Hanza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jesteśmy w komnacie zamku oświęcimskiego. Izba to nieduża, a trzecią część jej ścian zajmuje wielki komin, na którym płoną szczapy drzewa.
Światło było drogie — taki komin ogrzewał i oświecał.
Przez skąpe okna, w których więcej było ołowiu, aniżeli szyb, dzień daje swoje ostatnie blaski.
Nieopodal ogniska, na niewygodnem krześle, którego poręcze tem się odznaczały, że wyobrażały potworne głowy smoka, spoczywa człowiek już stary i łysy stękając i jęcząc bez ustanku.
Na nizkim taborecie wyciągnął nogi, obute w pilśniowe buty, których śpiczaste końce na ćwierć łokcia długie. Ma na sobie aksamitną szubę, podbitą futrem, z wielkimi otworami miast rękawów; pod spodem fioletowy kaftan.
Twarz tego człowieka czerwona i obrzękła, o krótkim karku. Nic w niej nie wyczytasz prócz fizycznego cierpienia, a fioletowe plamy, mięsiste wargi i worki pod oczyma mówią, że na nie pracował gorliwie.
To Przemysław, książę Cieszyna i Oświęcima, zwany Noszakiem.
Podagra trapi go od lat kilkunastu, tak, że chodzić nie może, ale go noszą w onem książęcem krześle z potworami.
Stąd lud przezwał go tem imioniskiem.
Rządy księstw zdał na dwóch synów.
Cieszynem rządzi Bolesław, starszy; Oświęcimem — Przemysław, młodszy.
Mimo to zgryźliwy starzec wglądać chce w sprawy obudwu synów.
To też jeden, tydzień bawi w Cieszynie, a w Oświęcimie spędza drugi.
Stąd wieczne spory i zacięte nieraz walki się toczą.
Przy chorym po obu stronach krzesła stoi dwóch ludzi.
To lekarze.
Jene jest Żydem, drugi Niemcem.
Nia twarzy Żyda igra ironiczny uśmiech, podczas gdy Niemiec, uzbrojony powagą wielką, wykłada traktat o podagrze.
Dowodzi on, że skutkiem nacisku Wenery na Marsa, następuje wielka w atmosferze gęstość. Ta gęstość działa szpetnie na wątrobę i stąd wywiązują się humory, które znów sprowadzają zaburzenia w całem ciele. Radzi więc tłuc w moździerzu mandragorę, dodawszy proszku koziorożca, i pić trzy razy na dzień.
Starzec, któremu lek i Niemca snadź już mocno dojadły, spluwa z pasyą i odwraca się do Żyda.
Ten pogładził brodę i rzekł chłodno:
— Niema na podagrę środka w medycynie. Możemy dać tylko niejaką ulgę w cierpieniach, zalecając jak najmniej irytacyi. Radzimy choremu spokój i oderwanie się wszelkie od spraw powszednich a zabawienie umysłu rozrywką. Przepisujemy dekokt z ziół na oczyszczenie i zalecamy dyetę.
Starzec jeszcze gwałtowniej się porwał z siedzenia i odtrącił Żyda kułakiem.
— Niech was gromy spalą! Jeden mnie truje lekami, a drugi zagłodzić pragnie dyetą. Precz!... Pójdź ty, wolę twoją mandragorę z koziorożcem.
Naprzeciw krzesła chorego, po drugiej stronie komina, siedzi przy stole sługa książęcy, rodzaj kanclerza i doradcy, Czech, zwany Chrzanem.
Jest bo człowiek lat czterdziestu, twarzy okrągłej, ale niezmiernie sprytnej i ruchliwej — bez zarostu, z włosami ciemnymi; w piwnych oczach jego czytać można przebiegłość.
Nie stracił on jednego słówka z rozmowy dwóch lekarzy.
Zamyślił się chwilę, oczy przymrużył, jakgdyby obydwa systemy doktorskie ważył w myśli; potem; z po korną miną przystąpił do chorego, który zda się czekał tego, bo się ku niemu zwrócił.
— Kadzę waszej książęcej mości posłuchać zdania Wolframa. Ten Żyd jest chyba przekupiony przez synów waszych, kiedy wam radzi spokój i usunięcie się od spraw państwa. To brat tamtego zausznika, Natana.
— I ja tak myślę! — ryknął chory. — Precz z Żydem! Bo lochu z nim!
— Mam wasze słowo! — rzekł Żyd z powagą. — Jestem lekarzem królewskim i żądam w imieniu mego pana bezpiecznego przejazdu do Krakowa.
— Milcz, podły Żydzie! twój król, to dziki niedźwiedź z puszcz litewskich, poganin, który skradł Piastów berło! Zamknij go, Chrzanie, zamknij na cztery spusty.
— Nie warto dla tak podłego stworzenia otwierać lochów — rzekł Chrzan — wypędzić go za bramy. Idź, Żydzie! i bądź kontent, żeś się dziś z świętym Mojżeszem nie zobaczył. — I poprowadził go ku drzwiom.
— Na drugi raz nie wzywajcie lekarza, bo ten wam niepotrzebny, dość na to szarlatanów.
— Och! pies niewierny! — krzyknął książę za odchodzącym. — Kto mi poradził tego niecnotę?
— Książę Przemysław — szepnął Chrzan — namówiony przez Natana.
— Och wyrodny! Och przeklęty! — jęczał starzec, bo uczuł bóle gwałtowne, które nim szarpały. — Do Cieszyna już się przeniosę, aby go nie widzieć więcej. Bolesław, jak myślisz, jest, dobrym i uległym synem?
— Uległość tamtego a srogość tego na jednej szali zaważy: tamten bierze uległością, ten gwałtem.
— Obadwaj, obadwaj okrutnicy!
Wtem z dolnych komnat dochodzą, wesołe wrzaski i śpiewy.
Tam, przy suto zastawionym stole, siedzi hulaszcza młodzież.
Jest Henryk, książę z Libenu, jest Hinko z Głogowy, jest Bolko ze Świdnicy, są burgrabiowie na Lanckoronie, Berwałcie, Zatorze, a między nimi pan zamku, książę Przemysław, w towarzystwie dwu niewiastek.
To Małgorzata i Krystyna.
Obie już przekwitłe i dobrze podstarzałe.
Małgorzata jest wdową po panu kasztelanie z Zatora, Krystynę wypędził od siebie mąż, pan na Frankensteinie i Ostrowie.
Jest tam jeszcze pani Agata z Karlsbergu, której mąż, wstrętny opilca, kiwa się na wszystkie strony, gotów już pod ławę się stoczyć.
Jest sławna Dorota z Tęczyna, której bracia walczyć muszą z gachami bez ustanku.
Jest wreszcie nadobna Krzysia z Wrocławia.
Wszystkie te panie mają sławę i rej wiodą w ówczesnym półświatku.
Ci wszyscy paladyni i rycerze zdobią się ich wstęgami, noszą przy hełmach ich rękawiczki, podwiązki etc.
Dawna piękna galanterya, którą się zdobiły średnie wieki, zeszła... ot do takich.
Małgorzata chwyta za szyję Przemysława i lubieżnymi pocałunkami go darzy. On jej się odwzajemnia a obok tego płaci za nie gotówką, bo zdejmuje z szyi drogocenny łańcuch i wiesza go na jej obnażonych ramionach. Wczoraj go zdarł z pana von Wolzogen i posłał jego duszę do raju.
Uradowana podarunkiem kobieta szepcze mu długo coś do ucha. Nie słowa to podzięki, bo książę zamyślił się ponuro.
Czyżby jej tego za mało?
Krystyna z Frankensteinu niecierpliwie uderza puharem drzemiącego Henryka.
Agata wsparła się na ramieniu rosłego Hinka z Głogowy, patrząc mu lubieżnie w oczy.
Rycerz klnie się jej i poprzysięga dozgonną wierność, lecz ona żąda dowodu namacalnego, jaki przed chwilą otrzymała pani Małgorzata.
Damy były bardzo interesowne w owych czasach.
Rycerz się kurczy, wreszcie zdejmuje pierścień z palca i kładzie go na paluszek swojej bogini.
Bogini popatrzała, potem podeszła ku Natanowi, podskarbiemu książęcemu, aby ocenił wartość klejnotu.
Przemysław jest to młody, ale już przedwcześnie wyniszczony rozpustnik; długie blond włosy spadają mu na ramiona.
W rysach tych już niema śladu piastowskiej energii, jest tylko gorączka jakaś pijacka, żądna użycia i rozboju.
Zrazu się nachmurzył na słowa Małgorzaty, potem się zerwał, uderzył pięścią w stół, tak, że powywracał szklanice, i krzyknął:
— Słuchajcie! Hanza! Hanza obładowana towarami wlecze się jutro przez lasy oświęcimskie. Hejże na Hanzę!
— Na Hanzę! — zakrzyczały wszystkie usta i podniosły się wszystkie pięści. Kobiety wydały ryk radości, który zapieczętowały ogniste całusy.
Na Hanzę! Ileż, w tym wykrzyku drapieżnej chuci, bo Hanza — to stroje, to klejnoty, to bogactwo, to wdzięk, to użycie!
Burgrabia z Lanckorony protestuje.
— Nie można! — powiada — umowa trwa. Zapominasz wasza książęca mość, że książę starszy...
— Precz! Na Hanzę! — odpowiada mu pijany Przemysław. — Ubierzemy nasze kobiety w złotogłów i jedwabie. Na stołach naszych zastawimy zamorskie przysmaki, zdobędziemy zbroje i miecze. Co myślisz o tem, Natanie?
Natan, Żyd, to prawa ręka księcia, podskarbi, doradca. Rządzi Przemysławem, tak jak Czech Noszakiem.
Uśmiechnął się złośliwie i wykrzyknął z innymi:
— Na Hanzę!
— Hej ha! Na Hanzę! — Krzyk, się wzmaga coraz większy, tak, że dochodzi już najwyraźniej do chorego, który się wije z boleści.
Nareszcie przemógł się. Słowa „Na Hanzę“ dały mu czarodziejską siłę. Każe się nieść w swojem krześle do dolnych komnat.
I gdy powzięty projekt zapijają ochoczo, drzwi się otwierają a w nich staje starzec, oparty na ramieniu nieodstępnego Czecha.
— Nie ważcie się! — krzyczy — nie ważcie! Z Hanzą trwa umowa zaprzysiężona uroczyście.
Gwar z razu ucichł, lecz wznawiają go kobiety i podżegają, na chwilę oniemiałych mężczyzn.
— Umowa? Jam jej nie zawierał i nie przysięgał! — woła Przemysław. — Czy jestem wreszcie księciem Oświęcima i Zatora?
— Póki ja żyję...
— Otóż to! Póki wy żyjecie, to ja mam siedzieć za piecem.
Młodzież podpiła podśmiewuje i zachęca do większej zaciętości. Niewiastki patrzą szyderczo.
— Łatwo to bawić się w świętego i dotrzymywać umowy, kiedy podagra nie puszcza ze stołka! — woła podbudzony syn.
Śmiech wybucha z całych piersi.
— Milcz! milcz, przeklęty! — krzyczy starzec.,
— Wyście wzięli pieniądze od nich, a jam ich nie widział.
— Och, niech siarczysty grom kary niebios dosięże głowę twoją, wyrodku!... ty... ty...
Nie dokończył — padł na stołek omdlały.
Zapanowała, cisza...
Czech stał przy nim nieporuszony, zabraniając sługom ruszać go z miejsca. Patrzał spokojnie po zgromadzonych, których ten widok zda się przeraził na chwilę. Wreszcie, gdy starzec zaczął powoli przychodzić do siebie, usunął go szybko z ich oczu.
Po chwili ozwały się ciche szepty, w końcu głośna rozmowa, dalej wesołość i puhary.
Przekleństwo schorzałego, prawie konającego starca to słabe pociski dla tych młodych zwierzęcych natur.
Dopóki ich coś nie zabolało fizycznie, dopóki nie szarpnęło ich dziecięco-lękliwej wyobraźni, to wszelki taki pocisk prześliznął się po ich gładkiej skórze, niby kropla, rosy po skórze węża.
Któż byli ci książęta?
To zwyrodniali Piastowie.
To owa gałąź, odpadła od pnia starego, co tyle potęgi zlał na Polskę.
Oni otwierają pierwsi ten długi korowód rodzin, co konał w uściskach germanizmu.
Zapomnieli już dawno ojczystego języka.
Obyczajem, duchem, wiarą — to Niemcy.
Tak jak ich przybrani bracia, to raubritterzy.
Ich zamki to gniazda rozbójnicze.
To najwięksi wrogowie tej korony, od której odpadli.
W nieprzyjaciół szeregu stawali zawsze pierwsi.
Rwali kawałami, jak sępy, łono matki.
Ile zdrad, ile przeniewierstw spełnili przeciw tej ojczyźnie, z której łona wyszli!
Gdy nie mogli się związać z Niemcem, wiązali się z Czechem.
To też usuwała się im z pod nóg macierzysta ziemia, tak, że jej im w końcu na grób zabrakło...
Do dziś dnia w podaniach ludu plączą się o nich wspomnienia dreszcz budzące.