Historja chłopów polskich w zarysie/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja chłopów polskich w zarysie |
Podtytuł | Tom II. W Polsce podległej |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Emigracja z Królestwa Polskiego miała te same przyczyny i objawiła się w tych samych postaciach, co galicyjska. Przeludnienie na wsi, nadmiar sił roboczych, złożonych z proletarjatu bezrobotnego i małorolnego, którego drobne działki ziemi nie mogą wyżywić, wysoki przyrost naturalny,[1] słabo rozwinięty przemysł, niższe i krótsze zarobki w najmie rolnym, wreszcie chęć podniesienia poziomu życia, wszystko to łącznie wypierało setki tysięcy przeważnie osób młodych i zdrowych zagranicę. Większy odpływ zaczął się w ostatniej ćwierci zeszłego stulecia. Przybierał on dwie główne formy: jako wychodźtwo czasowe (sezonowe) i stałe[2]. Pierwsze
rozlewało się najszerszem łożyskiem po Europie a zwłaszcza po Niemczech. Ponieważ ruch ten zwracał się początkowo najbardziej ku Saksonji, nazwano go «obieżysactwem» lub «na Saksy». Podniecali go i regulowali agenci, bądź werbujący w imieniu i na rachunek przedsiębiorstw emigracyjnych, bądź własny. Działy się przy tem nadużycia straszne. Wychodźcy byli często ograbiani a zawsze wyzyskiwani przez naganiaczów. Przetrzymywano ich na pogranicznych stacjach werbunkowych w zatłoczonych i brudnych barakach, ażeby wymusić najuciążliwsze warunki najmu kontraktowego, łudzono kłamliwemi obietnicami a nieraz, ograbiwszy z zasobów, wywożono i porzucano w obcym kraju, gdzie bez rady i ratunku błąkali się zrozpaczeni, szukając jakiegokolwiek zajęcia. Łatwo wyobrazić sobie okropne położenie tych tułaczów, nieznajdujących drogi wydobycia się z niego, nieznających języka, ogołoconych z pieniędzy, osłabionych głodem i gotowych do przyjęcia jakiejkolwiek pracy. Nie tyle z pobudek miłosierdzia, ile własnego interesu rolnicy i przemysłowcy niemieccy, potrzebujący obcego robotnika, starali się o uregulowanie jego dopływu.
Osobne instytucje (Izby rolnicze) i przedsiębiorstwa, otrzymawszy od nich żądania, wysyłały płatnych agentów z określonemi poleceniami i wzorami umów, którzy przewozili zwerbowane partje do oznaczonych miejsc. Najtaniej i najbezpieczniej odbywali podróż i najkorzystniej zawierali kontrakty wędrowcy prowadzeni przez własnych, doświadczonych przewodników, którzy już gdzieś byli przedtem na robotach i zawiązali bezpośrednie stosunki. Warunki najmu były rozmaite zarówno co do płacy, jak co do życia. W Saksonji (1899 r.), za 12 godzin pracy mężczyźni dorośli z całkowitem utrzymaniem pobierali 1.75—2 marek, kobiety i chłopcy 1.25—1.50, z ordynarją: 2—2.25 i 1.50—1.75. Mieszkania dawano im rozmaite: domy porządne z oddzielnemi dla obu płci sypialniami lub też nędzne baraki i szopy z sypialniami wspólnemi. Również traktowanie było niejednakowe: surowe, ale sprawiedliwe, albo też brutalne i wyzyskowe. Obieżysactwo z trzech zaborów polskich dosięgało 340,000 głów. Ponieważ okres prac rolnych trwał 8—10 miesięcy, emigranci po pokryciu kosztów podróży i utrzymania przywozili do domu oszczędności w dużych różnicach, zależnych nietylko od zarobków, ale od wydatków. Wahały się one od 50 do 150 m. na osobę.
Oprócz Saksonji wychodźtwo polskie rozpraszało się po innych dzielnicach Niemiec, tworząc większe zbiorowiska w okręgach przemysłowych a największe w Westfalii, gdzie liczba ich z rodzinami dosięgała 180,000 głów. Tu praca w kopalniach i fabrykach była bardzo ciężka, a zarobki wynosiły 2—5, wyjątkowo 7 m. dziennie.
Sumę pieniędzy, oszczędzonych na wychodźtwie zarobkowem i przywiezionych do kraju obliczono na kilkadziesiąt miljonów marek rocznie. Niewątpliwie[3] był to zysk materjalny bardzo poważny. Dodać do niego trzeba korzyści kulturalne, wynikające z rozszerzenia się wiedzy emigrantów, poznania lepszych sposobów gospodarstwa i podwyższenia poziomu życia. Ale te nabytki dodatnie wiązały się z wielkiemi ujemnemi. Przedewszystkiem odnarodowienie. Gdyby nie przepis ustawodawstwa pruskiego, wymagający od robotników zagranicznych, ażeby przynajmniej sześć tygodni przebywali poza obrębem państwa, pewna ich część zniemczyłaby się i pozostała na miejscu. Większość jednak nie mogła się zżyć z obcem otoczeniem i uzbierawszy oszczędności wracała chętnie do domu z nadzieją poprawy swego bytu. Oszczędności te powstawały nietylko ze zbywającego od koniecznych potrzeb zarobku, ale również z głodzenia się. Niemcy, zwłaszcza przemysłowcy traktowali robotników polskich pogardliwie i powierzali im w fabrykach zajęcia najpodlejsze i najgorzej płatne; robotnicy zaś niemieccy nietylko pomagali do spychania swych towarzyszów polskich na najniższe stopnie, ale nastrajali się względem nich wrogo za zmniejszanie norm płacy. Nieznajomość języka utrudniała pokrzywdzonym energiczną walkę o swe prawa. Szerzyło się też pijaństwo i rozpusta. Pokusy a nieraz gwałty panów ziemskich i fabrycznych oraz ich oficjalistów, noclegi mieszane w barakach, rozluźnienia moralne w nieograniczonej żadną strażą i opieką swobodzie składały się na zepsucie 90% młodych kobiet. Przyczyniało się do tego również ustawodawstwo niemieckie, zobowiązujące ojców dzieci nieprawych do płacenia alimentów, a także kasy chorych, zapewniające uwiedzionym robotnicom pomoc materjalną. «Wyrabia to w nich — powiada Rakowski — z jednej strony przekonanie, że podobne przejścia są wprawdzie przykre, ale uchodzić mogą bezkarnie, i że społeczeństwo nie ściga tak mściwą ręką tych wykroczeń, jak w kraju, a z drugiej strony przejmuje dziewczęta wdzięcznością dla tego obcego społeczeństwa. Pamiętam rozmowę, którą prowadziłem z pewną robotnicą fabryczną w Dreźnie. «Co mi tam powrót do kraju — rzekła — tu gdy mi się przytrafi nieszczęście, to jeszcze mi lepiej i wygodniej, nie napracuję się. Jest tu opieka nad nami. A w kraju co? Wszyscy pomstują, a nikt nie pomoże». Gorzej tym, które dopiero po powrocie do domu składają w nim dojrzałe płody nieprawego macierzyństwa.
Zdarzają się jednak wypadki szczególnej i niespodziewanej odporności ludu polskiego na wpływy obcego otoczenia. Korespondent z pewnej osady fabrycznej pisze do wspomnianego autora: «Mamy tu też kilku Mazurów wyznania ewangelickiego, którzy ani słowa po niemiecku nie rozumieją. W jedną niedzielę poszli do swego kościoła w Wittenbergu, lecz ogromnie oburzyli się na Niemców, bo ani słowa po polsku nie usłyszeli w kościele luterskim. W następną niedzielę przyszli do naszego (katolickiego) kościoła, gdzie, gdy usłyszeli ewangelję czytaną po polsku, dwaj Mazurzyska aż się pobeczeli z rozrzewnienia i radości».[4]
Wychodźtwo polskie należało do najbardziej zaniedbanych w Europie. Obce rządy trzech zaborów, nie troszczyły się wcale o jego losy i nie ochraniały go ani przeciw wyzyskowi, ani przeciw poniewierce, ani przeciw gwałtom. Jedyną jego osłoną były stowarzyszenia społeczne w większych skupieniach ludności. Najsprawniejszą organizację miało w najliczniejszej masie, w Westfalji, gdzie wydawało własny organ Wiarus.
Emigracja zarobkowa do innych krajów — Szwajcarji, Francji, Danji i t. d. mniej korzystna, stanowi tylko drobne gałązki pnia, tkwiącego w Niemczech.[5]
Wylew ludu polskiego z trzech zaborów za Atlantyk a głównie do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, sączący się w pierwszej połowie XIX w. wąskimi strumieniami emigracji politycznej lub religijnej, nabrzmiał do wielkich fal, gdy go spotęgowały dopływy ze źródeł ekonomicznych, gdy masy ludności wiejskiej, wyparte niedostatkiem ze swych siedzib rodzinnych, pośpieszyły do obcej, dalekiej ziemi dla zdobycia lepszych warunków bytu i pracy. Nazbierało się z tych przypływów w rozmaitych basenach amerykańskich około 2 miljonów osób, które wytworzyły osobny świat swoistego charakteru, a w stosunku do macierzy — dużej wagi. Musimy przyjrzeć mu się w najogólniejszych rysach tem bardziej, że ta odłamana, chociaż nieoderwana gałąź narodu polskiego jest przeważnie chłopską.
Ameryka potrzebowała obcych sił roboczych głównie dla swego przemysłu, a w nim — do zajęć fizycznych, najcięższych, gdyż do innych miała wystarczający zasób własny. Chociaż nasz lud wiejski najchętniej byłby obsiadał tam ziemię, najmniej mógł ją zdobywać. Tania lub bezpłatna leżała tylko w pustyniach, w miejscach odległych od ognisk kultury, a w bliskich, przyległych do miast, była droga. Nadto wychodźcy przybywali bez pieniędzy, nie mieli więc za co ani wznieść budynków, ani nabyć inwentarzów. Jeżeli zaś nawet posiadali środki, to przyzwyczajeni do życia w gromadach czuli niechęć i obawę do mieszkania w kolonjach odosobnionych. Gdy zaś wyjątkowo postanowili trudnić się rolnictwem, to zwykle osiadali gromadnie po kilkanaście rodzin. Do najcięższych należały roboty w górnictwie i fabrykach: tam też otwierały się najszersze drogi dla poszukujących pracy. Znajdowali ją jednak łatwo tylko na najniższych stopniach. Wyższe, lżejsze i zyskowniejsze dostawały się miejscowym. Nieznajomość języka angielskiego wielce utrudniała walkę o byt, zwłaszcza że przedsiębiorcy amerykańscy traktowali najmitów o niskiej kulturze pogardliwie, towarzysze amerykańscy przybyszów ofiarujących swoje ręce taniej i obniżających im zarobki — nienawistnie. Zarobki te przed gwałtownem przesileniem w przemyśle (1893) dosięgały 5 dolarów dziennie, potem spadły do jednego. Z tego dochodu najskromniejsza rodzina wyżyć by nie mogła, gdyby go nie dopełniały zarobki innych jej członków — kobiet i dzieci. Oprócz głównych dziedzin pracy w kopalniach i fabrykach przychodźcy polscy chwytali się zatrudnień służbowych, drobnego handlu i drobnego przemysłu; do wielkich bowiem nie posiadali ani kapitałów, ani uzdolnień, ani znajomości stosunków, ani amerykańskiej rzutkości i energji. Poza nielicznymi osobnikami, którym szczęście w grze losu pozwoliło wznieść się wyżej, ogół ciemnych, niezaradnych, wyzyskiwanych, zwalczanych i lekceważonych emigrantów polskich dźwigał brzemię życia z wielkim wysiłkiem i często pod niem upadał, a jeżeli nietylko utrzymał się, ale nawet gromadził jakieś oszczędności, które bądź zachowywał dla siebie, bądź posyłał do ojczyzny, zawdzięczał to swojej nadzwyczajnej pracy, wytrwałości w trudach i skromności w potrzebach. Pomimo częstych przykładów ginięcia w morderczej walce o byt, pomimo wszystkich jej trudów i zawodów, pomimo dolegliwych braków, chłop polski nie zniechęcał się, zdobywał pewne dobrodziejstwa niemałej wartości. Zarabiał znacznie więcej, niż w swoim kraju, był rzeczywiście wolnym, poza różnicami majątkowemi był obywatelem zupełnie równym wszystkim innym, czuł swą godność w atmosferze poszanowania wszelkiej pracy, korzystał ze wszystkich udogodnień wysokiej kultury, ze wszystkich praw istotnej demokracji. Chociaż tęsknił do dawnej ojczyzny, nową polubił.
W tej mieszaninie wpływów dodatnich i ujemnych urabiała się jego natura. Nie przywiózł on sobie z Polski silnego i świadomego patrjotyzmu, przywiózł tylko pewne upodobania, przyzwyczajenia, nałogi, myśli i nastroje uczuć. Ten puklerz zabezpieczał od wynarodowienia się starszych, ale nie wystarczał dla młodszych. To też gdy ojcowie uważają się jeszcze za pollacs, ich dzieci za yankees. Pierwsi, nie znając języka angielskiego, używają, chociaż niezmiernie pokaleczonej i oszpeconej nowotworami, mowy macierzystej, drudzy, wychowani w szkołach amerykańskich, posługują się angielszczyzną. Wpływ otoczenia jest zbyt potężnym, ażeby mógł mu oprzeć się lud przybyszowy o słabem napięciu kultury swojskiej. Chłopa polskiego wygnała do Ameryki bieda, więc on wyjechał z pochłaniającem wszystkie inne pragnieniem poprawy bytu materjalnego. To pragnienie przenika również wszystkie warstwy społeczeństwa amerykańskiego, jest pobudką i celem wszystkich jego dążeń i wysiłków, przeto nabrało ono jeszcze większej mocy w duszach wychodźców polskich, którzy zmaterjalizowali się w całym swym rdzeniu duchowym. Jeżeli polskość nie zanikła w nich doszczętnie, to tylko dzięki niezniszczalnym a przynajmniej bardzo trwałym pierwiastkom natury chłopa polskiego, odmiennym od anglo-saskich, dzięki upartym właściwościom jego myśli i uczuć, przeszczepiającym się dziedzicznie na młode pokolenia, dzięki staraniom patrjotycznej inteligencji a wreszcie szczególnym warunkom życia. Nie znając języka, nieobdarzeni bystrością w orjentowaniu się, wychodźcy polscy, kierowani instynktem samozachowawczym, starali się osiadać w większych skupieniach, w których łatwiej mogła przechowywać się ich swoistość. Czynili to zarówno w miastach, jak poza niemi. Dlatego powstały bardzo liczne zbiorowiska w niektórych miejscach (Chicago ma 150,000 Polaków, Buffalo — 60,000, Millwaukee — 40,000 i t. d.). W tych, a nawet w mniejszych zbiorowiskach, wyodrębnionych częścią samorzutnie, a częścią przez odparcie ze strony odmiennego otoczenia, istnieje i rozwija się życie polskie, w nich odzywają się głosy braterstwa, współczucia i współdziałania z ojczyzną.
Ma w tem swoją zasługę prasa miejscowa, chociaż bardzo bezkrwista, a także duchowieństwo katolickie. Lud polski należy do najpobożniejszych w świecie. Emigranci, gdziekolwiek osiedli większą gromadą, zanim pomyśleli o zaspokojeniu wszystkich innych potrzeb materjalnych i duchowych, naprzód zbudowali kościół, zwykle za kosztowny na ich środki i skutkiem tego wzniesiony długami, spłacanymi przez wiele lat. Chociaż zamerykanizowany chłop polski umie zachować się krytycznie a nawet rozkazująco wobec księdza, ulega mu bezwzględnie, dopóki go szanuje. To też kler katolicki, gdyby umiał zatrzymać i wyzyskać tę władzę w należytym kierunku i mierze, oddałby nadzwyczajne usługi narodowe i kulturalne emigracji polskiej w Ameryce. Niestety, jest on tam nienasycenie chciwy panowania, usiłuje zagarnąć pod swą komendę wszystkie dziedziny życia, wcisnąć swoją wolę we wszystkie jego objawy, a gdy spotyka skądkolwiek sprzeciw lub chociażby tylko niepodległość — atakuje, wichrzy i znieprawia.[6] Z jednej strony panując wszechwładnie nad ciemnemi duszami chłopów, z drugiej zależny od nich materjalnie i prawnie, stara się dogadzać ich słabościom i utrzymać ich w stanie bigoterji. Nie dziwno, że z odmętu nieustannych i gorszących kłótni wynurzył się «kościół narodowy», w którym dogmaty katolickie pozostały nietknięte, tylko pasterze poddali się bardziej swoim owczarniom. Nie jest to więc kościół spolszczony, ale zdemokratyzowany. Ale i w nim są waśnie.
Ponieważ w Polsce amerykańskiej religja stanowi grunt życia duchowego a kościół — główne ognisko skupiające, przeto parafje stały się grupami komórek, tworzących organizacje społeczne. Najstarsza z nich (od r. 1879) Związek Narodowy Polski skutkiem zawiści, intryg i starć rozpadła się a z jej odłamów powstały pod kierownictwem księży Zjednoczenie Rzymsko-Katolickie i Unia. Wszystkie te i inne drobniejsze mają podkład religijny, tylko Związek zawiera stosunkowo najmniej pierwiastków klerykalnych, jest świecki, postępowy, najbardziej polski. Brak jakiejkolwiek wyższej idei jednoczącej wychodźców, cele materjalne górujące nad innemi w ciężkiej walce o byt, wytężone starania o pożytek i zysk nadały tym organizacjom szczególne oparcie — t. z. pośmiertne, ubezpieczenie rodzin po stracie ich żywicieli. Wspomniane przeto organizacje społeczne są stowarzyszeniami religijno-oświatowo-asekuracyjnemi.
Sama emigracja amerykańska, złożona przeważnie z ludu prostego, żyjąca w warunkach materjalizujących jej pragnienia i dążenia, związana z ojczyzną bardzo cienkiemi arteryjkami, przez które nie mogła dopływać dostatecznie krew odżywcza, to wielkie, nieoświecone, poszarpane egoizmami ciało polskie nie mogło wytworzyć w sobie na wysokie tony nastrojonej duszy narodowej. Dusza ta skurczyła się w pełzaniu po krętych ścieżkach zarobkowych i zmarniała. Poważny badacz, od którego wzięliśmy wiadomości do powyższej charakterystyki, i który 5 lat przebył śród wychodźców amerykańskich, takie wystawił świadectwo ich moralności[7]: «Skutkiem wyrwania się z odwiecznych form zwyczajów i obyczajów wyszły na jaw i rozwinęły się przedewszystkiem instynkty, mające samolubną, materjalną korzyść na celu, nadto oddziaływało ujemnie i otoczenie, które pod względem etycznym dużo pozostawia do życzenia. Najczęstsze i najwybitniejsze objawy są: krzywoprzysięstwo, kradzież, wyzysk, oszukaństwo, rozpusta i pijaństwo... Kradną gdzie się da — w fabrykach, na kolei, w sklepach przy kupnie, w kościele zbierając kolekty, w kasach towarzystw, w urzędach, nie oddają długów za pobrany towar, wyzyskują nierozważnych i t. p. Do kradzieży zaprawiają już dzieci. Nie mają zaufania do nikogo, nie wierzą w czystość niczyich rąk. Nierzadkie są fakty, gdy kobieta przez oddanie się innemu mężczyźnie za wiedzą męża, uzyskuje dla niego pracę lub pozwolenie na kradzież. Rozpusta wszelaka między młodemi uprawia się na wielką skalę. W domach publicznych jednak mało jest stosunkowo dziewcząt polskich». Dla objaśnienia a poniekąd usprawiedliwienia tego stanu uwzględnić należy, że w zatoki emigracji wlewają się nietylko fale zarobkowe, lecz również obfite napływy rozmaitego rodzaju mętów społecznych, uciekających przed odpowiedzialnością i karą, które szerzą zarazę moralną.
Gdy Polska odzyskała niepodległość, gdy zawiązała szersze i ściślejsze stosunki ze swem wychodźtwem zaoceanowem, można mieć uzasadnioną nadzieję że na nie oddziała uszlachetniająco. Wskrzesi w jego duszach zamarłą ojczyznę, da mu lepsze pobudki i wyższe cele.
W r. 1890 przeleciał po Królestwie Polskiem prąd jak wicher, porwał chłopów jak tuman liści i rzucił ich za ocean do kraju, o którym dotychczas wcale nie słyszeli.
Z Ameryką północną mieli oni stosunki i od osiedlonych tam dawniej krewniaków lub znajomych jakieś o niej wiadomości, natomiast o południowej nie wiedzieli nic. Mimo to rozpęd wychodźczy nabrał odrazu wielkiej i niczem nieprzepartej mocy. Daremne były wszelkie ostrzeżenia, odmowy, postrachy i tamy a nawet kary rządowe, wielotysięczny tłum nie słuchał żadnych rad, nie poddał się zakazom, obszedł lub przełamał rogatki graniczne i pośpieszył do Bremy, skąd go okręty zawiozły do Brazylji. Ten nagły i ogromny ruch nie był wcale zagadkowym i odsłonił odrazu swoje przyczyny. W r. 1888 zniesione zostało w Brazylji niewolnictwo, które stanowiło jej wyłączną siłę roboczą. Po wyzwoleniu murzynów przemysłowcy, rolnicy a nadewszystko plantatorzy zostali zupełnie pozbawieni tej siły, co przy bardzo słabem zaludnieniu kraju i niechęci dawnych niewolników do powrotnej pracy u okrutnych i znienawidzonych panów sprowadziło ruinę gospodarczą. Plantacje (kawy, trzciny cukrowej, bawełny i t. d.) opustoszały i zdziczały. Rząd brazylijski dla usunięcia tej klęski i zaludnienia swych puszcz podjął wielką, kosztowną, przewyższającą jego możność akcję sprowadzenia emigrantów z europejskich krajów przeludnionych a przed innemi z Polski. Właściwie Polacy, (ze Śląska i Prus Zachodnich), przyczepieni do Niemców, osiedlali się w Brazylji małemi grupami już od r. 1869, ale niektórzy z nich uciekli, inni roztopili się w mieszaninie obcych żywiołów miejscowych i przybyłych, nie zawiązawszy z ojczyzną trwałej i ciągłej łączności. Dopiero rok 1890 wywołał «gorączkę brazylijską», najwyższą w Królestwie Polskiem. Bardzo skutecznie przyczynił się do niej dawno zamieszkały w Paranie niejaki Bendaszewski, który w porozumieniu z przedsiębiorstwami okrętowemi w Hamburgu rozpuścił gromadę agentów, zaopatrzywszy ich w kłamstwa i zmyślenia o nadzwyczajnych skarbach i dobrodziejstwach Brazylji, olśniewających łatwowierność biednego i ciemnego ludu. Warunki przyrzeczone emigrantom były ponętne: podróż własnym kosztem tylko do Bremy, stamtąd przejazd morzem darmo statkami opłacanemi przez rząd brazylijski (170 fr. od głowy), na miejscu opieka, dowolna praca, tania ziemia, budynki, nasiona, narzędzia i t. d. Te pokusy musiały wzniecić namiętny zapał w ludności pasującej się z nędzą; nadewszystko obietnica otrzymania taniej i żyznej ziemi oczarowała chłopów, którzy w tym przedmiocie swej najgorętszej miłości i upragnienia widzą całe swoje szczęście. Rzucili się też 40 tysięczną masą do otwartego im raju bez wahania, bez środków, bez znajomości drogi i miejsca przeznaczenia, może — jak się wyraża jeden z badaczów tego odpływu — «z zaciśniętemi pięściami na wszystkich i na wszystko», co ich z kraju wygnało, ale z nadzieją zakończenia swej biedy ofiarowanem szczęściem.
Szybko jednak nastąpiły nieuniknione rozczarowania. Już przejazd na okrętach w tłoku, zaduchu, brudzie i chorobach był zatrważającym wstępem do cierpień i zawodów na miejscu. Centralny dom emigracyjny w Rio de Janeiro, gdzie emigranci byli zatrzymywani i żywieni przez jakiś czas, dopóki nie zostali rozesłani do miejsc pracy według wyboru lub przeznaczenia, odznaczał się czystością, porządkiem i dobrą opieką. Ale takież domy prowincjonalne zawierały wszystko, co niedbalstwo, oszustwo i wyzysk wymyśliły dla udręczenia bezradnych i bezbronnych tułaczów. Administracja brazylijska, zwłaszcza oddalona od stolicy, była niedołężna i nieuczciwa. Sprzymierzeni z nią nabywcy rąk roboczych mieli sumienie w kieszeni, a okrucieństwo w charakterze i zwyczajach. Emigranci, nieznający warunków i stosunków swego nowego życia, nieposiadający języka, nie umieli się bronić inaczej, tylko ucieczką z ciężkich robót.
W najgorszem położeniu znaleźli się zajęci w plantacjach, gdzie praca była wyczerpująca siły, zarobek był mały a śmiertelność w wilgotnym upale wielka. Zastępujący dawnego niewolnika najemnik, nietylko wynagradzany był skąpo (około 2 zł. dziennie), ale otrzymywał zapłatę w kwitkach do sklepiku spożywczego, związanego z plantatorem, gdzie go wyzyskiwano i oszukiwano na wartości i cenach produktów. Starsi wytrzymywali trudy, zły pokarm i zabójczy klimat, ale dzieci padały jak ścięte pokosy. Obok kolonizacji rodziców w domach i skleconych pośpiesznie szałasach powstawały kolonje mogił dziecinnych, na przygodnych cmentarzach w polach. Na szczęście wielka płodność ludu polskiego wyrównywała szybko te szczerby. Obfite żniwo zbierała śmierć również z dorosłych. Podróżnik, zwiedzający osady i obozy emigrantów w Brazylji, opisuje straszne obrazy ich poniewierki i niedoli. Kobiety wygłodzone, pozbawione opieki, leżące w barłogach rodziły obok chorych na żółtą febrę lub tyfus mężów, nie było żadnego zorganizowanego a nawet doraźnego ratunku, a jeżeli gdzieś czasem zjawił się lekarz, to traktował pacjentów z niemiłosiernem lekceważeniem. «Codzień — pisze ów autor — widzieliśmy 2—3 pogrzeby ze śpiewami przeciągające przez osadę... Chcąc też dowodnie przekonać się, ile ofiar naszych przykryła już tu ziemia brazylijska, ile zbrodniczych faktów spełnili przełożeni emigrantów, udaliśmy się na cmentarz. Wskazano nam 134 mogiły polskie świeżo usypane w ciągu kilku miesięcy».
Wychodźcy zapytywani, jakiej żądają pracy, wołali chóralnie: ziemi, ziemi! Otrzymawszy płat puszczy (zwykle około 100 morgów) zaczęli ją z wysiłkiem karczować. A gdy wyrobili kawałek nowiny, gdy na niej zasiali trochę kapusty i kartofli, rozjaśniło się nad nimi chmurne niebo, wstąpiła w ich dusze radość, zacierająca wspomnienia przebytej męki i kojąca tęsknotę do opuszczonej ojczyzny nadzieją dobrobytu w nowej. Nadzieja ta jednak urzeczywistniała się powoli i zawodziła często. Ziemia wogóle była urodzajna, ale chłop polski, przyzwyczajony do innego klimatu i uprawy innych płodów, zbóż i warzyw, nie mógł się przyzwyczaić do piekącego żaru i do hodowli nieznanych roślin podzwrotnikowych. Nadto nie dostawał zupełnie lub częściowo obiecanych mu narzędzi gospodarczych. Pomimo to najchętniej i najwytrwalej trzymał się osad rolniczych. Ziemia dodawała mu siły i otuchy. Trud jednak walki o byt w tych warunkach był tak ciężki, że emigracja do Brazylji po kilku latach przecięła się, a wielu jej uczestników powróciło do kraju[8].
Polacy najliczniejszą masą zajęli stany Parana, Św. Katarzyna i Rio Grande do Sul i w innych, jak również w sąsiednich krajach Paragwaju i Argentynie rozproszyli się drobnemi kupkami, razem stanowili około 40,000.
Stan wychodźtwa polskiego w Brazylji z ostatnich lat 20 nie jest dokładnie znany. Sądząc z wiadomości dotyczących poprzedniego okresu, stwierdzić możemy, że on w miastach i na plantacjach wiedzie żywot mizerny, natomiast kolonje rolnicze rozwinęły się pomyślnie i tam gdzie tworzą większe skupiny nie są zagrożone wynarodowieniem przez niską kulturę otoczenia miejscowego.
W ciężkiej walce o byt chłopi nasi zwyciężają dzięki swej mocnej naturze. «Zajętej ziemi z rąk polskich nie puszczają — mówi znawca[9] tego osadnictwa — przytem mnożą się szybko... W ciągu 40—50 lat, to jest w dwu pokoleniach, na każdem prawie miejscu powiększyli liczbę rodzin siedzących na ziemi czterokrotnie, a obszar zajmowanej więcej, niż czterokrotnie... Każdy osadnik niemiecki, czy włoski widzi w działce ziemi, jaką dostaje od rządu, raczej odskocznię życiową, środek do zdobycia prędzej czy później gotówki na zapoczątkowanie nowego życia i sprzedaje swój szakier bez wahania, aby przenieść się do miasta w charakterze kupca lub rzemieślnika; chłop polski dąży do zdobycia jak największego i coraz większego obszaru ziemi. I tu apetyt jego jest nienasycony. Ma np. Bielik 150 akrów, to przemyśliwa nad tem, jak dla synów kupić jeszcze z 500. Ma Szymon Kamiński około 1000 akrów, i to jeszcze duma nad tem, jak kupić więcej. I tak każdy z nich, wielki czy mały, biedny czy bogaty, o jednem tylko myśli: jak i gdzie kupić jeszcze kawał ziemi». Chłopi polscy, gdyby mogli, nabyliby całą kulę ziemską.
- ↑ Na 1000 mieszkańców ludność wiejska wynosiła w roku 1897 — 732. Przyrost naturalny 18,7 na 1000, podczas gdy Niemcy — 13,8, a Francja — 1,3.
- ↑ Według Arbeiterzeitung przybywało robotników sezonowych z Królestwa Polskiego do Niemiec: w r. 1910 — 239,879, w 1911 — 253,143, w 1912 — 271,813, w 1913 — 285,829. Nadto według Komitetu Statystycznego do Ameryki: w r. 1908 — 12,390, w 1912 — 22,591, do innych państw po kilka tysięcy. Z. Ludkiewicz, Zadania naszej polityki agrarnej.
- ↑ Cyfry, zebrane w okresie odzyskanej niepodległości Polski, oceniają przypływ pieniędzy ze źródeł emigracji bardzo wysoko. W r. 1923, po odtrąceniu kosztów przejazdu i utrzymania, wychodźcy czasowi i stale osiedleni przywieźli lub przysłali do kraju 112,2 miljonów, a w 1924 — 105,5 mil. złotych. (Kwartalnik instytutu naukowego do badań emigracji i kolonizacji, Warszawa 1927, nr. I, str. 88—99).
- ↑ K. Rakowski, «Wychodźtwo polskie w Niemczech», Bibljoteka warszawska, 1902, A. Rozmiarek, T. Rzymski i A. Woroniecki, W kwestji wychodźtwa polskiego, Poznań 1906, Z. Ludkiewicz, Zadania, s. 45.
- ↑ Według W. Grabskiego (Rocznik Statystyczny Król. Pols., Warszawa 1915), wychodźtwo zarobkowe w r. 1908 wynosiło: do Niemiec 235,074, do Danji 4,196, do innych państw zachodnich 3,226, do Rosji 13,551, do Ameryki 12,399. Od r. 1901 do 1908 emigracja zarobkowa do Niemiec wzrosła z 139,664 do 235,074. «Poza krajami polskimi — mówi autor — oraz Słowakami na Węgrzech i południowemi Włochami nigdzie w Europie podobnego objawu masowego emigracji nie spotyka się».
- ↑ Wyjątki nieliczne. Należy do nich z największą chwałą ks. J. Dąbrowski, powstaniec z r. 1863, wyświęcony w Rzymie, działacz ideowy i niefanatyczny, twórca seminarjum i gimnazjum w Detroit, najlepszych szkół polskich w Ameryce.
- ↑ P. Panek, «Polska emigracja w Stanach Zjednoczonych P. A.». Kwartalnik nauk polit. i społ., Lwów 1898, II.
- ↑ A. Hempel, Polacy w Brazylji, Lwów 1893. Szczegółowe sprawozdanie z podróży. O ile podane przez tego autora i innych obliczenia statystyczne wychodźców są nieścisłe i mogą być podawane tylko w przybliżeniu, wykazał J. Siemiradzki, (Polacy za morzem, Lwów 1900). Tak np. podczas gdy namiestnictwo galicyjskie oznaczyło 3,633 emigrantów, konsulat austro-węgierski w Kurytybie powiększył liczbę do 17,000, autor, jako delegat galicyjskiego Wydziału krajowego w Rio Janeiro, podniósł ją do 35,000.
- ↑ K. Głuchowski, Kwartalnik inst. nauk. do badań emigracji i kolonizacji, nr. 1.