Hrabia Monte Christo/Część V/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część V |
Indeks stron |
WŁOCHY — ŻEGLARZ SINDBAD.
W początkach 1838 roku, bawiło we Florencji dwóch młodzieńców z najpierwszych domów Paryża; vice-hrabia Albert de Morcef i baron Franciszek d‘Epinay.
Gdy już znudzili się sztuką, postanowili spędzić karnawał w Rzymie, w którym Franciszek, jako od czterech lat zamieszkały we Włoszech, służyć miał za przewodnika Albertowi.
Że zaś niemało potrzeba przygotowań, aby w Rzymie spędzić karnawał, zwłaszcza gdy kto ma zamiar pokazać się nietylko na placu „del Popolo“, ale i na „Forum Romanum“ napisali przeto do pana Pastriniego, właściciela hotelu Angielskiego, z prośbą, by ten zatrzymał dla nich przyzwoite apartamenty.
Pan Pastrini odpisał, że ma jedynie dwa wolne pokoje, ze wspólnym gabinetem, i to na drugiem piętrze, za umiarkowaną zresztą bardzo, jego zdaniem, cenę jednego luidora dziennie.
Dwaj młodzi przyjaciele propozycję tę z konieczności przyjęli.
Że zaś stolicy Medycjuszów mieli dosyć, jak to powyżej zaznaczyliśmy już, Albert przeto wyjechał do Neapolu, gdy Franciszkowi przyszła chętka zwiedzenia Korsyki, tej kolebki Bonapartych, a także wyspy Elby, która była ongi ostatniem państwem Napoleona.
Pewnego więc wieczora odczepił łańcuch przytrzymujący jego stateczek żaglowy w porcie Livorno, owinął się w szerokie zwoje swego płaszcza i ułożył do snu, dając rozkaz załodze:
— Na wyspę Elbę.
Stateczek opuścił port, jak ptak morski swe gniazdo, nazajutrz Franciszek znalazł się w Porto-Ferrajo.
D‘Epinay zwiedził wyspę, przyjrzał się każdemu śladowi pozostawionemu przez olbrzyma wieków i wrócił z powrotem na statek.
W dwie godziny potem znów stanął na lądzie w Pianosa, gdzie, jak mówiono, przelatywać miały nieprzeliczone stada czerwonych kuropatw.
Polowanie nie udało się wszelako. Myśliwy zdołał zabić zaledwie kilka sztuk, to też był w jak najgorszym humorze. Zły, wsiadł na statek i kazał płynąć dalej.
— Gdyby pan hrabia życzył sobie tego, to mógłby mieć wyborne polowanie — odezwał się dowódca statku.
— I gdzież to?
— Czy widzi pan tę plamę na morzu? Jest to wyspa Monte Christo, tamby można doskonale zapolować.
— Phii... nie mam pozwolenia na polowanie tam.
— Nikogo o pozwolenie prosić nie potrzeba. Ta wyspa jest zupełnie pusta, nikt na niej nie mieszka.
— Cóż znowu? Jakżeby to być mogło, aby jakaś wyspa na Morzu Śródziemnem nie miała właściciela?
— A jednak tak jest. I jest to zupełnie naturalne, panie hrabio. Wyspa ta jest bowiem skupiskiem kilkunastu nagich skał i nic ponadto.
— Do kogóż ta wyspa należy?
— Do Toskanji.
— I jest tam jakaś zwierzyna?
— Tysiące dzikich kozłów.
— Czemżeż żyją te dzikie kozy?... chyba skały liżą? — zapytał d‘Epinay tonem niedowierzania.
— Żywią się krzewami, mirtami i mchem.
— Jeżelibym się zgodził, to gdzież noc przepędzę?
— W grotach na ziemi, lub też w płaszczu na statku.
Franciszkowi wyprawa ta przypadła do smaku, wydał więc rozkaz skierowania statku ku wyspie Monte Christo.
Gdy statek pełnymi żaglami szedł ku wyspie, d‘Epinay znów zagaił rozmowę.
— Mój drogi kapitanie, mówiłeś, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem kontrabandzistów i korsarzy. Wiesz co, że to mnie wprowadza w zdumienie byłem bowiem pewien, że po zdobyciu Algieru, jedynem miejscem dostępnem dla tego rodzaju bohaterów morza są już romanse Coopera tylko.
— Zapewne, ale pan hrabia myli się, są bowiem rozbójnicy, których papież Leon XII uważał za wytępionych, a przecież oni wszędzie na drogach publicznych, aż do samych bram Rzymu, napastują podróżnych. Czy pan hrabia nie słyszał, jak sześć miesięcy temu rozbójnicy tacy napadli na pełnomocnika francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go zupełnie.
— O, cały cywilizowany świat mówił o tem.
— A więc, gdyby pan hrabia mieszkał jak my w Livorno, słyszałby niejednokrotnie, że niejeden mały statek kupiecki, naładowany towarami, lub też piękny jacht angielski spodziewany w Bastia, w Porto Ferrajo, lub Civita Vecchia, nie przybywa tam zupełnie i nikt nie wie, co się z nim stało. Mówią o statku takim, że zatonął. To się zdarza czasami, ale nie same skały bywają przyczyną tych zniknięć; o wiele częściej się zdarza, że powodem zniknięcia takiego bywa mała, wątła z pozoru łódka, z sześcioma, ośmioma najwyżej ludźmi u wioseł, lecz za to uzbrojonymi przewybornie. — Taka właśnie łódeczka napada niespodzianie, w czasie ciemnych i burzliwych nocy, w pobliżu jakiej dzikiej i samotnej wysepki.
— Dlaczegóż — zapytał d‘Epinay — ci, którym zdarzyły się podobne wypadki, nie wnieśli skargi i nie ściągnęli na tych bandytów zemsty rządu francuskiego, sardyńskiego, lub toskańskiego?
— Dlaczego? — odpowiedział kapitan z lekkim uśmiechem.
— Tak. Dlaczego?
— Bo przy takiem spotkaniu ze statkiem handlowym lub jachtem, przenosi się naprzód z niego wszystko, co tylko znajdzie się na nim cenniejszego, na łódź korsarską, następnie wiąże się ręce całej załodze, wreszcie wydrąża na spodzie statku dziurę wielkości beczułki i zostawia się go własnemu losowi. Statek taki po kilku, co najwyżej kilkunastu minutach, zaczyna się skarżyć i jakby jęczeć, potem zwolna zanurza się, wreszcie podnosi się nagle... i gwałtownie zapada w otchłań. Tak przepada statek, o którym mówią, że zatonął. Teraz pan hrabia już zapewne rozumie, dlaczego nikt nigdy nie zanosi skarg i nie żąda pomsty?
Gdyby kapitan był wcześniej opowiedział te tajemnice Śródziemnego morza, kto wie, czyby d‘Epinay odważył się na tak niebezpieczną wyprawę...
W obecnej chwili jednak, gdy statek zmierzał ku wyspie — byłoby rzeczą niegodną cofać się i wracać.
D‘Epinay nie szukał nigdy niebezpieczeństw, lecz z zimną krwią przyjmował je, gdy były nie do uniknięcia.
Statek tymczasem szybko płynął ku wyspie, która, w miarę zbliżania się zdawała wyrastać z łona fal a w przejrzystem powietrzu, ostatniemi promieniami słońca rozświetlonem, wyglądała jakby jakieś wielkie cmentarzysko skał.
Załoga statku, składająca się z czterech ludzi, zdawała się być zupełnie spokojna, widocznem jednak było, że podwoiła czujność.
Zaledwie kilka kilometrów oddzielało ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło się skłaniać ku zachodowi i kryć za Korsykę, której góry wyniosłe, po prawej stronie, odbijały się na niebie. Lekka mgła wstawała z morza i zdawała się płoszyć resztki światła dziennego, nakoniec silny blask słońca, purpurowy, zakwitł na wierzchołkach skał i drżał przez chwilę. Następnie światła stały się bardziej opalowe, z karminu przeszły w róż, w seledyn, w fjolet, aż nakoniec całą przestrzeń zaległy ciemności.
Korsyka znikła w nocy w przestrzeni, zaś skały Monte Christo czerniały ponuro, jakby były bramami piekła.
W czarnych tych zwaliskach nagle zabłysło światło ogniska.
— Patrzajcie, tam są ludzie — zawołał d‘Epinay.
— Ciszej, panie!
— A mówiłeś, że wyspa nie jest zamieszkała?
— Ja mówiłem, że wysepka nie ma stałej ludności co nieznaczy, by nie była schroniskiem kontrabandzistów.
— I korsarzy?
— I korsarzy — potwierdził kapitan zapytanie d‘Epinay‘a — to też rozkazałem tak okrążyć wysepkę, by nie padł na nas blask ogniska.
— Ogień, wydaje mi się być raczej znakiem bezpieczeństwa, aniżeli obawy, gdyby to byli ludzie, co się lękają być widzianymi, nie rozkładaliby ognia.
— E! to nic nie znaczy — odrzekł kapitan — gdyby pan hrabia znał położenie wyspy, wiedziałbym wtedy, że ogień ten został rozpalony w miejscu tak umiejętnie wybranem, że nie może być widziany ani z Korsyki, ani z Pianosy, dojrzeć go można z morza jedynie!
— Sądzisz więc, że ogień ten wróży nam towarzystwo nie najlepsze?
— Trzebaby się przekonać — odpowiedział kapitan, nie spuszczając oczu z wyspy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz to pan hrabia zobaczy.
Rzekłszy to, kapitan naradzać się zaczął z towarzyszami, rezultatem czego było, że statek zawrócił, a następnie wykonał parę obrotów i ogień znikł im z oczu. Wówczas sternik popłynął wprost ku wyspie, żagle zostały zwinięte, a w chwilę potem statek dotknął brzegu.
Wszystko to dokonane było w najgłębszem milczeniu.
Od zmiany kierunku nikt jednego nie powiedział słowa.
I d‘Epinay milczał również, lecz czas ten zużytkował w ten sposób, iż z najzimniejszą krwią opatrzył karabin i dwie dubeltówki, a następnie nabił je starannie i czekał w pogotowiu.
Gdy się to działo, jeden z majtków rozebrał się do koszuli i rzucił się do morza, płynąc lekko ku brzegom, w stronę ognia, z taką zręcznością, że zaledwie drobne bruzdy zostawiał za sobą, nakoniec znikł im z oczu.
Wszyscy dalej zachowywali grobowe milczenie, nakoniec majtek wrócił, przyczem płynął tak sprawnie i lekko, że nikt go nie zauważył.
— I cóż? — zapytał d‘Epinay.
— A cóż. Ogień palą włoscy kontrabandziści, w towarzystwie dwóch bandytów korsykańskich.
— W takim razie możemy wysiadać na ląd. To dobrzy ludzie — zaopinjował kapitan.
— Jesteś przekonany, że nie mamy się czego obawiać — zapytał d‘Epinay.
— Niczego zgoła, panie hrabio. Przecież kontrabandziści nie są rzezimieszkami.
— No, a ci tam korsykańscy bandyci? — zapytał zawsze ostrożny d‘Epinay.
— Ach, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami! To winny ich magistraty i te, Boże odpuść... sądy.
— Jakto?
— A tak. Prześladują one najbardziej prawych synów Korsyki, za ich uczucie narodowe, vendettę.
— Cóż ty rozumiesz przez vendettę? Zabić człowieka, czy tak?
— Panie hrabio! Zabić człowieka i zabić nieprzyjaciela — to są rzeczy najzupełniej różne.
— Ano, dobrze. Niech i tak będzie. Więc powiadasz, że możemy śmiało poprosić tych bandytów o gościnność? Czy jesteś pewny jednak, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich tam jest wszystkich razem?
— Pięciu, panie hrabio, trzech kontrabandzistów i dwóch bandytów.
— Tylu przeto, co i nas. Na wypadek gdybyśmy byli źle przez tych panów widziani, — jesteśmy w równej sile i potrafimy, mam nadzieję, zmusić tych jegomościów do grzeczności. Dalej przeto, kierujemy się ku światłu.
— Dobrze, panie hrabio, niech pan hrabia pozwoli jedynie bym przedsięwziął pewne środki ostrożności.
— Ależ i owszem, bądź roztropny jak Ulisses, mądry jak Mentor. Nietylko ci pozwalam, ale najusilniej rozkazuję.
— A więc dobrze, proszę tylko zachować milczenie.
Człowiek tego pokroju jak Franciszek d‘Epinay, patrzący na rzeczy z właściwego stanowiska, zdawał sobie dobrze sprawę ze swego teraźniejszego położenia, w jakie wpadł samochcący. Aczkolwiek nie groziło mu wyraźne niebezpieczeństwo — rozsądek zalecał ostrożność.
Ciemna noc, pustynne morze i wyspa niezamieszkała, gorzej — będąca przytułkiem bandytów i korsarzy. Jest on przytem w rękach obcych mu żeglarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszego powodu poświęcać się dla niego; znali go i wiedzieli tyle, że ma przy sobie kilka tysięcy franków w trzosie, a nadto broń najwyborniejszą, którą wielokrotnie z zazdrością oglądali.
I teraz oto miał wysiąść z takimi właśnie ludźmi na nieznany ląd, na wyspę, na której kontrabandziści i bandyci udzielić może zechcą przybyszowi takiej właśnie gościnności, jak poganie Chrystusowi.
Znajdując się więc w takiem położeniu, pośród takich niebezpieczeństw może urojonych, może rzeczywistych, — oka nie spuszczał ze swych ludzi, a karabinu z ramienia.
Majtkowie tymczasem podnieśli z powrotem żagle i wzięli się do wioseł, manewrując statkiem. D‘Epinay, przyzwyczaiwszy już nieco oko do zmroku, dostrzegał coraz wyraźniej tego granitowego olbrzyma, około którego jego statek krążył, nakoniec, gdy okrążono jednę ze skał bardziej w morze się wrzynającą, spostrzegł dawniej widziane ognisko, o wiele jaśniejsze teraz, a przy niem siedzących ludzi...
Kapitan czas dłuższy kierował statkiem w ten sposób, że płynął w cieniu, i dopiero gdy się znalazł już nawprost ogniska, — zwrócił nagle ku niemu przód statku, wjechał śmiało na wody oświetlone blaskami i zaśpiewał pełnym głosem pieśń żeglarzy.
Na pierwszy odgłos melodji od morza, wszyscy podnieśli się nagle, chwycili za broń i zeszli na brzeg morza, przyglądając się bacznie statkowi, którego siłę i zamiary zapragnęli najwidoczniej rozpoznać.
Przypatrzywszy mu się i osądziwszy widać, że nie jest groźny — odeszli, prócz jednego, który pozostał nad brzegiem, gdy inni, nie zwracając już wcale na przybyły statek uwagi, zasiedli zpowrotem przy ogniu, na którym dopiekał się cały kozioł.
Gdy barka dopływała do brzegu, pilnujący pobrzeża człowiek zawołał w sardyńskiem narzeczu ludowem:
— Kto tam?
D‘Epinay przygotował karabin do strzału, natomiast kapitan na zapytanie odpowiedział, lecz co — d‘Epinay nie rozumiał, domyślał się jedynie, że mówiono o jego osobie.
— Czy pan hrabia — zwrócił się do niego kapitan — życzy sobie wymienić swe nazwisko?
— Ci panowie nazwiska mego zapewne nigdy nie słyszeli, powiedz więc im jedynie, że jestem francuzem, podróżującym dla przyjemności.
Kapitan przetłumaczył odpowiedź d‘Epinaya strażnikowi, ten zakomunikował ją donośnym głosem ludziom siedzącym przy ognisku, z których jeden podniósł się szybko i znikł za skałami.
Zapanowało głuche milczenie. Każdy myślał o sobie; d‘Epinay o wylądowaniu, majtkowie na statku i kontrabandziści o koźle. Wszyscy udawali obojętnych, lecz pilnie obserwowali się wzajemnie.
Człowiek, który zniknął za skałami, powrócił niezadługo, skinął głową wartownikowi, a ten wtedy zwrócił się do przybyłych i rzekł jedno tylko słowo: „s‘accomodi“.
Wyrazu tego nie sposób wytłomaczyć; znaczy: bądźcie swobodni, prosimy was, wstąpcie tutaj, bywajcie, pozdrawiamy was...
Majtkom nie potrzeba było dwa razy tego powtarzać, paroma uderzeniami wioseł przybili do brzegu i wyskoczyli na ląd. D‘Epinay poszedł za ich przykładem; karabin miał w ręku, zaś strzelbę na ramieniu; drugą niósł za nim majtek. Że jednak d‘Epinay z ubioru wyglądał na turystę i trochę na poetę, czy malarza, to groźne jego uzbrojenie w nikim nie obudziło lęku.
Majtkowie wyciągali łódkę na brzeg i zajęli się wyszukaniem dogodnego locum na wypoczynek, gdy wszakże jeden z nich zbliżył się do grupy siedzącej przy ogniu, zawołano:
— Nie zbliżać się!...
Majtek wymamrotał coś na swoje usprawiedliwienie i cofnął się pośpiesznie.
— Szkoda, że ci ludzie są tak niegościnni! — zawołał wtedy d‘Epinay — ich pieczeń koźla, sądząc z aromatu, który aż tutaj do nas dochodzi, jest wyborna.
— Jeżeli pan hrabia — rzekł kapitan — ma taki nieposkromiony apetyt, to możeby oni odstąpili nam część jej za nasze kuropatwy, biszkopty i butelkę rumu?
— Wybornie, kapitanie, zaproponuj im to. Ty najwidoczniej masz niezwykły talent do układów. Cóżby to był z ciebie za dyplomata!
W czasie tej rozmowy majtkowie nie próżnowali bynajmniej i rozpalili ogień, który trzaskał wesoło.
Kapitan poszedł, by przeprowadzić układy, lecz dość długo jakoś bawił. Najwidoczniej były jakieś trudności. Nakoniec wrócił.
— No cóż, kapitanie! Zgadzają się? Przyjmują nasz rum i czekoladę?
— Owszem, przyjmują. Lecz jest coś ważniejszego. Sam ich naczelnik, gdy się dowiedział, że pan hrabia jest szlachetnie urodzonym francuzem, zaprasza pana hrabiego do siebie na wieczerzę.
— Tak? ależ przewybornie! Widać że ten ich naczelnik jest człowiekiem cywilizowanym, to też nie widzę żadnej racji, bym miał nie przyjąć jego zaprosin, tembardziej, że i sam nie jestem ogołocony z zapasów, moje Asti Spumnate przyda się na tej uczcie z pewnością.
— O, panie hrabio, nie o to tutaj idzie. Na tej tam wieczerzy nie będzie brakowało niczego. Naczelnik ów stawia jeden warunek, bez którego nie zgodzi się na to, by pan hrabia miał się znaleźć w jego domu.
— W jego domu? — d‘Epinay zapytał zdziwiony — alboż on wystawił sobie tutaj dom?
— Bynajmniej, ale — jak opowiadają ma on tutaj bardzo dogodne mieszkanie.
— Znasz tego ich naczelnika?
— Coś nie coś o nim słyszałem. Mówią o nim, i dobrze mówią.
— Tam, do diabła! I jakiż on mi stawia warunek?
— By pan hrabia pozwolił sobie zawiązać oczy i nie zrzucał przepaski, póki on na to nie da pozwolenia.
D‘Epinay spojrzał badawczo na kapitana, jakby pragnął wydobyć z niego, co się za tą propozycją kryje?
— Jest się nad czem zastanowić, przyznaję — rzekł wtedy kapitan.
— I co mi radzisz? Co ty byś zrobił na mojem miejscu?
— Ja? A cóż ja mam do stracenia? Poszedłbym bez namysłu. Nie dla wieczerzy nawet, lecz przez ciekawość.
— A cóż tam może być ciekawego?
— Proszę pana hrabiego — odpowiedział kapitan głos zniżając — nie wiem, czy to prawda, ale mówią...
— Cóż tam mówią takiego?
— Mówią, że ten naczelnik mieszka w tych swych podziemiach, bo to są podziemia, jakby w najwspanialszych pałacach. Pałac Pitti przy nim, — to fraszka!
— E, dzieciństwo!
— Nie, to najświętsza prawda. Pewien sternik z okrętu „Savoya“ był tam. I wyszedł stamtąd jak obłąkany. Powiada, że podobnych skarbów na całym świecie niema.
— Ależ to opowieść z Tysiąca i Jednej Nocy! I radzisz, bym tam poszedł?
— Ani radzę, ani odradzam. Niech pan hrabia zrobi, jak sam uważa. Ja nie śmiałbym radzić w podobnych wypadkach.
D‘Epinay przez chwilę się zastanawiał i doszedł wreszcie do przekonania, że jeżeli ów naczelnik jest rzeczywiście człowiekiem tak bogatym, to cóżby mu mogło zależeć na podejściu tego, który nie ma przy sobie więcej nad kilka tysięcy franków?
Spodziewał się, prócz tego wszystkiego, zjeść dobrą wieczerzę i poznać niezwykłego bądź co bądź człowieka — przystał więc i polecił kapitanowi zanieść swą odpowiedź.
D‘Epinay był, jak wiemy, bardzo przezorny. To też popróbował rozpytać się jeszcze pomiędzy majtkami, czy nie wiedzą oni czasem o tajemniczym naczelniku? Jeden z nich zgodził się odpowiadać, zaczynając od tego, że zna dobrze statek, na którym odbywa swe podróże ów tajemniczy człowiek. Miał to być jacht niewielkiej objętości, mocny, silny i szybki, jak żaden inny na świecie. Zbudować go miały wspólnemi siłami najlepsze warsztaty w Genui.
— Jakto? dowódca kontrabandzistów śmieliłby się budować swój statek w porcie tego znaczenia, co w Genui.
— Przecież ja nie mówiłem, że właściciel statku tego jest kontrabandzistą?
— Ty nie mówiłeś, ale zdaje się, że kapitan takie właśnie dał objaśnienie. Jeżeli jednak naczelnik ten, jak go nazywacie, nie jest dowódcą kontrabandzistów, to czemże jest u licha?
— To jakiś o nieprzebranych bogactwach magnat, podróżujący dla przyjemności.
— Jakże się on nazywa?
— Zwą go „Sindbadem Żeglarzem“. Wątpię jednak, by to miało być jego prawdziwe nazwisko.
— A gdzież ten tajemniczy człowiek mieszka?
— Na morzu.
— Skąd pochodzi?
— Nie wiem.
— Czyś go widział kiedy?
— Parę razy.
— Mówicie o tym pałacu podziemnym i nie byliście nigdy ciekawi zbadać, ile też prawdy w tych opowiadaniach się mieści? Zbadać, odnaleźć miejsce, gdzie się ten pałac kryje?
— O, panie hrabio! Albo to raz, lub dwa? Cóż, kiedy poszukiwania te, — a robił je niejeden — kończyły się zawsze na niczem. Przekopaliśmy, miejsce przy miejscu, całą jednę znajdującą się tutaj grotę — i nie znaleźliśmy nic. Nie tak to łatwo! Tam drzwi się otwierają nie kluczem, lecz czarodziejskiem zaklęciem.
— A więc pójdę tam — zawołał podnieconym głosem d‘Epinay — niech się dzieje co chce!
— Nasz Jaśnie Wielmożny Pan oczekuje pana hrabiego — odezwał się jakiś głos.
Zamiast odpowiedzi, na wezwanie to, d‘Epinay dobył chustkę z kieszeni, i podał ją nowo przybyłemu, który starannie zawiązał mu oczy.
Potem kazano mu przysiąc, że nie będzie usiłował zrzucić przepaski, aż do chwili, gdy naczelnik mu na to pozwoli.
D‘Epinay złożył przysięgę jak najchętniej.
Po takich dopiero ostrożnościach dwóch ludzi wzięło go pod ręce, przewodnik wskazywał zaś drogę.
Po przejściu kilkuset kroków, d‘Epinay uczuł żar ogniska i łechcący podniebienie zapach kozła, następnie parę minut prowadzono go jakiemiś wąskiemi wśród skał ścieżkami, wreszcie zmiana powietrza pozwoliła poznać prowadzonemu, że się znajduje w podziemiach. Po chwili usłyszał jakiś skrzyp i łoskot — i znowu inna owiała go atmosfera, łagodna i wonna, poczuł, iż stąpa po dywanach, wreszcie prowadzący go odeszli; wtedy d‘Epinay zatrzymał się oczywiście.
Po chwili w przestrzeni przemówił ktoś cudzoziemskim akcentem.
— Witam pana, jako miłego gościa i proszę o zdjęcie przepaski.
Prośbę tę d‘Epinay spełnił natychmiast.
Zdjął chustkę i ujrzał przed sobą człowieka w sile wieku, lat około czterdziestu, w czerwonym fezie na głowie, w czarnej, złotem haftowanej kamizelce, w ponsowych, szerokich i fałdziastych spodniach i w żółtych pantoflach; przepasany był ponadto bogatym pasem kaszmirowym, zza którego wyglądał nieduży, ostry sztylet.
Mimo bladości oliwkowej cery, był to człowiek skończenie piękny, o oku żywem i przenikającem spojrzeniu. Nos prosty, grecki; zęby, jak perły błyskały pod czarnym wąsem.
Jedynie jakaś bladość szczególna, anormalna, sprawiała dziwne jakieś wrażenie; rzekłbyś, że to człowiek, który przez pewien czas długi był zamknięty w grobie. Wzrost średni, budowa ciała smukła i strzelista, nogi wreszcie i stopy — dziwnie małe, jak to się zresztą często zdarza u południowców.
W zdumienie wprowadził d‘Epinaya przepych w urządzeniu apartamentu.
Salon, do którego wprowadzono d‘Epinaya, był wybity bogatą turecką materją, koloru karmazynowego, haftowaną w duże złote kwiaty. Na jednej ze ścian rozwieszono przepyszny dywan ze Smyrny, na którym umieszczono broń najrozmaitszego gatunku, zdobną drogiemi kamieniami.
U sufitu wisiała lampa ze szkła weneckiego, przecudnego kształtu. Na ziemi bezcenne dywany, ramy drzwi bogato rzeźbione. Jedna para drzwi takich stała otworem i ukazywała wnętrze innego pokoju, rzęsiście oświetlonego.
Gospodarz nie przeszkadzał d‘Epinayowi w podziwianiu tych wszystkich nadzwyczajności, a i sam nie spuszczał ze swego gościa wzroku, badając każdy ruch i spojrzenie.
— Zechciej pan wybaczyć, proszę, wszystkie ostrożności których od pana wymagano, zanim cię do mnie wprowadzono. Muszę się z tego usprawiedliwić: wyspa nie jest zamieszkała, gdyby więc ktoś niepowołany dowiedział się o mojem tajemniczym mieszkaniu, zastałbym za powrotem siedzibę moją w bardzo złym stanie, coby było dla mnie bardzo przykre; przyznaję, że nie dla szkód, jakieby stąd wynikły, lecz że postradałbym możność tak doskonałego odgradzania się od świata, gdy tego zapragnę. Więc mi wybacz pan, proszę. Usiłowaniem mojem będzie, abyś zapomniał tutaj o doznanej przykrości. Dam więc panu przedewszystkiem wieczerzę taką, jakiejbyś z pewnością nie miał tam, na górze.
— Na honor, zbyteczne są wszelkie pana tłumaczenia. Wiem, przecież, że zawsze zawiązuje się oczy tym, których się wprowadza do zaczarowanych pałaców. Przykładem Raul w Hugonotach.
— Ja znów odpowiem panu, jak Lukullus, że gdybym był wiedział, kogo mi przyjdzie gościć u siebie, — byłbym się jakoś na to przygotował. Wybacz przeto, że cię przyjmę zupełnie po domowemu, najzwyklejszym posiłkiem dnia codziennego. Moja skromna wieczerza jest jednak cała na twe rozkazy. Proszę cię więc do stołu.
W tejże chwili do salonu wszedł murzyn atletycznej budowy, ubrany w białą tunikę, dając niemy znak swemu panu, zapraszający go do przejścia do jadalnej sali.
— Panie, mała prośba — rzekł gospodarz do d‘Epinaya — niema nic przykrzejszego, gdy parę osób w jednem znajduje się towarzystwie i nie zna swych nazwisk i tytułów. Nie sądź pan, bym nie szanował praw gościnności i wymagał koniecznie, abyś mi wyjawił swe nazwisko; ja proszę o jaki bądź pseudonim, aby to nam ułatwiło rozmowę. Ułatwię to panu i powiem, że mnie ludzie zwą Sindbadem marynarzem.
— Co do mnie — odrzekł żartobliwie d‘Epinay — ze względu, iż jestem zupełnie w położeniu owego Aladyna, znanego z opowieści o Lampie Cudownej, myślę, że byłoby najbardziej odpowiednie może, gdyby pan, panie Sindbadzie marynarzu, zechciał mnie właśnie Aladynem nazywać.
— Ależ przewybornie, panie Aladynie, gościu mój miły. Czy zauważyłeś, że nas proszą do stołu? Racz przeto przejść do jadalnej sali.
Mówiąc to, Sindband podniósł przejrzystą zasłonę i przepuścił d‘Epinaya przez drzwi, a następnie sam wszedł.
Sala jadalna z pozoru wyglądała skromnie, lecz była wyłożona czarnym marmurem i ozdobiona płaskorzeźbami, wyobrażającemi epizody z historji starożytnej. W czterech narożnikach komnaty były ustawione cztery wspaniale rzeźbione kolumny, ze złotemi paterami, na których umieszczono całe stosy najwykwintniejszych owoców, jak ananasy sycylijskie, winogrona z Koryntu, pomarańcze, poziomki, truskawki i brzoskwinie.
Na stole, bogato ubranym srebrem i kryształami, stał już bażant na zimno z truflami, langusty angielskie i rosyjski kawior.
Po tych zakąskach, podawano kolejno: ryby, pasztet na gorąco, pieczyste wreszcie.
Półmiski były srebrne, talerze z japońskiej porcelany.
D‘Epinay parokrotnie przecierał sobie oczy, jakby nie dowierzał, że to nie sen, lecz rzeczywistość.
Usługiwał jeden tylko Ali, murzyn, i przyznać należy, iż powinność swą wypełniał doskonale.
D‘Epinay wyraził gospodarzowi swój podziw z tej przyczyny.
— A tak. Biedne to stworzenie jest mi całkiem oddane, stara się jak może, byle tylko mi dogodzić. Pamięta, że kiedyś ocaliłem mu życie, a ponieważ dba o swą głowę, okazuje mi więc bezustannie swą wdzięczność.
Chociaż Ali nie rozumiał po francusku, wyczytał jednak z oczu Sindbada, że to o nim jest mowa; zbliżył się więc i ucałował rękę swego pana.
— Czy nie nadużyję uprzejmości pańskiej, jeżeli zapytam, w jakich okolicznościach miał miejsce ten wypadek?
— Boże drogi! Niema o czem opowiadać nawet. Bohater tej przygody kręcił się nazbyt blisko, niecnota, około haremu beja Tunisu tak, że ten skazał go na ucięcie języka, następnie ręki, wreszcie głowy. Że zaś oddawna pragnąłem mieć niemowę do swych usług, poszedłem do beja i ofiarowałem mu niezłą dubeltówkę, za przerwanie egzekucji. Bej wahał się jednak. Widocznie miał ogromną chęć posłać biedaka do Hadesu. Dorzuciłem więc nóż myśliwski, którym uprzednio udało mi się przeciąć jatagan jego wysokości, co tak go rozczuliło, że się zgodził na darowanie Alemu ręki i głowy, pod warunkiem jednak, że nigdy jego noga nie postoi na ziemiach Tunisu. Zakaz taki był zresztą najzupełniej zbędny, bo niech tylko ten niewierny zdala spostrzeże brzegi Afryki, kryje się natychmiast jak najstaranniej na samym spodzie okrętu, tak, że go stamtąd wywabić nie sposób.
Gdy Sindbad skończył swą opowieść, d‘Epinay rozważać zaczął, co ma sądzić o tej dobrotliwości?
Lecz nie poruszył tego tematu, zapytał natomiast:
— Czy pan spędzasz życie na ciągłych podróżach, jak ów zacny marynarz, którego imię nosisz?
— Prawie, uczyniłem ślub bowiem w czasie, gdy bardzo wątpiłem, ażebym go mógł wypełnić kiedykolwiek, że nie przestanę nigdy poszukiwań, że będę ruchliwy bez wytchnienia! O!... uczyniłem wtedy parę innych jeszcze ślubowań i mam nadzieję, że je wypełnię wszystkie.
Słowa te Sindbad wymówił głosem chłodnym i ugrzecznionym, w oczach mignęła mu dzika błyskawica.
— Musiałeś pan wiele przecierpieć w życiu? — zagadnął d‘Epinay.
Sindbad zadrżał i spojrzał nań badawczo.
— Z czego to pan wnioskujesz?
— Ze wszystkiego. Z twego, panie, głosu, spojrzenia, bladości twarzy... trybu twego życia wreszcie.
— Ja, mój panie, prowadzę najszczęśliwsze życie, jakie tylko sobie można wyobrazić. Żyję jak basza. Jestem absolutnym panem swoich czynów. Zamieszkuję tam, gdzie zapragnę; na morzu, na lądach lub pod ziemią. Jeśli się gdzie nudzę — wyjeżdżam. Jestem wolny jak ptak. Ludzie pozostający na mych usługach są posłuszni każdemu memu skinieniu. Gdy mi kaprys taki przyjdzie, — bawię się sprawiedliwością ludzką, a nawet z niej sobie żartuję: wyrywam bandytę z rąk kata, ukrywam korsarza, którego ona ściga. Jestem najwyższym wymiarem sprawiedliwości. Gdybyś pan spróbował mojego sposobu życia, nie chciałbyś już innego, nie zajrzałbyś już nigdy do ludzkich siedzib, do wielkich miast zwłaszcza, chyba gdybyś dokonać miał tam jakiegoś wielkiego czynu.
— Zemsty, naprzykład — dopowiedział d‘Epinay.
Nieznajomy spojrzał na swego gościa wzrokiem tak przenikliwym i badawczym, jakby go chciał przejrzeć do głębi.
— Dlaczegóż koniecznie zemsty? — zapytał.
— Tak mi się zdaje.
— Nie — odparł Sindbad, pokazując białe i ostre kły w straszliwym uśmiechu — nie zgadłeś pan. Gdy się zjawię kiedy w Paryżu naprzykład, to będę tam raczej wielkim filantropem.
— Nigdy pan nie był w tej faktycznej stolicy świata?
— Nigdy. Muszę mieć wygląd prowincjonalisty, jeżeli pan taki wyprowadziłeś wniosek, trafny zresztą. Tembardziej przeto muszę być w Paryżu.
— Bardzobym pragnął być wtedy w tem mieście, ażeby zrewanżować się za gościnność, jakiej u pana doznałem.
— Przyjąłbym z przyjemnością zaproszenie pańskie, ale niestety, jeżeli tam będę, to zapewne incognito.
Uczta w czasie tej rozmowy dobiegała końca, sprzątnięto już nawet owoce i sery. Wszystkie liczne potrawy podawano zresztą, jakby dla jednego d‘Epinaya tylko, gdyż gospodarz ledwo kosztował każdego dania.
Nakoniec Ali przyniósł wety. Cukry, owoce smażone w cukrze, konfitury... wreszcie postawił z niezwykłą starannością na środku stołu mały kubeczek złoty, z taką samą przykrywką.
Zaciekawiony d‘Epinay podniósł przykrywkę i zobaczył jakąś jakby konfiturę zielonego koloru.
Przykrył z powrotem kubeczek i tyle wiedział po zobaczeniu jego zawartości, co i przedtem.
Spojrzawszy mimowolnie na gospodarza, spostrzegł, że ten uśmiechnął się z jego niezręcznego znalezienia się.
— Nie możesz pan, widzę, odgadnąć jaki przysmak zawiera ta mała czarka i to drażni pańską ciekawość.
— Przyznaję...
— Otóż czuję się w obowiązku zakomunikować panu, iż te niezbyt obiecujące z pozoru konfitury są ni mniej ni więcej jak tylko owa ambrozja, którą Hebe podawała przy stole Jowiszowi.
— Ambrozja ta jednak, gdy się już w ludzkie ręce dostała, musiała, rzecz prosta, stracić swa niebiańska nazwę i przybrać jakąś skromniejszą, ziemską... Jakżeż więc w języku pospolitym nazywa się ten przysmak, próbować którego nie mam, przyznać muszę, zbyt wielkiej ochoty?...
— Ach?... zapytanie to — jakżeż bardzo jest przyziemne. Przechodzimy częstokroć obok szczęścia, ocieramy się o nie i — nie widzimy go. Jeżeli pan jesteś stworzeniem w rodzaju człowieka, to znaczy, iż złoto jest bożyszczem twojem, — skosztuj przysmaku tego, a kopalnie Peru i Potosy będą twoja własnością. Jeżeliś poetą — skosztuj, a świat wizji i marzenia stać będzie dla ciebie otworem. Jeżeli kobieta jest dla ciebie wszystkiem, — znajdziesz się odrazu w raju Machometa. Jeżeliś dumny i ambitny — skosztuj raz jeszcze, a zostaniesz królem w ciągu jednej sekundy i to nie królem takich tam państewek, jak Francja, lub Anglja, lecz królem całego świata, panem stworzenia. Tron twój wznosić się będzie na górze, na której szatan kusił Chrystusa i nie będziesz mu nawet hołdu składał, gdyż on, Wielki Duch Ciemności, przed tobą się ukorzy...
A zdobyć to sobie możesz tak łatwo! Spojrzyj:
To rzekłszy, odkrył czarkę, wziął małą złotą łyżeczką nieco znajdujących się tam konfitur i podniósł je do ust, spożywając je potem z wyrazem najwyższej rozkoszy, z przymkniętemi oczyma i głową w tył odrzuconą.
D‘Epinay nie przerywał mu chwili odurzenia i dopiero wtedy, gdy ten wracać zaczął do przytomności, zapytał:
— Chciałbym jednak wiedzieć, czem jest istotnie ten przysmak niezrównany?
— Czy słyszałeś pan kiedy o „Starcu z góry“?, który chciał zabić Filipa Augusta?
— Słyszałem.
— Wiesz zatem, że panował on dolinom ze szczytu swej niedostępnej góry, co mu dawało nawet ów piękny tytuł. Na górze tej były przepyszne ogrody wiszące, przez słynnego Hosena ben Sabach urządzone. Starzec z góry przyjmował wybranych, i częstował ich wywarem z ziół, który miał moc przenoszenia wybranych tych do raju, w którym kwiaty kwitły wiecznie, słońce nie zachodziło nigdy i przebywały dziewice o piękności nigdy nie gasnącej.
— Aha!... rozumiem, więc to jest haszysz poprostu.
— Odgadłeś pan nakoniec. Więc teraz popróbuj tej ambrozji.
Zamiast odpowiedzi d‘Epinay zaczerpnął łyżeczką dość sporą porcję i zaczął spożywać.
— No! — rzekł, po ukończeniu tej pracy — nie wiem jaki będzie skutek, smak wszelako tych „boskich“ konfitur nie był tak bardzo znów niezrównany...
— Bo smaku swego nie wzniosłeś do szczytu doskonałości. A zresztą... przypomnij sobie, czy za pierwszym razem smakowały ci ostrygi, porter, trufle, albo cierpkie chianti?... Czy byłbyś zdolen pojąć Rzymian, którzy bażanty naprzykład przyprawiać kazali asafetydą, albo chińczyków, dla których przysmakiem są gniazda jaskółcze i przegniłe szczury? Tak samo ma się rzecz i z haszyszem. Wykształć swój smak, a szybko dojdziesz do poznania, że haszysz jest istotnie pokarmem bogów.
Ale przejdźmy teraz do innego pokoju, ściślej — do pańskiego pokoju, gdzie Ali poda nam kawę i nargile.
D‘Epinay wstał i, zgodnie z wolą gospodarza, przeszedł do wskazanego pokoju, w którym znajdowały się niskie sofy, zarzucone nieprzeliczonemi poduszkami w przenajrozmaitszych barwach i przyrządy do palenia. Zamiast dywanów cała podłoga była pokryta puszystemi futrami białych niedźwiedzi.
Biesiadnicy ułożyli się wygodnie na sofach i zapalili fajki, gdy Ali udał się po kawę.
Zapanowało milczenie. Sindbad zdawał się być zajęty jakąś myślą, d‘Epinay zapadł w senne marzenie.
Stan ten przerwało wejście Ali‘ego, który wniósł przybory do kawy.
— Jak pragniesz pan pić kawę, na sposób europejski, czy też po turecku?
— Po turecku, rzecz prosta.
— Zaszczyt to przynosi pańskiemu znawstwu. Tylko na wschodzie ludzie umieją żyć. Gdy tylko załatwię swe interesy w Paryżu — tutaj się uśmiechnął z wyrazem nie do opisania — przenoszę się całkiem do Azji, gdzie chciałbym umrzeć. Jeżelibyś pan zechciał mnie zaszczycić odwiedzinami swemi, znajdziesz mnie niewątpliwie bądź w Kairze, bądź w Bagdadzie, lub Ispahanie.
— Na honor!... nic łatwiejszego. W tej chwili wydaje mi się, jakby mi wyrastały skrzydła, że będę w możności przenoszenia się z miejsca na miejsce.
— Aha!... haszysz najwidoczniej działa! Rozpinaj więc skrzydła od morza do morza i wzlatuj w bezkresy!
D‘Epinay istotnie zapadał w senność. Sindbad widząc to, wstał, dając jakieś dyspozycje Ali‘emu, i oddalił się.
D‘Epinay zaś coraz bardziej wstępował w krainę marzeń, które w końcu owładnęło nim zupełnie.