Historja kołka w płocie/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.
Wcale nie do rzeczy — o szlachcie... przedmiot unosi autora za daleko.

Ponieważ dąbczak rośnie powoli a my przez ten czas nie mamy co robić, sama zaś architektonika powieści zabrania nam nagłych skoków po lat dwadzieścia naprzód (chociaż się one trafiają u niektórych pisarzów), możemy więc wolną chwilą powędrować do dworu i poznać się bliżej z rodziną panów Rogalów Kijewskich, tu szczęśliwie na starych swych śmieciskach panującą.
Zapewne zarzucićby nam można, że nie ma w tej powieści nie tylko jedności akcji, ale nawet akcji samej, że się zbyt często epizodycznemi postaciami zajmujemy, z krzywdą głównego przedmiotu... lecz w historii takiego bezwładnego kołka czy nie więcej znaczą żywe figury, które na los jego przeważnie wpływają, niżeli on sam prawie? można-li je opuścić i pominąć?
Kołek wprawdzie rósł na łące Pakułów, ale Pakułowie siedzieli na ziemi panów Rogalów, i o ile kołek zależał od Charitona, o tyle Chariton zawisł od pana dziedzica...
Jesteśmy więc żelazną koniecznością zmuszeni zapoznać się ze dworem w Dębinie...
Na początku jużeśmy nieco powiedzieli o tej znakomitej rodzinie, która, nie wiemy jakim trybem, dochodziła protoplasty swego w owym sławnym Kiju, założycielu Kijowa, o którym dzieje mówiąc prawdę, nie wspominają żeby był herbu Rogala, ale komuż się nie trafia, nie pochodząc z tej rodziny przypadkiem zostać jej członkiem? Nazwisko Rogalów Kijewskich mocno stwierdzało rodowód, przed Okolskim jeszcze stworzony w szczęśliwej chwili natchnienia przez klienta domu...
Od dziadów i pradziadów, Rogalowie owi byli niesłychanej zacności ludzie; bawili się zrazu, jak to dawniej zwano, rycerskiem rzemiosłem, potem jakoś je zarzucili, i nie wiem skutkiem jakich zmian, więcej już urzędowali, sejmikowali i w powiecie rej wodzili.
Ostatni z nich, który chodził w kontuszu, jeszcze szablę u boku nosił dla proporcji, ale jej już nigdy nie używał i tak mu do pochwy przyrosła, że gdy jej później w niewinnym celu oczyszczenia ze rdzy kredą dostać chciano, kuchta z chłopcem od kredensu we dwóch rwali, jeden za rękojeść, drugi za rapcie, i rączka tylko została w ręku kredencerza, a głównia na wieki w pochwach zastrzęgła.
Życie na wsi szło niezmiernie regularnie, spokojnie, porządnie, trybem jeszcze prastarym, uczciwie, poważnie, cicho, ale że samemi staremi posilało się pierwiastkami, nowych nie przyjmując, powoli stygło i biedniało. Pradziad panów Rogalów jeszcze, choć nie był konfederatem Barskim, głośno się popisywał pokrewieństwem z konfederatami i mówił, że jeździł na Węgry w poselstwie do rozproszonych... Dziad już na Grodzieński Sejm 1793 roku został posłem wprawdzie, ale na nim podpisywał co wypadło, nie wdając się w głęboki rozbiór rzeczy i powrócił do domu mocno przekonany, że nic nie pozostaje dalej jeno siać, żąć, Boga chwalić i cicho w kącie siedzieć... Był on później podkomorzym powiatowym i wsławił się obiadami raz w rok dawanymi w dzień swoich imienin, pod koniec których regularnie, wspominając stare czasy, wzdychano, płakano, kończono kielichem — kochajmy się! i rozjeżdżano do domów, w przekonaniu, że się coś ważnego dla kraju dokonało, powtarzając z wewnętrznem uspokojeniem:
— Jakoś to będzie!
Podkomorzy ów miał aż trzech synów: ci wszyscy poszli gospodarzyć i zajmować się rolą, a później rzeczy publicznej służyli w powiecie, jeden jako chorąży bez chorągwi, drugi jako prezes sądu, który nie sądził, trzeci jako marszałek, któremu inni marszałkowali w domu i kancelarji.
Ostatni był nawet twórcą znakomitej teorji, która się rozkrzewiła i przyjęła między bracią szlachtą: — on to pierwszy wyrzekł uroczyście, że głównym obowiązkiem szlachcica jest być egoistą i siebie zachować, gdyż na szlachcie leży przyszłość społeczności, ona jest naczyniem wybranym tradycji i bez niej światby zginął niechybnie.
— Jeśli ja przepadnę, kraj przepadnie — mawiał często bijąc się w pierś szeroką — a zatem tu egoizm jest czystym patrjotyzmem, i pierwszym obowiązkiem siebie pielęgnować...
W życiu tego znakomitego statysty to także zwraca uwagę, że zbudowawszy teorję tak nową i piękną, potrafił do niej ściśle się i logicznie zastosować, zostawując po sobie majątek znaczny i konsyderację powszechną. On to od braci odkupiwszy Dębin, gdyż tamci pożeniwszy się na fartuszkach poosiadali, rezydencję swą założył na ojcowskich progach, na starość odpoczywając, sprawując imieniny i myśląc o synu, który kubek w kubek udał się w niego.
O nim nie wiele da się powiedzieć, chyba że się ożenił bogato, żył procul negotiis, marszałkował powiatowi lat dwanaście i raz nawet zastępował gubernskiego tygodni trzy i dni dwa, palił tytuń turecki z długiego cybucha i miał przysłowie: Chyba tego... W majątkowych sprawach nie tak szczęśliwy, nieco się zaszargał, ale te maleńkie dłużki wcale mu nie dolegały, a szlachta często po lat kilka nie odbierając procentu nie krzywiła się nawet na Jaśnie Wielmożnego marszałka.
Z małżeństwa wielce szczęśliwego Bóg mu dał dwóch synów, zdrowych i dorodnych i jedną córkę...
Wychowanie tych dziedziców wielkiego imienia nie było zbyt wyszukane, gdyż marszałek utrzymywał, że szlachcicowi nie wiele potrzeba, a nauka dużo ludzi bałamuci. Wprawdzie uczono ich czytać, pisać i rachować, ale szkoły uważano za zbyteczne, a nawet zgubne; i panicze w czternastym roku zaczęli jeździć na polowanie, w szesnastym stawali do kielicha jak starzy, a w dwudziestym byli już skończonymi ludźmi samą siłą rzeczy; rozprawiali o wszystkiem o czem było potrzeba, sądzili nawet o czem nie koniecznie trzeba sądzić, a ojciec wraz z niemi najpewniejszy był, że uzdolnieni są zająć choćby najwyższe w świecie stanowisko: Szlachcic, według jego teorji, znowu darem Bożym, intuitive, ma to sobie dane, czego inni mozolnie uczyć się i nabywać muszą.
Może to być wszelako trochę prawdą, gdyż codzień widzimy paniczów, którzy z najosobliwszą śmiałością porywają się do prawodawstwa, na urzędy, do spełniania wszelkich obowiązków, choć niby nic się nie uczyli i nie umieją, zapewne ufni w tę siłę łaski, że im Pan Bóg, opiekujący się szczególniej stanem szlacheckim, głupstwa zrobić nie da.
Rzuciwszy więc wcześnie książki, któreby ich obałamucić tylko mogły, bo wszystko złe pochodzi z tych nieszczęsnych książek, oba marszałkowicze poczęli życie praktyczne, nie wiele zajmując się gospodarstwem, którem ojciec kierował, ale za to usilnie oddając się nauce żywota, badaniu serc ludzkich i piersi niewieścich, a wypróbowywaniu ile żołądek napoju i pokarmu, nie narażając się na niestrawność, strzymać może.
Starszy okazał nadzwyczajne zdolności do myślistwa, młodszy do frymarku końmi, tak, że choć ojciec niewiele im grosza dawał, pierwszy ze skórek lisich, drugi z nieustającego handlu czwórką koni coraz inną, umieli się wcale nie źle utrzymywać. Złośliwi wprawdzie powiadali, że oba grali w karty śmiało i szczęśliwie, ale nie sądzę, żeby to im wiele mogło dopomódz.
W czasach, w których się historja naszego bohatera poczyna, we dworze, oprócz starego bardzo marszałka, który pod piecem fajkę palił, żyli owi dwaj panicze, już dobrze pod wąsem i brodaci, córka, panna Adelaida, której się dotąd nie trafił żaden wielbiciel na serjo, mimo że wiedziano o pięćdziesięciu tysiącach, które po najdłuższem życiu ojca obiecywano, i kilku ubogich krewnych, zajmujących obowiązki koniuszych, leśniczych, rządzców i t. p.
Życie na wsi pracowitej a cacnej szlachty, jest może najszczęśliwszem, jakie można wymarzyć, ale żywot tych biednych braci naszych, którzy założyli sobie wszelakiej pracy unikać, nie mógłby dzisiejszemu Rejowi jakiemu służyć za wzór do ideału człowieka. Szlachcic, który pracuje, troska się, ponosi ofiary chętne, sercem dzieli się ze światem, życiem z krajem, myślą z ludzkością całą — wielkie zajmuje miejsce w dziejach społecznych, których jest średniem ogniwem. Nie każdemu wszakże dano pojąć posłannictwo i włożone na się przyjąć i spełnić.
Rogalowie mieli wcale inną zasadę i pojmowali sobie przeznaczenie i funkcję szlachty w sposób całkiem oryginalny, pewni naprzód, że szlachcica najświętszym obowiązkiem jest próżnowanie.
Powtóre, że szlachcic wszystko umie choć się niczego nie uczy i do wszystkiego jest zdolny, jak skoro pieczętuje się starym klejnotem.
Potrzecie, że nie ma dlań ani za wysokich stopni, ani wyżyn niedostępnych.
Poczwarte, że obowiązkiem jego jest uczciwie i porządnie życia skosztować, a w żadną robotę nużącą, odbierającą siły i umysł wycieńczającą się nie wdawać.
Popiąte, że wąsy nosić powinien.
Byli to zresztą poczciwe chłopaki, dobrego serca, głowy wcale nie tęgiej, ale w towarzystwie ochoczych, z apetytem przykładnym, z gotowością do spijania wszelakiej lury znakomitą, dla przyjaźni i komitywy nie wzbraniający się nawet upić; głosu i piersi potężnych, siły olbrzymiej, wąsów blond długości ciekawej...
Szukam cobym więcej na ich zaletę mógł powiedzieć, a znaleźć mi już trudno... Rzeczywiście, bardzo byli poczciwi i tę im sprawiedliwość oddawali wszyscy, chociaż gdy przyszło w rozbiór tej poczciwości i zalet się wdawać, nikt dobitniej oznaczyć nie umiał. Była to bowiem ta pospolita nieokreślona poczciwość szlachecka nasza, której pełno, bo każdy z nas jest tak sobie poczciwy.. czujemy, żeśmy wszyscy dobrzy, zacni, tylko dowieść i odkryć czem i jak, niepodobna.
Prawda że głupi, powiada jeden, trochę szachrajowaty, dodaje drugi, istotnie pijak i burda, mówi trzeci, próżniak i dziwak, woła inny — ale taki poczciwy! taki poczciwy!!!
Poczciwość tego rodzaju często się bardzo ogranicza ochotnym stawaniem do kielicha, podawaniem dłoni nie zbyt czystym uściskom, tolerowaniem cudzych błędów i dobrodusznością, która zakrawa na głupotę... zawsze to jednak poczciwość...
Moi panowie Rogalewicze głosem całego powiatu uznani byli za strasznie poczciwych, wprawdzie nie tylko prochu, ale kołnierza futrzanego do kurtki myśliwskiej by nie wymyślili we dwóch, wszakże lubiono ich powszechnie i mówiono o młodszym, że nie bardzo nawet głupi...
Oba naturalnie poczytywali sobie za najświętszy obowiązek nic nie robić... Marszałek dnie swojego żywota regularnie spędzał w sposób następujący:
Wstawał z łóżka około dziewiątej, wdziewał pantofle na bose nogi i z fajką zasiadał w zimie pod piecem, latem u okna, na medytacji głębokiej i przerywanej gawędzie z przechodzącemi, spędzając kilka godzin do drugiego śniadania. Często tak łapał pokojówkę idącą z żelazkiem do prasowania, lub chłopca ze szczotką i rozpocząwszy z niemi rozmowę, godzinę całą nią się zabawiał, wyciągając zapewne wnioski filozoficzne z naiwnych odpowiedzi... Jeżeli potem trafił się sąsiad, grywano zaraz wista, aby czasu nie tracić, przekąsywano około południa, siadano do stołu o pierwszej, a kuchnia była smaczna i obfita. Po obiedzie, oczewiście strawność wymagała spoczynku, nie ruszał się więc i strzegł zajmować umysłu do herbaty, którą orzeźwiony, ciągnął dalej grę lub głębokie zamyślenie do wieczerzy. Trafiało się, że ekonom przychodził zasięgnąć rady jego, lub oznajmić, że rozkaz został spełniony, wtedy marszałek pił z nim kieliszek wódki i nie długo pogawędziwszy o gospodarstwie, odprawiał...
Następowała wieczerza, wist iterum, jeśli było z kim grać, lub kabała i rozmowa o powiatowych dziejach, a około jedenastej usypiano we dworze, pilnując ściśle tej zasady, że przed północą sen najposilniejszy.
Na polu nigdy prawie nie bywał dostojny Rogala, chyba mu się trafiło wyjść na przechadzkę chłodkiem; w gumnach i na toku rzadziej jeszcze, w regestra nie wglądał mając pełne zaufanie w swych oficjalistach, książek nie czytywał, znajdując, że raz przeczytane na nic się nie przydały i za kosztowną były zabawką, słowem, jeśli pracował to tajemnie i w głębi duszy, a nikt go na zbytecznem wysileniu władz nie pochwycił. Jedynemi chwilami ruchliwszemi w jego życiu były zjazdy obywatelskie przedwyborowe, wybory, narady w których żywy brał udział przy śniadaniu i kontrakty miejscowe... Wpływ tego znakomitego człowieka był bardzo wielki w powiecie, znaczący nawet w gubernii; i domyślano się w nim trafnego instynktu potrzeb społecznych, chociaż wezwany do rady dawał ją na wzór Sybilli.
— Jakże, panie marszałku, wybrać tego?...
— Hm! wybrać! jeżeli... a gdyby... to i tak i... rozumiesz! — odpowiadał statysta — trzeba mieć wszystko na względzie... bo nawet w przypadku... pojmujesz... wszelako nigdy być nie może... ogólnie mówiąc... wiesz?
— Wiem, wiem! zgadzał się pytający choć nie domyślał o co chodziło.
— Rzecz ważna — ciągnął dalej stary — wszystko zależy od tego jak? otóż sęk!.. człowiek nie mówię, chociaż, ale nie byłem przeciw niemu, jednak zawsze z uwagą... przyszłość okaże... itp. itp.
Nie kleiło się to co mówił, ale badacze bieglejsi pod tą zasłoną słów poplątanych odkrywali sens jakiego im było potrzeba.
Syn starszy wymownego marszałka był, jakeśmy rzekli, z powołania myśliwym, i krom godzin poświęconych tej szlachetnej zabawie, życie pędził na kształt ojca; młodszy mocno się hipologją zajmował, bułankami i pstrokaczami, nie zamęczając się żadną pracą niewłaściwą.
Oba tylko, jako młodsi i żwawsi od ojca, częściej wyjeżdżali z domu, ocierali się o ludzi i przez nich do starego dworu w Dębinie przychodziły wiadomości ze świata oddaleńszego, które też przynosił niekiedy arendarz, czasem ekonom. Stary Rogala był dosyć ciekawy i rad pasł się nowinką, którą mógł parę dni przeżuwać.
— Historje na Wschodzie — mawiał posłyszawszy od Icka, że trzy tysiące okrętów angielskich przypłynęło do Konstantynopola — co to za komplikacja!... gdyby tego... ale nie, owszem jeszcze... rozumiesz! ważny wypadek! jeżeli zajmą... kwestja... jeżeli nie... kwestja; jeżeli tego, to ten, a nie inaczej! rozumiesz?..
Każdy, naturalnie, odpowiadał że rozumie, żeby ciemniejszego jeszcze nie wywołać tłómaczenia.
Kto właściwie rządził sprawami majątku w Dębinie i myślał o przyszłości, odkryć nie było można; kluczyki od kasy były przy marszałku, a ten w trudnych razach powtarzał more antiquo — jakoś to będzie. — Synowie spuszczali się na ojca, ojciec dużo na jakoś. Gospodarstwem wielowładnie rządził ekonom dawnego kroju, wąsaty i przy batogu zawsze; apteczką i kuchnią panna Adelaida, lasami pan Wincenty, stajnią pan Jakób, a wszystkim razem chyba Pan Bóg. Nie szło to ani zbyt źle, ani nadto dobrze, czasem, przypadkiem rodziło siano rozmaicie, trafiało się że i pośladkami; sprzedawano żydkom gdy nacisnęła potrzeba, robiono maleńkie dłużki i tak się sobie ciągnęło z dnia na dzień, aby dalej do końca, aby dzień do wieczora...
Ludziom wiejskim nazbyt źle nie było: ekonom, chcąc ich mieć po sobie, folgował, pan utrzymywał że z nich skóry drzeć nie należy, bo i to są ludzie (z czego widać, że nie bardzo nad ich stanem i położeniem się zastanawiał) — panicze mieli swoich faworytów i ulubienice we wsi, słowem, nie stękano tam bardzo — ale przykład zawsze jest zaraźliwy.
Że we dworze nie bardzo myślano o przyszłości i nie troskano się o jutro, we wsi też także mało kto pracował, opuszczali się i wieśniacy.
W karczmie szedł szynk doskonale, wódka rozprzedawała się wyśmienicie, ale pola bywały nie pozasiewane na zimę i zapasów w stodółkach nie znalazłeś. Nie przymuszano nikogo nawet ku dobremu, a jedno tylko zuchwalstwo, ekonom, przestrzegacz porządku i minister spraw wewnętrznych, karał surowo, innym małym wybrykom folgując.
Moglibyśmy tu jeszcze skreślić obraz dodatkowy rezydentów Dębina i drużyny dziedziców, ale nie widzimy potrzeby dłużej się nad temi epizodycznymi postaciami zastanawiać; co czytelnikowi sumienności naszej dowiedzie, bo rezydenci na parę rozdziałów, jeśli nie więcej rozłożyć by się mogli. Słówko tylko o pannie Adelaidzie. Miała ona w tych czasach lat z górą dwadzieścia, twarzyczkę dziwnie piękną, oczy czarne prześliczne, uśmiech łagodny i czoło zamyślone. Wychowanie jej nie było bardzo staranne, wszakże miała jakąś madamę, która pierwej niż katechizmu nauczyła ją po francuzku i na fortepianie... Były to dwa przedmioty głównie wymagane dla Rogalanki, bo chodziło o to, żeby w towarzystwie pokazać się na równi z innemi mogła, a nie o to czem być miała.
Po francuzku nauczyła się też trochę i dosyć źle, prawdę powiedziawszy; na fortepianie grała kilka mazurków, jednego walca księcia Reichstadt i poloneza Ogińskiego; ale mimo że się jej wychowanie nie wzięło, głową i rozsądkiem całę przechodziła rodzinę.
Ojciec i bracia w ciężkich razach uciekali do niej po radę, umiała i osądzić i odezwać się, i domyśleć i poznać się na człowieku. Dobrego serca, szlachetna, miła, w domu tym osamotniona, zawczasu posmutniała biedna i żyła w swym pokoiku z kilką książkami, z modlitwą i dziewiczemi dumami swemi. Goście widywali ją u stołu, przy herbacie, a ojciec i bracia pozbywali się jak mogli najprędzej, aby swobodnie, po kawalersku puścić wodze mowie i ruchom... Pomimo wielkiej piękności, która ściągała oczy w kościele, wyrazu dobroci i smutku, mającego urok dla wszystkich, nikt dotąd o pannę Adelaidę się nie starał. Wiedzieli sąsiedzi o pięćdziesięciu tysiącach a razem i o tem, że marszałek za lada hetkę córki nie wyda. Życie jej płynęło cicho ale smutnie, jednostajnie, powoli, a kwieciły je nadzieje i sny o kimś, o czemś, o tych królewiczach z za morza jak w bajce... Więc się śpiewało, śniło, czytało trochę, marzyło, a gdy nie wiele miała do czynienia, powracało się do ulubionych książek kilku i z nich dosnuwało co życiu brakło.
Ojciec i bracia kochali Adelaidę bardzo, ale ją widywali rzadko i w jej towarzystwie nie znajdowali przyjemności. A trochę się surowych obawiali sądów.
Marszałek siedząc pod piecem i poglądając na krzątającą się córkę dziwił się czasem, dla czego dotąd się jej nikt nie trafił, ale się tem pocieszał, że i jemu taka gospodyni była potrzebną.
— Na wszystko jest czas — mówił — jeszcze młoda, znajdzie się kupiec i na ten towar...