Heidi/Rozdział dwudziesty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.



WIEŚCI OD DALEKICH PRZYJACIÓŁ.

Nastał maj. Wiosenne wezbrane strumyki spłynęły w doliny. Ciepło objęło góry i światłość słońca rozjaśniła wszystko wokół na pozieleniałej już hali. Z pod resztek śniegu wyzierały teraz jasne główki pierwszych kwiatków i młoda trawa. Wiatr wiosenny poruszał gałęzie jodeł, z których strzelały jasne, młode odrośla. Wysoko w górze płynął na potężnych skrzydłach stary ptak drapieżny, rozkoszując się pogodą, a ziemia obsychała szybko, tak że można było już siadać, gdzie się chciało.
Heidi wróciła na halę i rozkoszowała się widokiem całej okolicy, oraz powietrzem i słońcem. Nadsłuchiwała też wiatru, który płynął tajemniczo od potężnych ścian skalnych, rósł w potęgę, wkońcu zaś porywał w objęcia drzewa i szarpał niemi tak zuchwale i radośnie zarazem, że Heidi podskakiwała i tańczyła, jakby była jednym z listków na gałęzi. Wygrzewała się też w słońcu, przed chatą, szukając w krótkiej trawie młodych kielichów kwietnych, a nad jej głową polatywały komary, chrząszczyki i inne owady, które się dobyły z ziemi. Tak ładnie nie było chyba jeszcze na hali. Małym stworzeńkom musiało być tak samo jak Heidi, gdyż brzęczały i nuciły radośnie: Wiosna! Wiosna! Wiosna!
Od strony szopy rozbrzmiewały uderzenia i stukot narzędzi dziadka, które to dźwięki były dobrze znane Heidi. Podbiegła tam, chcąc wiedzieć, co robi. Przed szopą stał nowy, piękny stołek, a dziadek kończył właśnie drugi.
— Wiem, co to znaczy! — wykrzyknęła rozpromieniona. — To dla naszych gości z Frankfurtu! Ten stołek jest dla babuni, ten dla Klary... a może trzeba będzie jednego jeszcze... — dodała z wahaniem. — Czy sądzisz, dziadku, że panna Rottenmeier także przyjedzie?
— Nie wiem tego! — odparł. — Ale trzeba mieć na wszelki wypadek stołek i dla niej.
Heidi patrzyła zadumana przez chwilę na prosty stołek bez oparcia, dumając, czy odpowiedni jest dla tej damy, potem zaś rzekła, potrząsając głową:
— Myślę, że ona nie zechce siedzieć na tym stołku!
— W takim razie zaprosimy ją na miękką kanapę, pokrytą zieloną materją! — odparł spokojnie.
Heidi zaczęła medytować, gdzie jest ta zielona kanapa, ale przerwało jej głośne gwizdanie i okrzyki. Wybiegła z szopy i wnet dostała się w trzodę kóz, skaczących tak wesoło i wysoko, jak nigdy jeszcze może. Potrącały ją jak zawsze, becząc i cisnąc się jedna przez drugą, ale Pietrek rozpędził je batem na prawo i lewo, gdyż miał coś dla Heidi. Zdala już podał jej list.
— Masz! — powiedział, zostawiając resztę zdumionej dziewczynce.
— Czyś na pastwisku dostał list dla mnie? — spytała, gdyż Pietrek wracał właśnie z góry.
— Nie! — odrzekł.
— Skądżeś go tedy wziął?
— Z plecaka.
I tak było. Listonosz wręczył mu list poprzedniego wieczora. Pietrek schował go do plecaka, rano włożył tam swój chleb z serem i poszedł. Zabierając kozy starego Halnego Dziadka, widział i jego i Heidi, ale ruszył dalej i w południe dopiero, wygarniając z plecaka resztki okruszyn znalazł list.
Heidi przeczytała uważnie adres, potem wbiegła, co żywo, do szopy i krzyknęła, pokazując list dziadkowi:
— Z Frankfurtu! Od Klary! Czy chcesz posłuchać, dziadku?
Przystał ochotnie, a Pietrek także nastawił uszy, oparłszy się plecami o odrzwia, co mu dodać miało sił do przyjęcia wieści.
— Droga Heidi! — czytała dziewczynka. — Wszystko już spakowane i wyjedziemy za dni parę, po rozstaniu się z ojczulkiem, który przed jazdą do Szwajcarji musi jeszcze być w Paryżu. Pan doktór przychodzi codziennie i wypędza nas na halę. Nie może się doczekać naszego odjazdu. Bardzo mu dobrze było na hali. Przez całą zimę zjawiał się codzień niemal, by opowiadać. Siedząc przy mnie, rozwodził się szeroko o wszystkiem, co dotyczy ciebie, dziadka, o całej hali, kwiatach, górach, ciszy wyżynnej, wiosek, dróg, oraz niezrównanego powietrza. Powtarzał ciągle, że tam każdy człowiek musi odzyskać zdrowie. Zmienił się sam na korzyść, odmłodniał i poweselał. Cieszę się bardzo na myśl, że zobaczę ciebie i poznam wszystko, nawet kozy i Pietrka! Przedtem jednak muszę odbyć sześciotygodniową kurację w Ragaz, poczem, jak pan doktór powiedział, zamieszkam w osiedlu, a każdego pogodnego dnia będą mnie wozić do ciebie, na halę. Babunia zostaje ze mną, co ją także bardzo cieszy, gdyż będzie cię mogła odwiedzać. Pomyśl, panna Rottenmeier jechać nie chce, chociaż babunia pyta codziennie: — Cóż z tą podróżą, droga Rottenmeier? Jeśli ma pani ochotę, proszę się nie krępować. — Ona jednak dziękuje strasznie uprzejmie i powiada, że nie chce się narzucać. Wiem, czemu tak jest. Oto Sebastjan naopowiadał po odwiezieniu ciebie okropności o hali, o straszliwych skałach, przepaściach, otchłaniach i głazach tak wielkich, że jeno kozy mogą po nich chodzić, a człowiek musi za każdym krokiem upaść wstecz i zginąć na miejscu. To odebrało jej całą ochotę i nie marzy już o Szwajcarji. Strach ogarnął także Tinetę. Przyjedziemy więc tylko we dwie z babunią, a Sebastjan odwiezie nas i wróci.
Nie mogę się doczekać widzenia z tobą. Bądź zdrowa. Babunia zasyła ci stokrotne pozdrowienia.
Twoja wierna przyjaciółka Klara.
Wysłuchawszy listu, skoczył Pietrek i jął smagać biczem w prawo i lewo, tak że kozy rozpierzchły się w wielkim strachu i zbiegły z góry, czyniąc niebywałe wprost skoki. On pędził za niemi, wymachując biczem z taką wściekłością, jakby walczył ze srogim nieprzyjacielem. Spodziewane przybycie gości frankfurckich doprowadziło go do tej złości.
Heidi promieniała radością i zaraz nazajutrz zapragnęła się podzielić nowiną z babką. Była to rzecz nielada powiedzieć, kto przyjedzie, a kto nie, zwłaszcza, że babka znała każdą osobę z opowiadania i brała żywy udział we wszystkiem, co dotyczyło Heidi. Ruszyła sama, zaraz po południu. Słońce przyświecało jasno, ziemia obeschła, to też miłą była ta wycieczka, zwłaszcza, że wiatr popędzał ją trochę z tyłu. Babka siedziała znowu przy swoim kołowrotku, ale miała przygnębiony wyraz twarzy. Od wczorajszego wieczora trapiła się i myśli przykre spać jej nie dozwalały. Pietrek wrócił rozzłoszczony i powiedział, że cała czereda obcych ludzi z Frankfurtu zjeżdża na halę. Nie wiedział, co nastąpi potem, babka jednak jęła nad tem dumać i myśli owe snu ją pozbawiły.
Heidi wbiegła, przysunęła sobie zydelek i opowiedziała wszystko, z ogromnym zapałem, który ją samą podniecił bardziej jeszcze. Nagle umilkła w toku zdania, pytając po chwili trwożnie:
— Nie cieszy cię to, widzę, wcale, babko?
— Cieszy mnie, cieszy, drogie dziecko, ze względu na ciebie! — zapewniła, starając się przybrać trochę weselszą minę.
— Wiem dobrze, że cię to martwi. Czy myślisz, że panna Rottenmeier przyjedzie mimo wszystko? — rzekła Heidi trwożniej jeszcze.
— Nie, nie! — powiedziała babka. — Daj mi rękę, bym czuła, że jesteś jeszcze ze mną. Będzie to dla ciebie bardzo korzystne, chociaż ja tego nie przeżyję.
— Nie chcę korzyści, którychbyś nie przeżyła! — zawołała Heidi stanowczo, ale babka nabrała pewności, iż ci frankfurtczycy przyjadą, by zabrać Heidi, skoro jest już zdrowa. Postanowiła nie wyrażać tej obawy, gdyż dziewczynka miała dobre serce i mogłaby się sprzeciwiać temu, co dla niej dobre. Pomyślała o jakiejś radzie i wnet ją znalazła.
— Wiem, co mi przywróci pogodę duszy! — rzekła. — Przeczytaj ten hymn, w którym jest wiersz: Gdyś czynił, co przystało i co nakazał Pan...
Heidi znała już dobrze stary śpiewnik, przeto odnalazła zaraz hymn i przeczytała:

— Gdyś czynił, co przystało
I co nakazał Pan,
Zadziwisz się niemało,
Jakich dokona zmian.
Jak zmieni smutki, troski
W radosnych myśli bieg
I łódź twą, sternik boski
Na jasny popchnie brzeg.

— O tak, tak! Tego właśnie pragnęłam! — rzekła babka, z weselszym już znacznie wyrazem twarzy.
— Można być tego pewnym, bo są to słowa święte! — rzekła Heidi.
— Tak, dziecko moje! — potwierdziła staruszka. — Przeczytaj raz jeszcze, abym zapamiętała dobrze.
Dziewczynka powtórzyła ustęp kilka razy, gdyż i jej spodobała się bardzo pewność tych obietnic.
Wieczór zapadł, Heidi odeszła z powrotem. Na niebie zamigotały prześlicznie gwiazdy. Jedna była piękniejsza od drugiej, tak że dziewczynka przystawała ciągle, podnosząc oczy i rozglądając się wokoło. Coraz ją większa ogarniała radość i wkońcu powtórzyła głośno, z zachwytem ustęp hymnu, brzmiący tak pewnie i stanowczo. Gwiazdy mrugały ku niej z góry, aż doszła do chaty. Dziadek stał także zapatrzony w niebo, gdyż gwiazdy dawno już nie błyszczały tak pięknie.
Maj, roku tego, był bardzo pogodny, noce i dnie jasne, a dziadek śledził z podziwem wschód i zachód słońca i powtarzał raz po raz:
— Ten rok jest szczególnie słoneczny. Wszystkie rośliny będą silne i soczyste. Pietrek musi baczyć, by mu się trzoda nie rozbrykała po takiej paszy.
Pietrek podnosił junacko bat, strzelał z niego, a z oczu mu patrzyło wyraźnie:
— O, z tem dam ja sobie radę!
Minął rozkoszny maj, nastał czerwiec z cieplejszemi jeszcze, długiemi dniami i wywabił z ziemi na całej hali niezliczone mnóstwo kwiatów. Wszystko lśniło teraz, barwiło się i woniało wokół przesłodko. Ale i ten miesiąc jął się już chylić ku końcowi, gdy pewnego dnia wybiegła Heidi przed chatę, ukończywszy właśnie porządki domowe, chcąc posłuchać szumu jodeł, potem zaś pójść wyżej nieco, gdzie jak się spodziewała, miał właśnie rozkwitnąć wielki prześliczny krzak centurji, gdy nagle, obiegając chatę, wydała okrzyk tak przeraźliwy, że Halny Dziadek wyjrzał ze szopy, wielce tem zdziwiony.
— Chodźże, chodź, dziadku! — krzyczała w podnieceniu wielkiem. — Patrzże, patrz! Widzisz?
Dziadek podszedł i spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki Heidi.
Dziwny, niewidziany tu zaiste nigdy korowód kroczył ku hali. Przodem niosło dwu ludzi fotel z drążkami, w którym siedziała młoda dziewczyna, okutana w mnóstwo chustek. Potem maszerował koń, niosąc okazałą damę, która rozglądała się bacznie i wiodła jednocześnie ożywioną rozmowę z przewodnikiem, idącym obok niej. Następnie, młody chłopak toczył pusty wózek, a wkońcu dźwigał jeszcze jeden człowiek na plecznem nosidle ogromną górę chustek, kołder i futer, sterczących mu wysoko nad głową.
— To one, one! — wykrzykiwała Heidi, podskakując z radości.
Tak było w istocie. Korowód dotarł pod chatę, Heidi przyskoczyła do przybyłych i obie dziewczynki przywitały się z czułością niesłychaną. Za chwilę zsiadła z konia babunia i nastąpiło drugie, równie serdeczne powitanie. Potem zwróciła się babunia do nadchodzącego Halnego Dziadka i podała mu rękę, nie jak obcemu, ale jak człowiekowi, którego znała dobrze z opowiadań Heidi.
Zaraz potem zawołała żywo babunia:
— Drogi Halny Dziadku, masz pan siedzibę, którejby pozazdrościł król niejeden! Jakżeż wygląda droga moja Heidi? Jak różyczka! — dodała, przyciągając ją do siebie i gładząc po policzkach. — Jakież tu cuda wokoło! Patrz no, Klarciu!
Klara była oczarowana. W życiu nie widziała takiego krajobrazu i nie przeczuwała go nawet.
— Jakież to piękne, jak piękne! — powtarzała raz po raz. — Nie spodziewałam się wcale. Droga babuniu, chciałabym tu zamieszkać.
Halny Dziadek przysunął tymczasem wózek, położył na siedzeniu kilka chustek, wziętych z nosidła, i rzekł:
— Lepiej będzie panience tutaj, gdyż krzesło nośne jest nieco twarde.
Potem, nie czekając na nikogo, wziął Klarę w silne ramiona i usadowił wygodnie. Następnie okrył jej kolana i nogi z wielką starannością, a wszystko to uczynił tak wprawnie, jakby od samego urodzenia, wyłącznie tylko pielęgnował chorych. Babunię wprawiło to w zdumienie wielkie.
— Drogi Halny Dziadku! — powiedziała. — Szkoda, że nie wiem, gdzieś się pan uczył pielęgniarstwa, gdyż wysłałabym tam wszystkie znane mi pielęgniarki. To coś niezwykłego.
Halny Dziadek roześmiał się zlekka i rzekł:
— Znam to raczej z praktyki, niż nauki. — Mimo uśmiechu miał smutny wyraz twarzy. Stanął mu przed oczyma obraz człowieka okaleczałego, który nie mógł się poruszać. Był to jego kapitan z walk sycylijskich, którego zabrał z pola i pielęgnował troskliwie do samej śmierci. Przyszło mu na myśl, że powinien zająć się chorą Klarą i przynieść jej ulgę w sposób sobie znany.
Niebo sklepiło się pogodnym szafirem ponad szaremi wysokiemi skałami, a Klara spoglądała wokoło, oczarowana widokiem i wszystkiemi szczegółami.
— Droga Heidi! — powiedziała wkońcu tęsknie. — Chciałabym z tobą chodzić wkoło tego domu i pod jodłami, a także ujrzyć w twem towarzystwie wszystko to, co znam już, chociaż dotąd nie widziałam!
Heidi uczyniła wielki wysiłek i powiodło jej się istotnie zatoczyć pięknie wózek po suchej murawie, aż pod jodły. Tu się zatrzymano. Klara wpadła znowu w zachwyt na widok ogromnych, starych drzew o grubych, aż do ziemi spadających konarach, a babunia, towarzysząca dzieciom, stanęła również pełna podziwu. Spoglądała, nie wiedząc, co jest bardziej piękne, czy pełne korony, szumiące w błękicie, czy proste kolumny pni, od tak długich już czasów królujące nad doliną, zawsze te same i niezmienne, wśród ciągłego jawienia się i znikania ludzi i rzeczy.
Heidi zatoczyła Klarę pod stajnię kóz i otwarła drzwi. Nie było co widzieć, gdyż kozy poszły na pastwisko. Klara wykrzyknęła z żalem:

Korzystając z tego, przedstawiła przyjaciółce wszystkie po kolei.
(Str. 194).

— Droga babuniu! Radabym zobaczyć Białuszkę i Buraskę, a także Pietrka i resztę trzody! Cóż będzie, jeśli mamy codziennie wracać tak wcześnie, jak mówiłaś? Co za szkoda!
— Dziecko drogie! — odparła, idąc za wózkiem. — Radujmy się tem pięknem, które mamy, nie myśląc, że jeszcze nam czegoś brak.
— Ach, cóż za kwiatki! — wykrzyknęła, posuwana coraz dalej Klara. — Całe krzaki czerwonych i błękitnych dzwonków, chwiejących kielichami. Radabym wstać i przynieść je.
Heidi poskoczyła i wróciła z wielkim bukietem.
— To nic jeszcze, droga Klarciu! — powiedziała, kładąc je na kolanach przyjaciółki. — Kiedy będziesz ze mną na pastwisku, zobaczysz coś niesłychanego. Rosną tam całe lasy centurji, dzwonków i tysiące lśniących żółtych, jak złoto złotojeści. Pozatem są wielkie liście, rosnące kępami i brunatne kwiatuszki, pachnące przecudnie. Gdy się usiądzie na trawie, tak wszędzie wokoło pięknie, że wstać niesposób.
Heidi ogarnęła chęć wielka by zobaczyć to, o czem mówi, a zapał jej odbił się w rysach Klarci i jej łagodnych modrych oczach.
— Babuniu! Prawda, że to zobaczę? — spytała żałośnie. — Wszakże da się wózek zatoczyć tak wysoko? O, gdybym mogła chodzić i biegać wszędzie razem z Heidi!
— Ja cię już zawiozę! — upewniła ją, potem wzięła taki rozmach na skręcie, wokoło domu, że wózek omal nie spadł z góry. Szczęściem Halny Dziadek wstrzymał go na czas jeszcze.
Dziadek nie próżnował przez ciąg wizyty pod jodłami. Przed ławą stał już nakryty stół i stołki, a w izbie buchała para z kociołka i skwierczał ser na wielkim widelcu. Niedługo też zasiedli wesoło do uczty.
Babunia nachwalić się nie mogła tej wspaniałej jadalni, skąd widać było dolinę, góry i błękitne niebo. Lekki wietrzyk chłodził ich i szemrał, tak prześlicznie w jodłach, jakby to była muzyka biesiadna, umyślnie sprowadzona.
— Nie widziałam czegoś takiego dotąd! To wspaniałe! — powtarzała raz po raz babunia. — Cóż to ja widzę? — wykrzyknęła nagle z najwyższem zdziwieniem. — Klarcia bierze już drugi kawałek pieczonego sera!
Tak było istotnie. Na kromce Klary złociła się spora porcja znakomitego sera.
— To takie dobre, babuniu, lepsze niż obiad w Ragaz, — zaręczyła, zatapiając zęby w wonne jadło.
— Proszę, proszę! — zachęcał wesoło dziadek. — To czyni nasz górski wiatr, uzupełniając braki kuchni.
Ucztowano tedy dalej, a babunia doskonale rozumiała się z dziadkiem. To też rozmawiali coraz żywiej, odkrywając te same zapatrywania na ludzi, rzeczy i przeznaczenie świata, jakby ich od lat długich łączyła bliska przyjaźń. Czas mile upływał, wkońcu jednak zauważyła babunia:
— Pora nam myśleć o powrocie, Klarciu. Słońce zachodzi, niedługo przyjadą ludzie z koniem i noszami.
Klara posmutniała odrazu i zaczęła prosić nalegająco:
— Jeszcze tylko godzinkę, albo dwie! Nie byłyśmy przecież we wnętrzu domu, nie widziałam urządzenia i łóżka Heidi. Szkoda, że dzień ten nie potrwa z dziesięć godzin jeszcze!
— To niemożliwe! — odparła babunia. — Ale zwiedzimy jeszcze wnętrze.
Wstano od stołu, a dziadek jął toczyć silną dłonią wózek Klary, który niestety, utknął pod drzwiami, był bowiem za szeroki. Dziadek wziął, nie wiele myśląc, Klarę w ramiona i wniósł do izby.
Babunia zaczęła chodzić spiesznie i oglądać wszystko, oraz wychwalać czystość i porządek.
— Tam, na górze jest pewnie twe posłanie, Heidi? — spytała i weszła zaraz na wąską drabinkę. — O jakiż zapach! — wykrzyknęła z góry. — Jakże zdrowo tutaj spać!
Dziadek wniósł zaraz Klarę, a za nim wskoczyła Heidi, jak wiewiórka.
Otoczyli pięknie zasłane i starannie wymuskane leże, babka spoglądała na nie w zamyśleniu, wdychając woń, a Klara była wprost w siódmem niebie.
— O jakże ślicznie wymyślone! — zawołała. — Możesz wprost z łóżka patrzeć w niebo, pachnie siano i słychać szum jodeł. Tak wesołej sypialni nie widziałam dotąd.
Halny Dziadek spojrzał na babunię z pod oka.
— Przyszło mi coś do głowy — rzekł — i radbym, by pani babunia uwierzyła mi i nie sprzeciwiała się. Panna Klarcia przyszłaby na pewno do sił, gdyby została tu u nas przez czas pewien. Dość jest chustek i kołder, z których można zrobić doskonałe legowisko. O pielęgnowanie panienki bać się niema co, gdyż biorę to na siebie.
Dziewczęta wydały pisk radosny, jak wypuszczone na wolność ptaki, a twarz babuni promieniała, niby słońce.
— Nieoceniony z pana człowiek, drogi Halny Dziadku. — zawołała. — Właśnie to samo myślałam. Powiedziałam sobie, że pobyt w tem powietrzu i ciszy byłby dla Klarci doskonałym środkiem wzmocnienia sił. Ale trud to zbyt wielki dla gospodarza, mnóstwo niewygód i zachodu. Nagle pan sam to wypowiada i to w sposób najprostszy w świecie, jakby szło o drobiazg. Dziękuję gorąco, dziękuję gorąco, z całego serca!
Babunia zaczęła potrząsać dłonie dziadka, a on jej rękę ściskał długo, radując się wielce.
Przystąpił zaraz do czynu. Zniósł Klarę, posadził ją w wózku pod chatą, potem zaś obładował się chustkami, kołdrami i futrami i rzekł z uśmiechem:
— Dobrze, że pani babunia przywiozła tyle odzieży, jak na wojenną wyprawę zimową. Przyda się teraz.
— Drogi panie, — powiedziała żywo — ostrożność to wielka cnota i chroni przed niejednem. Każdy wie, że w górach waszych panują często burze, ulewy i wyją wichry. Dzięki Bogu, mamy teraz pogodę, ale i tak przydaje się mój zapas. Jesteśmy więc jednego zdania.
Wyszli oboje na strych i usłali na sianie grubą warstwę, tak że legowisko przybrało postać fortecy.
— Przez to nie przeniknie ani jedno źdźbło! — powiedziała babunia, próbując ręką, i istotnie, tak grubego wału żadne przebić nie mogło.
Zadowolona bardzo, zeszła wraz z dziadkiem do dziewczynek, które, siedząc przytulone do siebie, układały plan tego, co robić będą przez czas pobytu Klarci na hali. Szło o to, jak długo zostanie i pytanie to przedłożono zaraz babuni. Odparła, że zadecydować musi sam dziadek. Gdy go spytano, powiedział, że po czterech tygodniach pokaże się, czy pobyt na hali służy Klarze. Wybuchnęły radosnemi okrzykami, gdyż termin ten przekraczał wszelkie ich nadzieje.
W tej chwili dostrzeżono ludzi idących z krzesłem i koniem. Pierwszych zawrócono odrazu.
Gdy babunia miała dosiadać wierzchowca, zawołała Klara wesoło:
— Odjeżdżasz, droga babuniu, lecz to nie jest rozstanie, gdyż będziesz wracała często zobaczyć, co robimy, i zawsze się na to możemy cieszyć, prawda, Heidi.
Odpowiedziała podskokiem radości tylko.
Babunia wsiadła, a dziadek ujął konia za uzdę, by go sprowadzić po stromej ścieżce. Oponowała, by miał iść aż tak daleko, ale oświadczył, że już dość ciemno, a jazda po zboczu nie jest wolna od niebezpieczeństwa.
Babunia nie chciała zostawać sama jedna w osiedlu, postanowiła wracać do Ragaz i stamtąd dojeżdżać na halę.
Zanim nadszedł dziadek, zjawił się Pietrek z kozami. Zwierzęta spostrzegły zaraz Heidi i obiegły ją, tak, że znalazły się obie wśród trzody rozbrykanych i stłoczonych kóz. Korzystając z tego, przedstawiła przyjaciółce wszystkie po kolei, a Klara zapoznała się wkońcu z małą Śnieżką, wesołą Ziębulką, elegantkami dziadka, a nawet z wielkim Trykaczem. Pietrek stał z boku i rzucał rozpromienionej Klarze zabójcze spojrzenia.
Na pożegnanie rzuciły mu obie wesołe dobranoc, ale nie odpowiedział, tylko popędził na dół, machając batem, jakby chciał powietrze poszarpać w strzępy. Kozy pognały za nim.
Wszystkie te uciechy Klary otrzymały jeszcze piękne zakończenie.
Gdy położyła się na miękkiej pościeli obok Heidi, ujrzała wprost przez krągły otwór duży kawał nieba, usiany mrugającemi gwiazdami.
— Heidi! — zawołała radośnie. — Wydaje mi się, jakbym jechała w niebo na wielkim, otwartym wozie.
— To prawda! A czy wiesz, dlaczego gwiazdy mrugają tak wesoło?
— Nie wiem. Co masz na myśli?
— Dlatego, że wiedzą, będąc w niebie, iż Bóg urządził wszystko jak najlepiej dla ludzi, że nie mamy potrzeby bać się i troszczyć, ufając mu tylko w zupełności. Cieszy je to i mrugają, by nas zachęcić do wesela. Nie wolno nam tylko zaprzestać modlitwy, prosząc Boga, by o nas pamiętał, gdyż inaczej wszystko obróciłoby się na złe.
Usiadły obie, zmówiły pacierz, potem Heidi złożyła głowę na ramieniu i zasnęła natychmiast. Ale Klara nie spała długo jeszcze, gdyż taki nocleg pod światłem gwiazd był dla niej zupełną nowością, w życiu nie zaznaną.
Rzadko nawet widywała gwiazdy. W nocy była zawsze w domu, a zapuszczano gęste firanki, zanim się jeszcze pokazały. Otwierała tedy raz po raz oczy, dla przekonania, czy dwie największe ciągle jeszcze błyszczą i mrugają, jak mówiła Heidi. Błyszczały ciągle, a Klara chłonęła w siebie ten blask, aż wkońcu zapadły jej powieki i zasnęła, przez sen jeno widząc dwa świetlne punkty nad sobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.