<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Są ludzie, jakby do pewnych przeznaczeń zrodzeni, którzy, nim na tor właściwy trafią, nieznaczącymi się zdają i wyczekują swéj godziny, a gdy ich los postawi na drodze, którą zająć byli powinni, z dnia na dzień rosną i stają się do niepoznania różnymi od poczwarki dni wczorajszych. — Są i tacy, którzy swéj godziny nie doczekają nigdy w życiu i zmarnieją a zwiędną, niepoznani, bo zasklepieni w sobie. — Jedni téż mają wiedzę swych przeznaczeń, drudzy — poczucie ich dopiéro w godzinie stanowczéj.
Pan Teodor Paklewski należał do rzędu tych istot szczęśliwych, które nie czekają długo na objawienie się im doli, jaka ich czeka. Wychowanie u Pijarów było przygotowaniem bez wiedzy jasnéj, do czego prowadzić miało; czuł tylko, że pracować musi, służyć, aby się wybić na wierzch i zdobyć znaczenie..
Dziwny a szczęśliwy skład okoliczności, zaraz na wstępie, otworzył mu kancellaryą jednego z najmądrzejszych dostojników Rzeczypospolitéj; Książę orlém okiem poznał w subjektum tém doskonałe narzędzie, i, mimo zazdrosnych a niechętnych, pochwycił je w dłoń silną. Tego było dosyć Teodorowi, aby się w słoneczném cieple nadziei, z niesłychaną szybkością, ze zdumiewającym talentem, rozwinął. Z nieśmiałego młodzieńca, naraz stał się niemal wytrawnym dyplomatą — i poczuł, że, idąc za skazówkami pryncypała swojego, może się pokusić o daleko czynniejszą i ważniejszą rolę, niż marzył w początku.
Jedyném dla niego prawidłem było ślepe posłuszeństwo przewodnikowi, trzymanie się jego skazówek co do celu, a taki wybór dróg dla osiągnięcia go, któryby, nawet w razie niepowodzenia, nie tamował dalszych czynności.
Książę Kanclerz, któremu właśnie zbywało w téj ważnéj chwili na ludziach bystrych a nie wydatnych, zdolnych a nie zbyt już znanych, na ostatek oddanych mu i niedających się uwodzić nikomu, chwycił się młokosa, od razu w nim oceniwszy materyał nieoszacowany.
W istocie Teodor, jakim w kilka miesięcy pobytu w Wołczynie stał się pod kierunkiem Kanclerza, nie był wcale podobnym do tego pięknego chłopaka, zdrętwiałego, nierozgarniętego, na pół uśpionego, jakim go widzieliśmy w Borku i na drodze do Warszawy.
Patrząc na to rozbudzenie się w nim władz, które wprzódy nie dawały znaku życia, postrzegacz każdy byłby musiał mimowoli domyślać się, że krew i ród przynoszą chyba z sobą spadkobierstwo jakieś i stawiają od razu uprzywilejowanego potomka na tym stopniu, na jakim poprzednicy jego skończyli.
Paklewscy wprawdzie nie byli nigdy statystami wielkimi, ani politykami; lecz — któż wié — wziął może po matce Teodor bystrość władz — nie dość na tém — jakby świadomość i przeczucie wielu rzeczy, innym zakrytych.
Inaczéj trudno sobie wytłómaczyć było tę niesłychaną łatwość, z jaką Todzio wnet w każdém położeniu umiał się rozpatrzyć i znaleźć stanowisko odpowiednie roli, jaką grać potrzebował.
Książę Kanclerz, obawiając się miłość własną i zarozumiałość w nim rozbudzić, nie chwalił go nigdy, próbował raczéj czynić mu zarzuty, wystawiał go na wielce trudne experymenta i, zdziwiony mocno, nie mógł go pochwycić na słabostce żadnéj. Nie okazywał mu łask wielkich, bo temi mało w ogóle szafował; ale téż przestał się obchodzić tak wzgardliwie, jak w początkach.
Książę, przez którego ręce przeszło wielu ludzi, nadzieję o sobie dających, choć ją przyszłość zawiodła, znał i tę ludzkiéj natury tajemnicę, że pierwszy wykwit młodości bywa czasem szafunkiem całkowitéj siły, jaką posiada istota, i że niekoniecznie z genialnych młodzieńców rosną bohaterowie i ministrowie, a bardzo często świetne preludyum życia kończy się idyotyzmem i niedołężnością.
Chciał więc Kanclerz zużytkować tę siłę, jaka mu się nastręczała, nie wchodząc w to, jaka przyszłość ją czeka.
Teodor, popychany tu i ówdzie, w najrozmaitszych sprawach, często błahych a trudnych, ze wszystkich wychodził zwycięzko, albo przynajmniéj bez zarzutu.
Gniewało to współzawodników, którzy mu stołki przystawiali, tém mocniéj, że Todzio na żadnym z nich usiąść nie chciał.
Pobyt w Wołczynie, oprócz tego, że studenta pijarskiego i kancellistę wystrychnął na kawalera nadzwyczaj pokaźnego i pięknych manier, nadał mu pewność siebie i śmiałość nieustraszoną.
Niewiedziéć jak do tego przyszło, iż ci nawet, co go niecierpieli, mieli dla niego mimowolną konsyderacyą.
W kancellaryi zajmował na oko stanowisko podrzędne, ani się o inne dobijał; siadał w końcu stołu; panom Sekretarzom w niczém się nie przeciwił; umyślnie dawane roboty podrzędne spełniał bez sarkania; ale nie było dnia, żeby pajuk, lub dworzanin nie wszedł na próg zawołać:
— Pan Paklewski do Księcia Jegomości!
Naówczas wszyscy, co się znajdowali w kancellaryi, spoglądali po sobie i ramionami ruszali. Paklewski niekiedy do kancellaryi nie wracał już, i nie było go dzień, dwa; a po powrocie dowiedziéć się nikt nie mógł, gdzie bywał, ani co robił.
Nie szkodziło i to panu Teodorowi, że był nadzwyczaj pięknym twarzą i postawą, że w nim coś było pańskiego, dostojnego, że umiał się znaleźć i nigdzie się nie czuł onieśmielonym. Piękności téj jego nawet prorokowali niektórzy wielkie sukcessa w świecie; ściągała nań ona wejrzenia i łaski niewieściego dworu: lecz pan Teodor wcale płochym się nie okazywał. Z kobietami był grzeczny bardzo; zdawało się, że obcować z niemi lubił: jednak do żadnéj się nie zbliżał, choć go wabiono i bałamucono.
— Ja wam powiadam — odzywał się o nim Wyzimirski — to frant, jakiego Korona i Litwa nie ma drugiego! Chce rozum i liczko sprzedać jak najdrożéj!! Nie złapie go nikt, ani stara Boczkowska loczkami i muszkami, ani my na komplimenta, ani Książę Kanclerz na obietnice... Wśrubowuje się powoli, delikatnie; a wszyscy go kiedyś na naszych bokach poczujemy!
Nim Książę Kanclerz i Wojewoda Ruski wybrali się do Warszawy, przodem już z missyą poufną ruszył do Skierniewic Paklewski. Była ona pokryta jak największą tajemnicą.
Z Księciem-Prymasem Łubieńskim samo traktowanie dla Familii niezmiernie trudném się zdawało, bo Inter-Rex winien był całą swoję krescytywę dworowi Saskiemu, przeszłością swą należał do przeciwnego stronnictwa, wszyscy oddawali charakterowi jego, pobożności, skromności, uczoności — należną sprawiedliwość; zdawało się niepodobieństwem pozyskać człowieka, który na tak wysokim stał szczeblu, iż nic już zapragnąć nie mógł, niczém go kupić nie było podobna.
Bez Prymasa Familia do swoich celów dojść mogła z trudnością. Nie było bezprzykładném w dziejach pominięcie go; w danych jednak okolicznościach narażało na niebezpieczeństwo — mogło wywołać wojnę domową, któréj chciano uniknąć.
W chwili, gdy nieznaczny ów człeczek ruszał się z Wołczyna ku Skierniewicom, właśnie ztamtąd dwór Prymasa wynosił się do Warszawy, mając tam stanąć na straży pokoju i bezpieczeństwa Rzeczypospolitéj. Przyjaciele Prymasa chcieli go mieć nie pozornym, ale istotnym Inter-Rexem, któryby stanął po-nad fakcye i obozy, nie dając im się rzucić na siebie.
Prymas Łubieński był od początku długiéj drogi, jaką przebiegł, aż do najwyższéj stolicy w Rzeczypospolitéj, zawsze jednym i sobą: cichym człowiekiem pracy, pobożnym, prostego ducha, prawym ale dającym sobą powodować w rzeczach świata, które za mniejszéj wagi uważał.
Gdzie zachodziły intrygi polityczne, konszachty, spiski owe otwarte, jakie za Sasów pod oczyma królów się knuły i plątały, Łubieński rad drugim miejsca ustępował.
Nie widział w tém jasno, a może ludzkim sprawom udziału w dziejach świata nie przyznawał w duchu téj wagi, w jaką inni wierzyli; kunktator, rozważny, nie rychło się na krok stanowczy ważąc, Prymas był niejako widzem biernym wypadków, stojącym na straży, raczéj, niż czynnym w nich sprawcą.
To znamię jego charakteru, wybitniejsze jeszcze z wiekiem, doskonale ocenili Czartoryscy, i wiedzieli, że będą mogli korzystać z tego, co zwali słabością Prymasa. Równie téż trafnie poznali niezmiernie ruchawego, zdolnego, ambitnego, chciwego dźwignięcia się, zasłużenia i urośnięcia jakimkolwiek kosztem, Młodziejowskiego, który z każdym dniem większą zdobywał władzę nad sędziwym Prymasem.
Młodziejowski był jednym z tych ludzi, dla których sukienka służy za narzędzie, za pokrywkę, za pasport do przeciśnięcia się wśród tłumu. Z jednéj strony starając się służbą nadzwyczaj uprzedzającą, powolną, trafną, pokorną, zyskać zaufanie i łaskę Łubieńskiego, z drugiéj zręczny Audytor prymasowski badał kraj i położenie, aby je wyzyskać dla siebie.
Człowiek nowy, bez przeszłości i węzłów, któreby go z jakimkolwiek obozem łączyły, Młodziejowski mógł swą pomoc ofiarować więcéj-dającemu, lub przynajmniéj więcéj-obiecującemu. Bystre oko zawczasu mu dozwalało przewidziéć przyszłość. Obóz, w którym przewodzili: wesoły a butny Książę „Panie Kochanku“, wyżyty i zobojętniały Hetman Branicki, niezręczny a dumny Wojewoda Kijowski, — za którym stała bezsilna Saxonia i mityczna Francya, nie miał jutra!! Im w dniu dzisiejszym wrzawliwiéj występował i na oko szumniéj, tém pewniejszém było, iż cicho wchodzący Sołtyków i Familia bez walki go rozproszą. Mogli się łudzić czémś stojący w środku Hetmańskiego stronnictwa, ale nie ci, co z poza szranków patrzali zdaleka. Kandydatura na tron Królewicza Saskiego, nawet tym, co ją stawili, mrzonką się wydawała; w tym samym obozie drudzy ogłaszali Hetmana, a o zachciankach Osińskiego i Potockiego poszeptywano, nie licząc innych...
Z przeciwnéj strony, Familia cała zrzekła się współzawodnictwa, i młody Stolnik Litewski był jéj jedynym kandydatem. Poparcie, jakie miał za sobą, przeważało wszystkie mrzonki o wpływie Francyi i interwencyi Saxonii.
Młodziejowski widział to jasno pewnie, a nie był człowiekiem, któryby dla umiłowanych fantazyi poświęcił rzeczywistość, tém bardziéj, iż jedyną fantazyą jego było wybicie się z podrzędnego stanowiska.
W początkach jednak ani on, ani nikt w odgadywanie przyszłości się nie wdawał; powoli brano się do zgotowania jéj, na sposób przez Prymasa zalecany: zwolna i ostrożnie, stopniowo i oględnie.
Przybywszy do Warszawy, pan Teodor dowiedział się tu, iż Prymas z całym dworem przyjechał na stały pobyt do swojego pałacu. Czynniejsi i bardziéj wpływowi w Rzeczypospolitéj mężowie zewsząd tu ściągali. Jechał Hetman z Białegostoku, Potocki z Krystynopola; oczekiwano pana Wojewody Ruskiego; spodziewano się innych wielu.
Pobyt na Wołczyńskim dworze, może matki słowo jakie, naostatek niedostrzeżony wpływ atmosfery, wyrobiły w Paklewskim szczególną niechęć i wzgardę dla Hetmana Branickiego. Śmiał się z jego dumy i zwał go zdrajcą względem Familii, pyszałkiem bezsilnym. W duszy najżywiéj pragnął, aby Czartoryscy zepchnęli go, jak obiecywali, z tego stanowiska, na którém bezczynnie błyszczał.
Nie miał już po co jechać do Skierniewic, a w Warszawie, choć mógł się prześlizgać niepostrzeżony, zadośćuczynienie instrukcyom Księcia Kanclerza stawało się nieskończenie trudniejszém, niż w Łowiczu, lub rezydencyi drugiéj Prymasa.
Tu już cisnąć się trzeba było — tłum drogi wszystkie zalegał.
Teodor zatrzymał się, i pierwszego dnia pobytu spoczywając, chciał się zoryentować tylko, rozpatrzyć...
Miał sobie wskazanych kilku ludzi, pomiędzy innymi starego Teppera, ojca tego, który późniéj zasłynął tak głośno, i zginął tak marnie; lecz wolał rozpatrywać się i rozsłuchywać sam, jak rzeczy stały. — Miasto się zaludniało nadciągającemi z prowincyi dworami panów, tak, że pieszemu przechodniowi, choć dzień jesienny przymrozkiem ulice oczyścił, trudno się było przez nie przecisnąć. Teodor właśnie Krakowską Bramę przechodził, gdy poczwórna landara tak nań najechała, że ledwie miał czas poły kontusza od kół jéj salwować. Gniewny, spojrzał w okno jéj, gdy z niego niewieści okrzyk się dał słyszéć.
Nim Teodor rozpoznał w mroku twarze, już stangretowi dano rozkaz zatrzymania się, i wychylona pani Starościna powitała swojego wybawiciela. Nie z jéj jednak ust wyszedł okrzyk, który Todzia poruszył, ale z buziaczka panny Generałówny Loli, któréj oczy pierwsze dostrzegły Paklewskiego.
Wszyscy, nie wyjmując Generałowéj, witali serdecznie dawnego znajomego; Lola, nie mówiąc nic, dawała mu znaki oczyma i uśmiechem, że o nim nie zapomniała.
— Co asindziéj tu robisz? — zapytała Starościna, przywoławszy go do drzwiczek i rękę chudą dając mu do pocałowania.
Nim miał czas odpowiedziéć Paklewski, Lola dodała szybko:
— Ciociu, ciociu! gdzież konwersacyą prowadzić na ulicy — w bramie... Słyszy ciocia, jak krzyczą, abyśmy jechali. Pana Teodora nam rozjadą! niech przyjdzie na obiad!
— Przyjdź-że na obiad — dodała, zastępując ciotkę — do domu na Starém-Mieście, za godzinę... ale prędko, bo my zaraz powracamy...
Starościna potwierdziła zaproszenie najmilszym grymasem, jaki z twarzy wydobyć mogła; powóz ruszył, a Paklewski został, rozmyślając, co ma zrobić?
Potrzebował długich reflexyi, aby powziąć postanowienie stawienia się u Starościny; dogadzało to i sercu, i interesom. W domu tym spodziewał się dostać języka, a wiedział, iż tam sprzyjano Familii.
Przeszedłszy się więc po mieście, i dowiedziawszy do starego Teppera, któremu miał do oddania małą kartkę Księcia Kanclerza, Teodor pobiegł do wskazanéj kamienicy.
Należała ona do Generałowéj i pierwsze jéj piętro, niewynajęte, było kwaterą stałą tych pań, często przebywających w stolicy. Nie było tu gdzie tak dalece wielkich kompanii przyjmować; dom skromny nie miał rozmiarów pałacowych: lecz obie siostry, nawykłe do okazałości dworu saskiego, ciemne sklepione te izby stare umiały wcale pokaźnemi uczynić.
Sprzęt jak najwytworniejszy, zwierciadła, makaty, dywany, porcelanowe fraszki, świetnie ubierały największy z pokojów, woniejący do zbytku wszystkiémi perfumami pudrów, sukien, kadzideł, kwiatów, któremi się trzy panie otaczały chętnie.
Generałowa dbała o to bardzo, aby jéj pied-à-terre nie wstydziło się przed gośćmi dostojnymi, których lubiła przyjmować, ani ona za nie.
Starościna równie była o elegancyą troskliwa, a Lola obu im myśli poddawała szczęśliwe i coraz nowe, tak, że appartamenta przeładowane może były świecidełkami, bawidełkami i drobnemi ozdobami.
Przyciemno tu było zawsze, nawet o południu; lecz Starościna właśnie była w latach, które miłują półcienie, a Lola, choć jéj tu było ciasno, i duszno, i smutno, i mroczno, miała exkuzę w ciemnościach na wesołość swą trzpiotowatą, z którą ponure, klasztorne trochę izby rozbudzała do życia. Generałowéj, mniéj majętnéj, a wiele potrzebującéj, na rękę był pobyt siostry, która jéj do utrzymania na przyzwoitéj stopie domu dopomagała.
Było tu wszystko, czego obyczaje ówczesne od zamożnéj, pół-pańskiéj rodziny, czasu pobytu w mieście, wymagały: liberya piękna, kuchnia dobra, usługa staranna i liczna.
Jak wszędzie, tak i tu, roiło się jéj więcéj nad potrzebę, bo się nie obchodzono, nawet w mieście, ograniczoną liczbą ludzi, — ściągano ich jak najwięcéj. Słudzy potrzebowali téż sług, a ci służek...
Gdy Teodor, obrachowawszy się z godziną, wszedł do kamienicy, tylko co właśnie landara Starościny w nią była wjechała, i panie po dosyć ciemnych a niewygodnych schodach wdrapały się na górę.
Starościna potrzebowała przed obiadem cokolwiek zmienić i poprawić toaletę, gdyż — niestety — zbawca ów, którego jéj opatrzność tak ciągle nasyłała, mocno zajmował podżyłą panią. Generałowa także poszła się przebierać, i gdy Paklewski wszedł do ciemnéj salki, zastał w niéj, jakiémś przeczuciem pozostałą, Lolę samę, która stała przed zwierciadłem, i podniósłszy rączki do góry, fontazie i wstążki poupinane we włosy, które się w powozie trochę pomięły — prostowała i układała.
Zwierciadło pokazało jéj wchodzącego; uśmiechnęła się figlarnie i poczęła:
— Czekaj pan, proszę się zatrzymać z daleka, i nie patrzéć na mnie!
Muszę się i ja wystroić do pana, kiedy ciocia, i mama dały mi dobry przykład... Chcę być dziś bardzo ładną... zobaczysz pan...
— Mnie się zdaje — odpowiedział Teodor z ukłonem — że pani ani tego chciéć, ani się starać potrzebujesz o to...
— Nie lubię komplimentów! — odezwała się zalotnica, tupiąc nóżkami malusieczkiemi w podłogę i wykręcając się przed lustrem, jakby menueta tańcowała. Tak jéj z témi figlami było do twarzy, iż Todzio stałby i patrzał chętnie, choć najdłużéj, na ruchy zręczne, na pozy coraz nowe a coraz wdzięczniejsze, jakie dla niego przybierała, gdyby saméj pannie nie sprzykrzyło się patrzéć w zwierciadło, zamiast na wielbiciela. Zwróciła się nagle, w obie rączki biorąc sukienkę, na rogówce rozwieszoną, i nadzwyczaj poważnym, uroczystym dygiem witając gościa.
Rozśmiała się natychmiast i podbiegła ku niemu.
— Gramy w pierścionek, jak dzieci w zielone — zawołała. — Pokaż mi pan pierścionek!
Teodor szybko zdjął rękawiczkę: tkwił ten drogi dar, jasném oczkiem ku swéj dawnéj spoglądajac pani, na palcu serdecznym...
— Masz pan szczęście! — rzekła, grożąc mu paluszkiem różowym.

— Jeżeli to ma być gra — odezwał się Teodor — wié pani, to trzeba przecie, aby była równa. Ja pierścionek pokazałem, a cóż mi pani za to pokaże?
...poważnym, uroczystym dygiem witając gościa.
— Proszę! jaki zuchwały! — rozśmiało się dziewczę — mogłabym odpowiedziéć na to, że koniec trzewiczka mego, który pan widzisz, starczy...

— Mam się rzucić i pocałować go? — zawołał Teodor.
Dziewczę pierzchnęło z szelestem, jak kuropatwa, która się z krzaków porywa...
— Gdyby to starościna zobaczyła, omdlałaby! — poczęła żartobliwie — a mama-by mnie zasadziła na pokutę, i pana skazała na wygnanie. Z daleka uwielbiać pozwalam moje wdzięki, po cichu!! dyskretnie!
Teodor się skłonił. Ton rozmowy pozwalał mu przyłożeniem ręki do serca odpowiedziéć.
— Co pan tu robisz? — przerwała szybko Lola — bo, żebyś pan za Starościną gonił, nie uwierzę. Drugi raz jéj ratować nie będziesz miał zręczności; wody się lęka od téj pory, tak!!
— Któż wié! może z ognia! — rzekł Teodor.
Lola się śmiać zaczęła.
— Dawno pan tu jesteś?
— Od wczoraj.
— Wiedziałeś o nas?
— Wcale nie!
— Nie przeczułeś pan!
Todzio spuścił głowę.
W téj chwili wchodziła Starościna.
— Ciociu najdroższa — zaszczebiotała, podbiegając ku niéj, dzieweczka. — Pan Paklewski nie przeczuwał, że ciocia tu jest!! Przecież pomiędzy wybawicielem a wybawioną powinien być węzeł, który drga uczuciem i...
— A nie pleć-że ty, sroczko jakaś! — przerwała Starościna, dając jéj klapsa wachlarzem, który w ręku trzymała.
Odwróciła się do Teodora.
— Cieszę się, że pana tu widzę; — rzekła, rączkę podając do pocałowania...
Lola, stojąca za ciotką, dygnęła poważnie, gdy, pośpieszająca do salonu Generałowa od dalszych figlów ją wstrzymała. Teodor musiał za starszemi paniami iść ku kanapie i zasiąść do poważnéj rozmowy.
Okoliczności w istocie czyniły ją poważniejszą, niż zwykłe szczebiotanie tych pań; wszyscy, nawet one były pod wrażeniem wypadków i wieści, które szły z niemi w parze.
Zaczęto mówić o pięknym Stolniku Litewskim, o Wojewodzicowéj Mścisławskiéj i jéj współzawodniczce do jego serca; o kalece Królewiczu, o Hetmanie, o Familii. Panie, które z miasta właśnie przybywały, wioząc obfity plon plotek, wyprzedzały się z wiadomostkami...
Teodor słuchał z zajęciem.
I Starościna, i siostra jéj, nie tając się przed sługą Księcia Kanclerza, wypowiadały całą swą sympatyą dla sprawy Familii. Generałowa szczególniéj zachwyconą była Stolnikiem i dawała do zrozumienia, że on téż mógł nie być dla niéj obojętnym.
— Wszystko, co o Wojewodzicowéj i Księżnie... prawią — rzekła cicho — są rzeczy przesadzone, antycypowane. Stolnik wyboru nie zrobił, a gdy go uczyni, więcéj dobrego okaże gustu, niż mu przypisują.
Starościna, która oprócz czułości dla wybawiciela, innych się wyrzekła widoków na przyszłość, chciała grać rolę polityczną, i zaręczała, że dla Czartoryskich będzie się starała jednać partyzantów, odciągając ich z przeciwnego obozu.
— Zobaczysz asindziéj, że przy panu Hetmanie, daléj, daléj, jeden Starosta Brański zostanie; zdezerterują mu wszyscy!! Tylko potrzeba umiéć koło tego chodzić.
Ja na wieś nie myślę odjeżdżać, i my tu z Generałową téż sejmikować będziemy!!
To mówiąc, pochyliła się Starościna poufnie do ucha wybawiciela, może aby się do niego zbliżyć, i poczęła szeptać:
— Pierwsza rzecz, słowo daję, na co Kanclerz wszystkie swe usiłowania zwrócić powinien, to żeby sobie zjednać Prymasa! A na to jest sposób...
Zrobiła minkę figlarną, z któréj, inaczéj zapewne tłómacząc sobie jéj znaczenie, Lola, stojąca zdala, śmiać się zaczęła...
— Jaki sposób? — zapytał Teodor.
— O! nie powiem! to jest mój secret d’Etat...
— Ani mnie nawet nie zechce go powierzyć pani Starościna? — począł chłopak — ja przecie nie zdradzę...
Starościna spuściła oczki na końce palców, wystające nieładnie z czarnych mitenek, i główką pokręciła.
— Znam kogoś! — dodała cicho.
Teodor się zarumienił z radości, która była tak jawną, iż Lola, widząc go w poufnych szeptach, rumieńcach i minkach osobliwych ze Starościną, nie umiała ukryć trochę zniecierpliwienia.
— Szczęśliwym trafem, może się myśli mojego księcia zejdą z trafnym pomysłem pani Starościny — rzekł Teodor. — Ja pani pod sekretem się przyznam, że — że (tu zniżył głos jeszcze), mam polecenie do ks. Młodziejowskiego...
Starościna, w ręce uderzywszy, podskoczyła na kanapie, a ruch ten i wykrzyk obudził taką ciekawość w Loli i Generałowéj, że obie się przybliżyły.
— Proszę, bardzo proszę — odezwała się Starościna — nie podsłuchywać naszéj rozmowy, i pozwolić mi krótkiéj konferencyi z moim wybawcą... Mamy coś bardzo ważnego i sekretnego do roztrząsania.
Lola i jéj matka, w istocie już nie wiedząc co myśléć, cofnęły się, a Teodor dodał prędko:
— Rachuję, że mi pani Starościna dopomoże do tego. Tu, na gruncie neutralnym, spotkanie się niby przypadkowe...
— A! co to za filut! co to za filut! — głośno odezwała się Starościna. — Proszę! ktoby się to po téj mince jego pokornéj i skromnéj spodziewał!
— Słowo daję cioci, — przerwała Lola zdaleka, — że ja zawsze tego pana miałam za okropnego filuta...
— A ja — nie! — dodała na przekor Generałowa.
Tymczasem Teodor pocałował w rękę Starościnę, dla skaptowania jéj łaski, i rzekł cicho:
— Rachuję na panią Starościnę!
Dawano do stołu i uszczęśliwiona wdówka podała rękę swojemu wybawcy, bo nikogo więcéj dnia tego nie było. Gdy szli do drugiego pokoju, w drodze, po krótkim namyśle, coś mu szepnęła do ucha poufnie.
Lolę bawiły te zaloty cioci, ale Generałowa zaczynała się niemi niepokoić na prawdę.
— Kto go tam wié? — pomyślała w duchu, — chłopak się może obliczył, co starostwo przynosi i co siostrunia ma; gotów nam ją zbałamucić! Nie ma nic — albo to się takie małżeństwa nie trafiały?
Dla Generałowéj nic straszniejszém być nie mogło nad samo przypuszczenie, że ktoś-by jéj tę najukochańszą siostrę mógł odebrać i pozbawić — starostwa.
Surowym wzrokiem mierzyła Teodora, który twarz miał tak wyjaśnioną, pogodną, taki wyraz tryumfu na niéj, że nim w istocie mógł nastraszyć. Nadzwyczaj szczęśliwie los mu usłużył.
Lola patrzała nań, usiłując tylko odgadnąć: co mogło sekretnego między nim a ciocią obudzać taką radość w obojgu? Było to dla niéj zagadką, bo że Teodor nie mógł przecie oświadczyć się Starościnie i otrzymać od niéj przyrzeczenia, tego była aż nadto pewną.
Obiad upłynął na rozmowie o sprawach powszednich: kto przyjechał, gdzie stanął, jak się złożył dwór Prymasa, który z Kasztelanów na nim marszałkował, co donoszono z Drezna i t. p. Natychmiast po wstaniu od stołu, nieszczęśliwa Generałowa wzięła siostrę na konfessatę, a Lola z tego skorzystała, aby się do Todzia przybliżyć.
— Czy mam panu powinszować? — zapytała.
— Nie wiem czego!
Lola przybliżyła się do niego.
— Oświadczyłeś się Starościnie! — dodała — Przyjęty? Kiedy zaręczyny? Raz-bym się na weselu wytańcowała!
Teodor się uśmiechnął.
— Dziękuję pani za myśl szczęśliwą i za życzliwość jéj dla mnie!
Skłonił się poważnie. Lola zżymnęła się.
— Ale to jest w konieczności położenia — dodała. — We wszystkich romansach, które pan czytałeś, i których pan nie czytałeś, ani ja, zawsze ten, co z wody, albo z ognia, od koni unoszących nad brzegiem przepaści, ratuje heroinę, musi się koniecznie z nią ożenić. Pan więc jesteś zmuszony!!
— A gdybym uratował był panią generałową, która ma męża? — zapytał Teodor.
— Musiałbyś się pan w niéj zakochać przynajmniéj i umrzéć z miłości — dodała Lola; — na to niéma ratunku. Więc — widzisz pan.
— Widzę; — odezwał się wesoło Teodor — ale przysięgam, że ratując czcigodną ciocię jéj, czyniłem to dla pani; idzie więc za tém, że...
— Nic a nic nie idzie za tém, — zawołała Lola — bo pan się wykręcasz tylko i nie mówisz prawdy...
— Chce pani, abym ją całą powiedział? — rzekł z zastraszającą pewnością siebie Teodor.
— Otóż — nie! dla tego, że ja sobie prawdę potrafię sama odgadnąć i nikt mnie nie oszuka.
Powiedz mi pan tylko, bom straszliwie ciekawa: coście z ciocią tak tajemniczo szeptali?
— Mogę pani tylko dać uroczyste słowo, że to się nie tycze ani cioci, ani pani, ani mnie!!
— A kogoż? Sułtana tureckiego? — spytała Lola.
Rozśmiał się Teodor, i na tém tego dnia skończyła się rozmowa, bo Starościna przywołała gościa, aby mu szepnąć na ucho, że od niéj wkrótce już odbierze pewną wiadomość.
W nadzwyczaj wesołém usposobieniu wyszedł z kamienicy na Starém Mieście Paklewski; widocznie mu się szczęściło. Był pewien, że Starościna, rada odegrać rolę jakąś, chętnie ułatwi spotkanie się z ks. Młodziejowskim, a przytém Generałówna go czarowała swą wesołością, trzpiotowatością i wdziękiem ptaszęcym. Nie mógł powiedziéć Teodor, że się w niéj kochał, a jednak z myśli mu nie schodziła i na wspomnienie jéj serce żywiéj biło; lecz od panny Generałówny do ubogiego Paklewskiego było bardzo daleko. Mógł się z nią zabawiać i trzpiotać, kochać się w niéj zapamiętale, sięgnąć po jéj rękę było — niepodobieństwem. Wzdychał — dziewczę było urocze... lecz sama jéj niezamglona niczém wesołość dowodziła, że w sercu Loli uczucie poważniejsze mieszkać nie mogło. Nie było co więc myśléć o niém na seryo...
Następnego dnia wieczorem, gdy powrócił z miasta, zastał u siebie bilecik pachnący Starościny, wcale nie ładnym charakterem i oryginalną ortografią pisany, nie zawierający nic, oprócz zaproszenia na obiad — na jutro. O Młodziejowskim nie było w nim ani słowa.
Na godzinę wyznaczoną stawił się Paklewski, a choć zwykle nie wiele myślał o ubraniu, tym razem sam nie wiedział, jak i dla czego, parę razy się przejrzał w zwierciadełku, czuprynę poprawił, pasika pociągnął, buty wytrzepał. Czegoś mu się chciało wyglądać ładnie.
Nie potrzebował się o to starać bardzo, gdyż natura pod względem powierzchowności wyposażyła go aż do zbytku bogato. Zwracał oczy wszystkich i wiele osób domyślało się w nim jakiegoś książątka, incognito przez świat wędrującego. Wyzimirski, który go nie cierpiał, powiadał, że taka lalkowata uroda, mężczyźnie nie przystała. Prawda, że sam był ospowaty i brzydki.
W salonie zastał już niecierpliwą Starościnę, oczekującą nań i chodzącą żwawemi kroczkami z Lolą. Miała na ten dzień figlarną twarzyczkę i wejrzenie wesołe. U drzwi zaraz, dygnąwszy Teodorowi i podając mu rękę, poczęła, jakby udając szczebiotanie Loli:
— Chwali się to kawalerowi, iż jest regularny i godzin pilnuje! Ja od pół kwadransa już czekałam na waćpana.
Lola szepnęła szydersko.
— Widzi pan!!
— Pan masz wiele dobrych przymiotów, mówię to bez pochlebstwa — kończyła Starościna, — wiele przymiotów, na których innym młodzieńcom zbywa.
— Doprawdy, nie zasłużyłem na pochwały! — odparł Paklewski.
Starościna wpatrzyła się mocno w twarz przybyłego, szrubując usta.
— Zaprosiłam pana na obiadek — dodała — ale znowu en petit comité. Z gości więcéj nikogo nie będzie. — Na wyrazie nikogo położyła nacisk mocny. Lola spojrzała, badając, jakie to uczyni wrażenie. Teodor prędko dorzucił, — że bardzo się z tego szczęśliwym czuje, iż z miłego towarzystwa bez przeszkody będzie mógł korzystać.
Starościna zagryzła usta.
— Wprawdzie — szepnęła półgłosem — kogoś prosiłam, ale podobno bezskutecznie.
Z oczek Loli łatwo mógł wypatrzyć Paklewski, że ciekawe dziewczę pewnie z cioci co chciało wydobyło, i że dla niéj tajemnicze konszachty nie były sekretem.
Generałowa nadeszła wkrótce, lecz jéj postawa i sposób, w jaki przywitała Teodora, nie zwiastowały nic dobrego; można się było domyślać, że częste odwiedziny, w jakimkolwiek celu, czy dla Starościny, czy dla Loli, jéj nie smakowały.
Postawę miała dumną, mówiła mało, unikała zbliżenia się do gościa. Musiało to być uderzającém i niepodobać się pieszczoszce, gdyż matkę zaraz wzięła na bok i nie puściła jéj, nie dawszy burki.
Generałowa potém, przy obiedzie, już cokolwieczek mniéj się okazywała sztywną, a że Teodor nie śmiał się jéj narzucać, parę razy go sama zaczepiła, za co jéj Lola się uśmiechnęła, wynagradzając.
Już byli przy wetach, a Starościna ciągle sobie żartowała po trosze z pana Teodora, gdy służący drzwi otworzył i we drzwiach ukazał się, młody jeszcze, przystojny, rumianego i wesołego oblicza mężczyzna, w stroju duchownym wprawdzie, ale więcéj włoskiego Abbate lub francuzkiego Labusia przypominającym, niż poważnego polskiego kapłana.
Ubrany starannie i z zalotnością, stanowi swemu nie zbyt właściwą, z dystynktoryum jakiémś na szyi, z mankietkami koronkowemi, z bogatemi dewizkami od zegarka, wchodzący czarnemi bystremi oczyma zmierzył towarzystwo i z wesołą rubasznością posunął się — wejrzeniem ku Generałowéj, a ukłonem ku starszéj siostrze. Generałowa zarumieniła się mocno, na widok gościa. Lola zrobiła minkę jakąś, Starościna witała go serdecznie, a na Teodora rzuciła wzrokiem tryumfującym.
Domyślił się on łatwo w tym przybyłym ks. Młodziejowskiego, Audytora Kanclerza, prawéj ręki Prymasa.
Cała jego uwaga była zwrócona na człowieka, którego nawskróś radby był przejrzéć i odgadnąć. Nie miał wielkiego doświadczenia ani znajomości ludzi, lecz Pan Bóg obdarzył go instynktem cudownym; a ks. Młodziejowski nie był jedną z tych istot ze sfinxowém obliczem, w których wyczytać cóś trudno.
Wszystko w nim opowiadało człowieka, którego tylko ambicya oblokła w suknią duchownego; nosił téż ją z rubasznością i swobodą świeckiego człowieka: twarz, oczy, wydatne usta rumiane śmiały się do życia; nie znać na nich było umartwienia, ani powściągliwości. Odrobina sarkastycznego uśmieszku, jak pajęczyna kwiatek, osnuwała usta. Wzrok pojętny, przenikający, badał, a badać się nie dawał. Biegały oczy niecierpliwe i przybierały wyraz najrozmaitszy. Było w nich i dumy trochę, i wiary w siebie, i pogardy dla świata, nie chrześciańskiéj i pobożnéj, ale téj, która ze słabości gotuje się korzystać.
Duchowny ten, wyglądający salonowo, dworaczo, cudzoziemsko i trochę za swobodnie, więcéj miał może temperamentu gorącego, niż przebiegłości i rozumu. Gorąca krew widocznie brała w nim górę nad polityką, nad przewrotnością, nad układnością. Teodor więcéj to przeczuł, niż wyrozumował, i nabrał nadziei, że rokowanie z ks. Audytorem szczęśliwie powieść się musi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.