<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Drang nach Osten.


Odwieczne bory Oświęcima i Zatora patrzały zdumione.
Dziwiły się zwierzęta i ptactwo dzikie.
Kmieć patrzał pochmurnie i kiwał głową, jak dziś na przebiegającą lokomotywę.
A była to jakgdyby jej zapowiedź.
Przed pięciuset laty pierwszy kulturkampf wdarł się do ziem naszych w postaci Hanzy niemieckiej.
A wiecie, czem była Hanza?
Początek jej, jak wogóle każdej instytucyi, miał cele humanitarne.
Zawiązała się w stowarzyszenie przed napadem band rozbójniczych.
Miała być propagatorem wolnego handlu na wszystkich punktach świata.
Przez nią miały wejść ludy w sojusz bratni.
Za pomocą jej dróg i kanałów miały płynąć dobrodziejstwa cywilizacyi.
W ciągu wieku wyrodziła się.
Na sztandarze swoim wypisała:
GOTT MIT UNS.
Był to polip, który ssał ciało słowiańszczyzny:na całej jej przestrzeni.
Ssawki tego potworu poczynały się w północnym Gdańsku a kończyły u podnóża południowych Karpat; tak jak z drugiej strony brały początek na brzegach Odry a kończyły się u Wołgi.
I oto patrzcie na tę drogę świeżo wykarczowaną, przez bory, patrzcie na zrównane lub poprzecinane pagórki, zasypane doły i wąwozy.
Bieleje trakt bity, a tym traktem, jak długi różnobarwny wąż, coś się porusza i posuwa i świeci i gwarzy.
A butne, a zuchwale depcze tę ziemię stopą zwycięzcy, stopą pana i władcy.
To Hanza prowadzi swoje towary do Krakowa.
Wyjechała z jednej z głównych swoich faktoryi w Kolonii. Zostawiła ładunek w Frankfurcie, Wejmarze, Norymberdze, Pradze, a z resztą do Krakowa się wlecze.
Jednocześnie, kiedy ich karawana ma się zagłębić suchym traktem w lasy oświęcimskie, druga jej odnoga płynie morzem i przybija do portu Gdańska, trzecia do Rygi, czwarta do Nowogrodu, piąta do Londynu, a szósta do portów skandynawskich, — a choć niema telegrafów, jednak wszyscy wiedzą o sobie.
W Hanzie wszystko idzie, jak w zegarku.
Co tu wozów i koni!
Co tu ludzi!
Wozy kute żelazem i ludzie błyszczą od stali.
Każdy wóz ma swojego dozorcę (Aufseher) zakutego w żelazo i dwóch konnych knechtów.
A wszystko odziane w niebieską barwę z herbem Hanzy — krzakiem lilii, na której czystość przysięgać trzeba.
Ci ludzie to mnisi.
Pod karą śmierci nie wolno im się żenić.
Celibat to ideał wszystkich stowarzyszeń średniowiecznych.
Każde stowarzyszenie to klasztor.
Mnich to najdoskonalszy wyrób człowieka owych czasów.
We wnętrzu tych wozów, co się wężem wloką, po bitej drodze, znajdziesz wszystko, czem żyje społeczność ówczesna.
Cel pożądliwości rozbójników wszystkich odcieni, począwszy od barona na wysokim zamku, aż do zwyczajnego opryszka, co się w gęstwinie lasu kryje.
Ale kiedy baron stoczyć musi walną bitwę i wyjść z niej zwyciężonym, podłym zbójcom tylko się oblizać skrycie wolno.
Bo z Hanzą nie żartować!
Biła się z królami i zrzucała ich z tronu.
Jej flaga na morzu i tarcza na lądzie mają pierwszeństwo przed wszystkiemi.
Najdumniejszy pochyla przed niemi głowę.
Przypatrzcie się tej karawanie.
Płynie ona tak spokojnie, jakgdyby ją skrzydlaci cherubi strzegli.
Każde oblicze oddycha wesołością i swobodą.
Przodem jedzie ober-furman, który ją prowadzi, niby konduktor pociąg kolejowy.
On wyznacza stacyę do popasu.
On utrzymuje karność w załodze. On jest jej głową i opatrznością.
Poza nim siedzi pisarz, którego zowią buchfirer.
Jest to postać milcząca i poważna. Człowiek piśmienny Znaczył w owych czasach tyle, co ksiądz.
Ober-furman, dla innych gromki i surowy, przed nim zniża głos i głowę chyli.
Patrzono z uwielbieniem wielkiem na człowieka, który może badać nieprzystępna rzeczy dla wielu.
Na kolanach dźwiga szkatułę misternie okutą i zamkniętą na kilka zamków, od których klucze wiszą mu na srebrnym łańcuchu i bujają się na piersiach w miarę jak wóz się toczy.
W szkatule spoczywa buchhalterya Hanzy i jej korespondencya.
Dźwiga on ten ciężar z godnością, o ile mu znużenie pozwala, bo w końcu, jak zwykły śmiertelnik, zaczyna drzemać i kiwać się wraz z kluczami, co mu wiszą na szyi.
Obok ober-furmana, tłustego i zażywnego Niemca, z grubym karkiem, siedzi młodzian lat ośmnastu, z dziwnie sympatycznem obliczeni.
Z niebieskich oczu patrzy mu dobroć i jakaś zaduma głęboka.
Twarz ta różni się wielce od wszystkich współplemienników; najprzód wyrazem dobroduszności i szczerości, a potem i w rysach jej więcej ściągłych, z pięknie wykrojonym profilem, jest coś, co niepodobne do żadnego niemieckiego pucołowatego i pochmurnego oblicza.
Pochyła głowę to w tę, to. w ową stronę, jakby słuchał szczebiotu ptasząt, jakgdyby łowił uchem szmery mowy ludzkiej, przesuwających się kiedy niekiedy kmieci.
Wtenczas trąca go przyjaźnie łokciem stary towarzysz i pyta o przyczynę tej zadumy i wołać każe Tilla Eulenspiegla, aby go rozbawił.
O Till tylko co spłatał Niemcom sztukę, za którą wywołał z jednej strony przekleństwo i złorzeczenia, z drugiej śmiech i kilka kułaków oberwał — bo u tych ludzi kułak ma nieraz wartość uścisku lub pieszczoty.
Potrafił on wmówić w jednego z Niemców, że jest ślepy na jedno oko i że wszystkie przedmioty, które widzi z prawej, są właściwie z lewej strony. A miał siłę argumentacji, bo Niemiec, zamiast konia z prawej, okładał batem sąsiada z lewej strony.
Ten Till Eulenspiegel, zwany po polsku Sowizdrzałem, jest duszą, całej karawany.
Jest wszędzie i nigdzie.
Przeskakuje, jak wiewiórka, z wozu na wóz po karkach i grzbietach końskich ze zręcznością ekwilibrysty.
Wczoraj jeszcze zabawiał chłopów i mieszczan na kiermaszu w Ostrowie, a przedtem płatał figle na zamku w Prauensztacie, dziś przyczepił się do Hanzy, aby się tanio i wygodnie dostać na jarmark do Krakowa.
Hanza woziła na swoich wozach i podróżnych, czyli jakby się wyrazić po dzisiejszemu: miała swoich pasażerów.
Podróżnik, szanujący siebie i swoje mienie, oddawał się jej w opiekę, a ona ręczyła za jego przejazd, kazawszy sobie dobrze zapłacić.
Dziś dostał się jej pasażer gratisowy, bo błazny i komedyanci, to jest ludzie śmiechu i zabawy, tak przed wiekami, jak i w obecnej naszej dobie, honorowani byli na równi z ptactwem wędrownem: mógł siąść, gdzie mu się podobało, byle świergotał za to wesoło.
Rzucono mu przytem okruch ze stołu.
Błazen ten jest z kolei trzecim „Tillem Eulenspieglem“, bo prawdziwy, pierwszy, umarł już przed pół wiekiem, a że dowcipem swoim i figlami zyskał nieśmiertelną sławę, Każdy więc z błaznów brał sobie jego nazwisko, przyznając się do pokrewieństwa, i wdziewał jego barwę, niby szyld, niby reklamę, by najkorzystniej sprzedać swój towar.
Dobra firma już i wtenczas miała swoje znaczenie.
Byli Tilowie podrzędniejsi, którzy się żywili pożyczanym dowcipem od starego, nosili bowiem spisane w książeczce jego figle, ale najczęściej przyłapani na tem złodziejstwie, płacili grzbietem.
Ten godnie reprezentował starą firmę; mógł był nawet uchodzić za protoplastę nowego gatunku błazna, bo obok figlów i humoru posiadał ciętość satyryka.
Wszystko się z czasem doskonali.
Było to jednak niebezpieczne rzemiosło, bo trzeba wielkiego znawstwa ludzkiej natury, aby wiedzieć, kiedy właściwie, w jakiej chwili podać gorzką pigułkę; wyrwanie się nie w porę życiem przypłacić można.
Ale za to dobre słówko, rzucone w chwili właściwej, stawało się niby życiodajnem ziarnkiem.
Błaznowie nieraz więcej zdziałali, niż spowiednicy.
Niewdzięczna przeszłość pogrążyła ich w toni niepamięci, niby mszcząc się ran zadanych.
Najszczęśliwszym z nich był Stańczyk — bo się znalazł w epoce politycznej, w epoce rozbudzenia umysłów, gdzie ceniono już dowcipne i głębokie słowo.
Ówcześni błaźni — to artyści, to poeci!
Trzeba było być i autorem z potężną inwencyą, i aktorem z talentem.
Smutne czasy. Najpiękniejsze intelektualne dary kryła czapka błazeńska!
Jakie tam nieraz myśli i idee wirowały w tej głowie ubranej w dzwonki!
Wysoki, chudy, miał małą i okrągłą głowę, nos trochę zadarty, ale kształtny, misternie wykrojony, co prawie zawsze oznacza delikatność uczuć.
W oczach błyszczał rozum, a na ustach igrał uśmiech, ten uśmiech, co to przypomina Cervantesa lub Montesquiego.
Jest godzina piąta z południa.
Ciepły wietrzyk pogodnego maja muszcze drzewa i krzewiny przydrożne.
Słońce sypie złote blaski na całą, tę pstrokacizną ludzi i koni.
Gościniec, tak pracowicie ręką Niemców wykuty, zniża się z gór Morawii.
W głębi na północy sinieją lasy oświęcimskie.
Gwar, śmiechy, przekleństwa — jak w ciżbie ludzkiej.
— Rudolfie, moje dziecko — rzekł Sowizdrzał do młodzieńca — gdzieś ty podział swoje niebieskie oczy, co tak wesoło; patrzały? Czy ci strach tych borów, które tam przed nami, sinieją? To wesoła ziemia dobrych ludzi!
I zanucił piosenkę w języku, który był obcym dla wszystkich:

— Gdziem nie bywał, gdziem nie płynął,
A Krakowa-m nie wyminął:
Bo w Krakowie dobrzy ludzie...

— Hę? Co? — przerwał mu młodzieniec z wykrzykiem, jakgdyby ze snu przebudzony. Potem, oglądając się trwożnie po towarzyszach, przyciągnął błazna do siebie, popatrzał nań jakgdyby z niedowierzaniem i rzekł półgłosem:
— Ty umiesz... po polsku? Skąd ty umiesz?
Ale również zdziwiony był Sowizdrzał.
— Ach, to i ty umiesz!... a gdzieżeś ty się chował?
— Nad Renem, mnie chowano, a rodziłem się w tym Krakowie, za którym tęskniłem całe życie.
— To nie tak dawno było. Ileżeś miał lat, gdy cię wywieźli?
— Mogłem mieć ośm do dziesięciu, ale pamiętam tak wszystko, że cię zaprowadzę, gdzie zechcesz.
— A któż są twoi rodzica?
— Pamiętam tylko matkę...
— Aha! już wiem resztę...
Podczas tej rozmowy Sowizdrzała z Rudolfem oberfurman patrzał się na nich wyłupiastemi oczyma, w końcu spytał buchfirera, który się najspokojniej kiwał, drzpmiąc:
Was für eine Spraehe sprechen die?
Slavisch — rzekł, poziewając i nie otwierając oczu.
Slavisch! — powtórzył i zadumał się głęboko. Potem wyszeptał:
Schon wieder ein Geheimniss der Hanza.
Popatrzył przytem na młodzieńca, jakby się dzisiaj popatrzył Prusak na nowej konstrukcyi działo Kruppa.
On w tym młodzieńcu zwietrzył jedno z tajemniczych kółek wielkiej machiny związku.
Usunął się też od niego na pół łokcia i z boku tylko zerkał nań skrycie, jakby na drogocenny przedmiot.
Postrach we wszystkich swoich podwładnych i tajemniczość — była to jedna z uprzywilejowanych cech tego szanownego ze wszech miar związku.
Wszyscy jej członkowie byli tylko kółkami w dobrze zorganizowanym werkstacie, nie wiedząc nic jedno o drugiem.
Zdradzenie bowiem jakiegoś planu, jakiegoś zlecenia, karano śmiercią.
Świeżo przyjęty członek musiał wytrzymać mnóstwo prób, równających się torturom, które gdy przebył, mógł się uważać za szczęśliwego, a Które wdrażały weń postrach wielki i poszanowanie bez granic.
Nie wolno było pytać, badać, — należało tylko spełniać — milcząc.
Przypomina to inny związek, który powstał w półtora wieku potem.
Tymczasem Sowizdrzał z tajemniczym młodzieńcem prowadzili ożywioną i swobodną .rozmowę, bez obawy, aby ich ktoś mógł podsłuchać.
— Toś ty podobny do mnie, bratku — mówił Till, klepiąc Rudolfa po ramieniu — i ja nie wiem, komu zawdzięczam żywot, a jednak błogosławię tego niewiadomego rodzica, bo mi dał pazury, którymi się jakoś drapać umiem. Poczekajże! takie jak my odpadki powinny żyć w zgodzie i przyjaźni. Biorę cię pod moją opiekę.
— Chętnie przystaję.
— O ile mną wicher szamotać nie zacznie, będę przy tobie, gdy mnie porwie i zaniesie gdzieś na drugi koniec świata, będziesz musiał cierpliwie czekać na mój powrót... A gdzież matka?
— Matka w Krakowie oczekuje mnie tęskna; mam również i ojczyma, którego nie lubię i on mnie nawzajem.
— Oho! zaczyna jajko o kwoczce myśleć; już widzę, że z tym ojczymem weźmiemy się w załebki.
— Byłem dzieckiem, kiedy mnie bił, dziś wracam mężem i mam pięści.
— Pięści czasem mało, mój synku. Nauczymy cię, jak lisa w dołek złapać.
— Ech, ja sobie z nim poradzę; ale matki mi żal.
— Żal zaszyjesz sobie w nogawicę, on ci nie ucieknie... Ale sza! rozchmurz lice, bo Niemcy na nas patrzą. Już im za dużo tego polskiego gwarzenia. Nie lubią bestye tego, czego kupić, albo wydrzeć nie mogą.
I podśpiewując rubaszną niemiecką piosnkę, pognał do wozów, gdzie go przyjęto z wielkim zapałem.
Tymczasem karawana wjechała w las.
Dzisiaj las dla podróżnika stanowi niewypowiedziany urok spoczynku i wytchnienia, dawniej przenikał go dreszczem tajemnej trwogi.
Ideałem siedziby ludzkiej i spoczynku były mury miasta.
Dziwnie się stosunki ułożyły!
Tak jak dawniej do murów ciasnych, tak dziś do przestrzeni i wolnego powietrza ludzie tęsknią.
Wieki średnie to panowanie miast i zamków.
W lesie każdy szmer, każde poruszenie listka szeptało człowiekowi o strachach i wilkołakach, każdy odgłos przywodził na pamięć Ukrytych zbójców.
To też pierwszą myślą każdego była myśl bezpieczeństwa, pierwszym ruchem zapewnienie się, czy ma broń. Gdy się o tem przekonał, zrobił znak krzyża i niepewnym krokiem zapuszczał się w gąszcz ciemny.
Słońce jeszcze dosyć wysoko, zanim się skryje, staną na nocleg w Żywcu.
Dniem pociągną przez całą długość księstw Oświęcima i Zatora.
Cisza...
Wszyscy w nią zasłuchani z poszanowaniem pewnem.
Rozmowa umilkła, czasem wyrzeknie się jakieś słówko półgłosem.
I konie, jak ludzie, są powściągliwe, strzyżą uszami, nie parskają.
Wozy nawet, ciągnione zwolna a ostrożnie, wydają mniej turkotu; czasem tylko słychać uderzenie o korzeń jakiś lub o kamień.
Wtem furman u pierwszego wozu krzyknął: Halt!
Ober-furman podskoczył, Rudolf się zsunął prędko z wozu, a poważny buchfirer wytrzeszczył oczy szeroko.
Konie wpadły w dół głęboki, przekopany przez całą szerokość drogi.
Wyminąć go niepodobna.
Z obu stron zagradza drogę gąszcz lasu.
— Zasadzka! — wykrzyknęły wszystkie usta.
— Baczność! — woła ober-furman.
Na otwartem miejscu wobec wroga Niemcy są nie do zdobycia.
Tworzą, z wozów tabor, uprawiany później tak korzystnie przez husytów czeskich.
W gęstwinie lasu wobec niewidzialnych potęg walczyć ciężko.
Gdzie napastnicy?
Jeszcze ich niema, czekają ciemnej nocy, tymczasem rzucili im zaporę, której przebycie trochę czasu zabierze.
Przebyć rów głęboki i szeroki trudność nie wielka.
Ażeby go przebyć, potrzeba go zasypać.
Na to Hanza jest przygotowana.
W jednej chwili, na skinienie ober-furmana, błysnęły topory i gałęzie drzew Wypełniają rów; inni go zawalają ziemią.
Robota idzie składnie i gładko, ale słońce coraz niżej. Ostatnie jego promienie tylko wierzchołki drzew złocą.
Mrok idzie od ziemi.
Pierwszy wóz przejechał po faszynowym moście, w ślad za nim poszły inne.
Zadudniło po ciemnym już lesie.
Jednak wiedzą i czują wszyscy, że chwila stanowcza już się zbliża...
Już się zbliżyła.
Wozy stanęły, bo im zagrodziła większa przeszkoda: zwalone kłody drzewa w poprzek drogi.
Nieprzyjaciel tuż.
Niemcy boju jednak staczać nie myślą.
Krzyczą: Wer da?
Świsnęła strzała z góry i utkwiła w poręczy siedzenia tuż przed zdumionym ober-furmanem.
Na strzale zatknięty papier.
Feuer!
Zapalono pochodnie.
Buchfirer wyczytał:
Zdać się na naszą łaskę, albo żywa dusza stąd nie wyjdzie“.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).