej jej córki, panny de Nevers, była poprostu oszukaństwem. Nie mniej w całej tej sprawie domyślano się jakiejś haniebnej tajemnicy i niewyraźniej plątano w niej samego księcia Gonzagę. Przeczuwano skandal.
Kardynał de Bissy radził księżnie otwarcie pomówić z księciem regentem.
Doradzono jej przedewszystkiem nie oskarżać męża.
Księżna zatem około południa udała się w lektyce do Palais-Royal, gdzie była natychmiast przyjętą. Regent już na nią czekał.
Po raz pierwszy regent rozmawiał w cztery oczy z wdową po swym najlepszym przyjacielu. Po raz pierwszy rozmawiał nią o tej nieprzeniknionej, a tragicznej historyi w fosie Kajlusów, która dla niego była najkompletniejszą tajemnicą.
Księżna bynajmniej nie oskarżała swego męża; lecz po skończonej audyencyi i wyjściu księżnej, regent dziwnie był smutny i zamyślony. Jakaś nieufność wkradła się do jego duszy.
Za powrotem do domu księżna Gonzaga zastała u siebie gości. Wszyscy ci, którzy jej doradzali nie oskarżać męża, teraz skwapliwe zaczęli dopytywać się, jaki jest stosunek obecny regenta do księcia?
Gonzaga zaś, jakkolwiek miał przeczucie blizkiej burzy, nie domyślał się nawet, że chmury gromadzą się z tej strony horyzontu.
Był przecież tak potężny i bogaty.
Księżna Gonzaga opowiedziała swoim doradcom rozmowę z regentem i dodała, iż regent obiecał jej rozmówić się osobiście z Lagarderem.
Około piątej wieczorem pokojowa księżnej podała jej bilet naczelnika policyi, który donosił, iż Lagarder został ostatniej nocy zamordowany przy wyjściu z Palais-Royal. List ten kończył się sakramentalnymi wyrazami:
“Proszę nie oskarżać męża waszej księżnej mości”.
Resztę wieczoru spędziła w gorączce, niepokoju i oczekiwaniu. O wpół do dziesiątej nadszedł drugi bilet. Skreślony był niewyraźnem pismem. Przyniosły go jakieś dwie figury, o minach groźnych i zawadyackich; jeden z nich był wielki i rubaszny, drugi mały tkliwy. Bilet ten przypominał księżnie, że termin dwudziestoczterogodzinny, naznaczony kawalerowi przez regenta, upływa o czwartej godzinie rano, i zawiadamiał, że kawaler Lagarder będzie o tej godzinie w “pawilonie rozkoszy” księcia Gonzagi.
Lagrader u Gonzagi! Dlaczego? Jakim sposobem? I co to znaczy list naczelnika policyi, zawiadamiający o śmierci Lagardera?
Księżna natychmiast kazała zaprzęgać i wsiadłszy do karety, udała się do pałacu p.
Lamoignon. W godzinę później dwudziestu gwardzistów z kapitanem i czterech wypuszczonych z Chateletu więźniów zjawiło się na podwórcu pałacu Lamoignon.
Gonzaga prawdę mówił; królewski notaryusz rzeczywiście znajdywał się w pobliżu, gotów na wezwanie. Prócz tego ksiądz, jak najprawdziwszy ksiądz, czekał w zakrystyi kościoła Saint-Magloire.
Nie miał to bowiem być ślub fałszywy, lecz najzupełniej prawny, oddający małżonkę w bezwzględną moc i władzę męża.
Była chwila, kiedy plan Gonzagi zdawał się rozsypać w proch. Chaverny zawiódł! Biada nu! Ale wysunął się na jego miejsce garbus i rzeczy poszły jeszcze lepiej.
Ten garbus był człowiekiem na wszystko zdecydowanym. O, Gonzaga zauważył to od pierwszego wejrzenia. To była jedna z tych istot, które z rozkoszą każą sobie wynagradzać krzywdą, wyrządzoną im przez naturę.
Prawie wszyscy garbusi są źli — myślał sobie Gonzaga — i lubią się mścić. Mają serca okrutne, a tęgi rozum, bo żyją na tym świecie, jak w nieprzyjacielskim kraju. Podobno nigdy garbusi nie mają litości za to, że nikt niemal dla nich samych.
Chaverny był tutaj właściwie na nie Chaverny był nierozważnym szaleńcem: wino go rozmarzyło, czyniło otwartym i wspaniałomyślnym. Chaverny był zdolny zakochać się w żonie i klęczeć przed nią z uwielbieniem. Garbus, nie! Garbus, jeżeli ukąsi raz jeden, będzie to cios śmiertelny.
Kiedy Gonzaga zawołał, aby przyprowadzono notaryusza, kilkanaście osób rzuciło się w tym celu na galeryę, uprzedzając Kokardasa i Paspoala. Ci sami przez kilka chwil znaleźli się sami w marmurowej sionce.
— Moja skorupko — rzekł Gaskończyk do towarzysza — noc ta nie skończy się bez lekkiego gradu....
— Kuksy, klapsy sińce — dopełnił miłego obrazu Paspoal. — Chorągiewka na dachu ostro się kręci!
— Ręka mnie już swędzi! Nie bój się! A ciebie?
— Święty Jacku! Toż już tyle czasu, jak się nie tańczyło uczciwie!
Zamiast wejść do dolnych pokojów, obaj przyjaciele otworzywszy sobie drzwi wchodowe, wyszli do ogrodu. Nigdzie nie było już widać straży, obstawionej dokoła domu przez Gonzagę. Kokardas i Paspoal doszli aż do ścieżki, na której wczoraj pan Pejrol znalazł trupy Saldaniego i Faenzy. Pusto było wszędzie.
Dziwne im się wydawało, że bramka od podziemnego wyjścia na uliczkę była otwarta.
Na uliczce była pustka. Obaj nasi zuchy, spojrzeli sobie w oczy.
— Te! Te! — mruknął Kokardas. — Przecież tego chyba nie zrobił ten filut Paryżanin, przecież jest tam na górze, od początku wczorajszego wieczoru.
— Czy to można wiedzieć, do czego on zdolny! — odrzekł Paspoal.
W tem dał się słyszeć lekki hałas od strony kościoła.
— Zaczekaj tutaj — rzekł Gaskonczyk — pójdę zobaczyć.
I zaczął się przesuwać wzdłuż muru ogrodowego; Paspoal stał przy bramce.
Na końcu ogrodu stał cmentarz Saint-Magloire. Doszedłszy tam, Kokardas ujrzał liczny oddział gwardzistów francuskich.
— Ho, ho! Lebiodo — rzekł wróciwszy do Paspoala — jeżeli się ma tańczyć, nie zabraknie skrzypiec.
Tymczasem Oriol z towarzyszami wtargnęli do pokoju Gonzagi, gdzie na wygodnej sofie drzemał spokojnie notaryusz królewski, pan Grewo.
Był to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, tęgi, świeży różowy, uśmiechnięty — jednem słowem, miły oku. Oriol wziął go poufale pod ramię, Cydalisa pod drugie i tak go oboje prowadzili na górne piętro.
Pan Grewo, jak przystało na człowieka z dobrego towarzystwa skłonił się z szacunkiem najpierw księciu, potem damom i młodzieży. Wyjął z kieszeni, przygotowany z góry akt kontraktu ślubnego z nazwiskiem markiza Chaverny. Trzeba było to zmienić. Usiadłszy więc przy stoliku, p. Grewo wyciągnął z kieszeni skrobaczkę, pióro, atrament i zaraz zabrał się do roboty. Przedewszystkiem trzeba było usunąć nazwisko Chaverny’ego.
Gonzaga z większą częścią towarzystwa stali przy garbusie.
— Długo trzeba będzie czekać? — zwrócił się do p. Grewo garbus.
— Panie Grewo — rzekł ze śmiechem Gonzaga — pan pojmujesz niecierpliwość tych młodych zaręczonych!
— Proszę o pięć minut tylko — odparł notaryusz.
Ezop układał spokojnymi palcami koronki swego żabotu. Potem z miną zwycięzcy pogładził piękne włosy Aurory.
— Wypijmy — zaproponował Gonzaga — za zdrowie nowożeńców.
Odpieczętowano nowe butelki szampana. Tym razem wesołość wydawała się szczerszą i prawdziwszą. Zniknął niepokój i trwoga.
Wszyscy byli w dobrych humorach.
Dona Kruz sama nalała szklankę księciu.
— Na ich szczęście! — rzekła, trącając się z nim po łobuzersku.
— Na ich szczęście! — zawołano chórem.
— Ale, ale panowie! — zawołał nagle Ezop II. — Jakto — Czyż my tak staniemy do ślubu? Fe? Panna młoda niewystrojona. A ja, aż wstyd! Nieuczesany, mankiety zmięte!.... Moje panie, przecież tyle słyszałem o tualecie panny młodej?
Nivella i Cydalisa już były w sąsiednim, buduarze i po chwili wbiegły ze ślubnym strojem. Dona Kruz pociągnęła Aurorę do buduaru.
— Tylko prędko, prędko! — mówiła. — Już jest późno, a musimy jeszcze tańczyć!
— A gdyby cię tak obudzono, garbusie! — zaśmiał się Navail.
Ezop II trzymał w jednej ręce grzebień, w drugiej lusterko, czesał się i wykręcał na wszystkie strony.
— Moje kochane dzieci — rzekł zwracając się do Navaila, — ona tak samo należy do mnie jak wy należycie do księcia Gonzagi, czyli do waszych ambicyi; jak Oriol należy do swej próżności, a Nivella do swego skąpstwa. Moja piękna Fleury, popraw mi krawat, proszę cię!
— Już! — rzekł w tej chwili p. Grewo. — Można się podpisać.
— Czyś pan napisał nazwiska nowożeńców? — zapytał Gonzaga.
— Nie, nie znam ich.
— Jakie jest twoje nazwisko, przyjacielu? — zwrócił się książę do garbusa.
— Niech wasza książęca mość najpierw się podpisze — odparł z lekceważeniem Ezop II. — I wy wszyscy, panowie, podpiszcie się. Myslę, że mi zrobicie ten zaszczyt. Ja zaś sam podpiszę nazwisko. To takie zabawne nazwisko, ze się uśmiejecie.
— Naprawdę, — rzekł Navail. — Jak on, do dyabła! może się nazywać?
— Tylko się podpiszcie, panowie. Ekscelencyo, mankietki waszej książęcej mości bardzoby mi się przydały jako ślubny prezent.
Gonzaga z chętnym uśmiechem odpiął koronkowe mankiety i rzucił je garbusowi. Następnie usiadł przy stoliku notaryusza, ażeby się podpisać na kontrakcie ślubnym. Inni goście wciąż łamali sobie głowę, jak mógł się nazywać garbus?
— Nie męczcie się — mówił garbus, zapinając mankiety Gonzagi, — to napróżno, nigdy nie zgadniecie. Panie Navail, pan ma ładną haftowaną chusteczkę!
Nayail rzucił mu chusteczkę. Każdy jak najchętniej dałby mu coś do uzupełnienia ślubnej toalety: więc ten szpilkę do gorsu, tamten klamrę, ów jedwabną krawatkę. A garbus przyjmował wszystko z uciechą, krygując się przed lusterkiem.
Na akcie ślubnym były już podpisy wszystkich obecnych. Nazwisko Gonzagi figurowało na czele.
— Idźcie no zobaczyć, czy moja żona już jest gotowa — rzekł do najbliżej stojących garbus.
Ale w tej samej chwili rozległ się szept dokoła.
— Panna młoda! Panna młoda!
Na progu buduaru ukazała się Aurora w białej sukni z wieńcem kwiatów pomarańczowych na głowie. Była zachwycająco piękna, pomimo, że blade jej rysy zachowywały wciąż tę dziwną nieruchomość która czyniła ją podobną do pięknego posągu. Widocznie ciągle jeszcze była pod wpływem uroku.
Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem, a garbus cmokał z zadowoleniem ustami:
— Fiu, fiu! Mam piękną żonę! No, moja najmilsza, teraz na nas kolej!
Ujął za rękę Aurorę. Spodziewano się jakiej oznaki wstrętu z jej strony; ale przeciwnie, młoda dziewczyna poddawała się garbusowi ze słodką uległością.
Idąc do stolika, przy którym siedział p. Grewo, Ezop II spotkał się ze spojrzeniami wpatrzonych weń Kokardasa i Paspoala. Mrugnął na nich nieznacznie, dotykając się ruchem nerwowym lewego biodra. Zrozumieli go natychmiast.
— Korono cierniowa! — wybuchnął Kokardas, zastępując drogę państwu młodym. — Coś jeszcze brakuje pańskiej toalecie, do licha!
— Co takiego? Co takiego? — dopytywano się.
— Co takiego? — powtórzył niewinnie sam garbus.
— Nie bój się! A od kiedy to szlachcic bierze ślub bez szpady przy boku? Nie bój się!
Uwagę Kokardasa przyjęto z wielką uciechą.
— To prawda! Bardzo słusznie! Dawajcie szpadę garbusowi! Jakież to będzie komiczne!
Navail wybierał wzrokiem rapiery. Ezop II wykrzywiał się, mrucząc:
— Nie jestem przyzwyczajony.... Będzie to mnie krępować....
Okazało się, że ze wszystkich najtęższą i najdłuższą była szpada tego dobrego pana Pejrola, wiadomo, że z nią nigdy żartów nie było. Navail bez ceremonii odpiął ją od boku dobrego pana Pejrola.
— Ależ to niepotrzebne! Niepotrzebne! — powtarzał Ezop II.
Nic nie pomogło przypasano mu szpadę wśród śmiechu i żartów.
Kokardasowi Paspoalowi wydało się że ręka garbusa z dziwną chciwością ujęła za rękojeść szpady i mimowoli radośnie zadrżała. Ale to tak wydało się tylko Kokardasowi i Paspoalowi.
Garbus nie protestował już więcej. Owszem przypasana do boku broń, napełniła go widomą dumą. Zaczął się przechadzać po salonie z tak zabawną miną że wprawił wszystkich w większą jeszcze wesołość. Tłoczono się, aby go bliżej oglądać, obracano go na wszystkie strony jak lalkę. Garbus pozwalał wszystko ze sobą robić. Wreszcie, doszedłszy do notaryusza, zaczął odsuwać cisnących się.
— Dalej, dalej, panowie! Pognieciecie mnie. Nie tłoczcie się tak na moją żonę. Proszę was, drodzy przyjaciele, dajcie nam teraz chwilę spokoju, abyśmy mogli podpisać akt ślubny.
Pan Grewo, siedzący przy stoliku, trzymał wciąż pióro w ręku, gotowy do podpisów.
— Proszę o imię i nazwisko, — zwrócił się uprzejmie do pana młodego — miejsce urodzenia, stan....
Garbus odsunął nogą krzesło notaryusza królewskiego. Ten spojrzał na niego mocno zdziwiony.
— Czyś pan sam się podpisał? — zapytał garbus.
— Naturalnie — odpowiedział p. Grewo.
— A więc ustąp mi miejsca, poczciwy panie.
I garbus odsunął delikatnie ale stanowczo, królewskiego notaryusza, a sam usiadł na jego miejscu. Całe towarzystwo śmiało się do rozpuku. Wszystko co robił garbus wywoływało żywą wesołość.
— Po cóż, do licha, chce on zapisać nazwisko swoje osobiście? — rzekł Navail.
Pejrol, rozmawiający z Gonzaga, wzruszył tylko ramionami; on widział w tem wszystkiem niepokojące oznaki. Ale Gonzaga wyśmiewał się z niego i nazywał tchórzem.
— Zaraz zobaczycie — odpowiedział garbus na wykrzyknik Navaila. — Bardzo was to dziwi, zaraz zobaczycie. A tymczasem pijcie.
Usłuchano jego rady, napełniono szklanki, podczas gdy garbus zapisywał puste miejsca, ręką wprawną i pewną.
— Do dyabła z tą szpadą — zawołał nagle próbując usiąść wygodniej.
Znowu głośny śmiech. A garbus borykał się z ogromną szpadą, która zdawała się sprawiać mu istne tortury.
— Zobaczycie, że nie napisze! — wołali jedni.
— Napisze! Napisze! — mówili inni.
Nareszcie garbus wyprowadozny z cierpliwości, wyciągnął szpadę z pochwy i położył ją na stole pod ręką.
Nowy wybuch śmiechu. Kokardas uszczypnął Paspoala w łokieć.
— Ręko boska! Smyczek już gotów! — mruknął.
— Biada skrzypkom! — odmruknął Paspoal.
Wskazówka na zegarze dochodziła do czwartej godziny.
— Niech teraz pani podpisze — rzekł do Aurory garbus, podając jej pióro.
Aurora zawahała się. Garbus spojrzał jej w oczy.
— Niech pani podpisze swoje prawdziwe nazwisko, skoro je znasz.
Aurora nachyliła się nad pergaminem i podpisała. Dona Kruz, przypatrując się poprzez jej ramię, zrobiła lekki ruch zdziwienia.
— Czy już? Czy już? — pytali ciekawi.
— Już — odpowiedział garbus. — Chodźcie zobaczyć. Zdziwicie się wszyscy!
Rzucono się ku stolikowi. Garbus, jakby od niechcenia, ujął za gołą szpadę.
— Baczność! — szepnął Kokardas.
— Gotowe! — odpowiedział rezolutnie Paspoal.
Gonzaga i Pejrol najpierwsi przeczytali podpisy i cofnęli się kilka kroków w tył.
— Co się stało? — Zawołano. — Jakie nazwisko?
Garbus obiecywał zadrwić i zadrwił.
I oto w oczach wszystkich obecnych stała się rzecz niespodziewana, niesłychana: Krzywe pokurczone nogi garbusa zaczęły się cudownie wydłużać, cała jego skulona postać wyprostowała się w mgnieniu oka, jedną rękę ściągnął sztuczny garb z pleców z drugiej nie wypuszczał szpady.
— Nie bój się! — szepnął z zachwytem Kokardas. — Nie na darmo gałgus nasz uczył się u pajaców różnych sztuk łamanych na podwórcu Tontan, kiedy był mały. Przydała mu się teraz sztuka chowania kości. Nie bój się!
Tymczasem garbus ostatnim ruchem ręki zrzucił z głowy bujną perukę, a z twarzy stał sztuczne zmarszczki i grymasy. Potwornie niekształtna postać przeistoczyła się w przeciągu jednej minuty w pięknego młodziana o szlachetnej głowie i rozumnem dumnem spojrzeniu którem powiódł po struchlałem zgromadzeniu, mówiąc:
— Przeczytajcie teraz to nazwisko!
Końcem szpady wskazał na swój podpis.
Wszystkie spojrzenia poszły w tym kierunku i w sali rozbrzmiał głośny okrzyk:
— Lagarder! Lagarder!
— Tak, Lagarder! — powtórzył młodzian. — Lagarder który nigdy nie chybia umówionej schadzki!
Gdyby Lagarder chciał skorzystać z pierwszej chwili ogólnego zamieszania i oszołomienia mógłby prawdopodobnie z łatwością pokonać stojącą w nieładzie grupę nieprzyjacielską. Ale on z tego nie skorzystał. Jedną ręką obejmował przelękłą Aurorę, w drugiej trzymał wciąż wzniesioną w górę szpadę. Kokardas i Paspoal którzy również trzymali swe rapiery w pogotowiu, stali tuż za nim. Gonzaga wyciągnął szpadę, a wszyscy jego stronnicy zrobili to samo. Byłe ich conajmniej dziesięciu przeciw jednemu. Dona Kruz rzuciła się pomiędzy te dwa obozy, ale Pejrol schwycił ją za rękę i pomimo oporu wyprowadził z salonu.
— Panowie! — przemówił książę przez za ciśnięte ze zgrozy i nienawiści zęby. — Człowiek ten nie powinien wyjść stąd żywym. Więc naprzód!
Navail, Noce, Chaisy, Gironne i kilku szlachciców natarli ostro. Lagarder nie zdążył pchnął stołu jako zaporę między sobą o nieprzyjaciółmi. Nie puszczając Aurory, zasłonił ją szpadą, gotową do krwawego tańca. Kokardas i Paspoal szli mu z pomocą z prawej i lewej strony.
— Raźnie, lebiodo! — zagrzewał Gaskończyk. — Jesteśmy na czczo od sześciu przeszło miesięcy! Raźnie! O, rety!
— Jestem! — zawołał Lagarder wymierzając swój pierwszy cios śmiertelny.
Po chwili przyjaciele Gonzagi musieli się cofnąć. Gironne i Albert leżeli na ziemi w kałuży krwi.
Lagarder i jego dwaj pomocnicy, dotąd nietknięci, stali spokojni, jak martwe posągi, czekając na drugie natarcie.
— Panie Gonzaga — przemówił Lagarder, — chciałeś ze ślubu naszego zrobić błazeństwo. Tymczasem ślub jest ważny i potwierdzony własnym twym podpisem.
— Naprzód! Naprzód! — krzyknął książę z pianą wściekłości na ustach.
Tym razem stał sam na czele swej armii.
Na zegarze wybiła czwarta godzina.
W tej samej chwili rozległo się głośne stukanie do drzwi wchodowych i donośny głos wołał:
— W imieniu króla!
Ludzie, którzy o tej nocnej godzinie kołatali do drzwi księcia Gonzagi, nie spodziewali się, aby im tu prędko otworzono. To też po bezskutecznem kilkakrotnem stukaniu wyważyli podwoje. Byli to ci sami gwardziści francuscy i kilku więźniów z Chateletu których widzieliśmy na podwórcu pałacu Lamoignon i na cmentarzu Saint-Magloire.
Książę Gonzaga uczuł lód w żydach. Czyżby to był wymiar sprawiedliwości dla niego?
— Panowie — rzekł, chowając szpadę do pochwy — niewolno stawiać oporu wysłannikom królewskim.
Na progu ukazał się kapitan gwardzistów i uroczyście powtórzył:
— W imieniu króla!
Potem, skłoniwszy się zimno księciu Gonzadze, usunął się nieco, aby przepuścić swoich żołnierzy.
— Panie — zapytał Gonzaga kapitana. — co to znaczy?
— Wasza książęca mość — odparł kapitan spełniam tej nocy rozkazy księżnej, waszej szlachetnej małżonki.
Kapitan spojrzał na dwa trupy, leżące na podłodze, potem na Lagardera i jego dwóch pomocników, stojących nieruchomo z bronią w ręku.
— Kroćset tysięcy! — mruknął do siebie. — Słusznie mówiono, że to tęgi wojak!
— Jakto? — Więc to księżna Gonzaga? — zaczął wściekły książę.
Nie dokończył. Wdowa po Neversie stanęła na progu salonu. Była jak zawsze w żałobnych szatach. Na widok obecnych tu kobiet i malowideł na ścianach; na widok tyle mówiących śladów rozpusty i bójki księżna zapuściła welon na twarz.
— Nie do was, panie, przychodzę — rzekła do męża.
I zwracając się do Lagardera, zaczęła zimnym głosem:
— Panie Lagarder! Dwadzieścia cztery godziny już upłynęły; sędziowie pańscy są zebrani; proszę oddać szpadę.
— I ta kobieta jest moją matką! — myślała z rozpaczą Aurora, kryjąc twarz w dłonie.
— Panowie — ciągnęła księżna zwróciwszy się do żołnierzy, — spełniajcie rozkazy.
Lagarder rzucił szpadę pod nogi kapitana. Gonzaga i jego pochlebcy nie poruszyli się z miejsca, nie wymówili jednego słowa.
Kiedy kapitan wskazał Lagarderowi drzwi ów, trzymając ciągle Aurorę za rękę podszedł do księżnej.
— Pani — rzekł — oto przed chwilą oddawałem moje życie w obronie jej córki.
— Moja córka! — zawołała drżącym głosem księżna.
— On kłamie! — krzyknął Gonzaga.
Lagarder puścił tę obrazę mimo uszu.
— Prosiłem o dwadzieścia cztery godziny, aby módz pani oddać pannę de Nevers — mówił do księżny wolno i spokojnie. — Termin upłynął. Oto panna Aurora de Nevers.
Zimne ręce matki i córki dotknęły się w milczeniu. Księżna pociągnięta nieprzepartą siłą, roztworzyła ramiona i tuliła płaczącą Aurorę.
W dumnem oku Lagardera błysnęła łza.
— Kochaj ją, pani — rzekł, usiłując żaglu szyć szarpiący ból serca — otaczaj tkliwą opieką; ona ma teraz tylko ciebie!
Aurora wyrwała się z objęć matki, chcąc biedź ku niemu, ale on ją powstrzymał łagodnie.
— Żegnaj, Auroro — rzekł. — Nasze zaręczyny nie mają jutra. Zachowaj dokument, który cię uczynił moją żoną przed ludźmi jak nią już byłaś wobec Boga od wczoraj. Księżna pani wybaczy ci to niestosowne małżeństwo.... z umarłym.
Po raz ostatni ucałował rękę młodej dziewczyny, skłonił się głęboko księżnie i skierował się ku drzwiom mówiąc:
— Prowadźcie mnie teraz przed sędziów!