Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PLAC GREVE.

Dwie te godziny byty dobrze użyte.
Po protokuliście weszli dwaj ludzie, z obliczem ponurem, w ubraniu cechowanem.
Favras zrozumiał, że byli to poprzednicy śmierci, stanowiący przednia straż kata.
— Pójdźcie za nami! — rzekł jeden z tych ludzi.
Favras skłonił się na znak zgody.
A wskazując ręką resztę odzieży, leżącą na krześle, zapytał:
— Czy mogę dokończyć ubrania?
— Dokończcie — odpowiedziano.
Wtedy Favras podszedł do stolika, na którym rozłożone były rozmaite przedmioty z jego worka, i przy pomocy zwierciadełka zdobiącego ścianę, zapiął kołnierz od koszuli, włożył żabot i nadał jak najarystokratyczniejszy układ węzłowi krawata.
Po tem wszystkiem włożył kamizelkę i frak.
— Czy mam wziąć kapelusz? — zapytał więzień.
— Nie potrzeba — odpowiedział ten sam człowiek.
Jeden z tych ludzi, ten właśnie, który nic dotąd nie mówił, patrzył na Favrasa tak bystro, że to aż zwróciło uwagę margrabiego.
Zdawało mu się nawet, że człowiek ten dawał mu jakieś znaki tajemne.
Ale znaki te były tak delikatne, że Favras został w niepewności.
Cóż wreszcie miał mu do powiedzenia ów człowiek.
Nie myślał już o tem, i czyniąc przyjazny gest ręką klucznikowi Ludwikowi, rzekł:
— Idę więc z wami, panowie!
U drzwi czekał woźny.
Woźny poszedł naprzód, za nim Favras: następnie dwaj ludzie ponurzy.
Smutny orszak skierował się ku drzwiom innym.
Tam oczekiwał oddział gwardji narodowej.
Wtedy woźny sądu kryminalnego powiedział do skazanego:
— Panie, oddajcie mi wasz krzyż świętego Ludwika.
— Zdawało mi się, że jestem skazany na śmierć, nie na degradację — rzekł Favras.
— Taki rozkaz, panie — odparł woźny.
Favras odpiął krzyż i nie chcąc oddawać go słudze sadowemu, złożył go w ręce sierżanta, dowodzącego oddziałem gwardji narodowej.
— Dobrze — rzekł woźny, nie nastawając na to, aby mu krzyż był osobiście wręczonym, — teraz idźmy.
Postąpiono dwadzieścia schodów w górę i zatrzymano się przede drzwiami dębowemi, okutemi żelazem. Były to jedno z tych drzwi, na widok których szpik zamiera w kościach; jedne z tych, jakich dwoje lub troje stoi na drodze do grobu, jedne z tych, po za któremi, nie wiedząc, co cię czoka, domyślasz się rzeczy strasznej.
Drzwi się otworzyły.
Nie dano nawet czasu wejść Favrasowi, wepchnięto go.
I drzwi zatrzasnęły się nagle, jakby pod naciśnięciem ręki żelaznej.
Favras znalazł się w komnacie torturowej.
— O! o! panowie — rzekł, blednąc lekko — kiedy tu prowadzą kogo, uprzedzają go o tem przynajmniej.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy dwaj ludzie, idący za nim, rzucili się nań, zerwali mu frak i kamizelkę, rozwiązali krawat tak artystycznie ułożony, i ręce w tył związali., Tylko ten. który, jak mu, się wydawało, dawał znaki w celi, spełniając swa funkcje równocześnie ze swym towarzyszem, szepnął margrabiemu do ucha:
— Czy chcesz pan być ocalonym? Czas jeszcze.
Ofiara ta sprowadziła uśmiech na usta Favrasa, przypominając mu wielkość jego misji.
Lekko potrząsnął głową na znak zaprzeczenia.
Łoże stało przygotowane. Rozciągnięto na niem skazanego.
Oprawca podszedł z pełnym fartuchem klinów dębowych i obcęgami w reku.
Favras podał sam temu człowiekowi nogę zgrabna, obuta w trzewik o czerwonym obcasie i w pończochę jedwabna.
Ale wtedy woźny podniósł rękę.
— Dosyć! — rzekł — sąd uwalnia skazanego od tortury.
— O! wyrzekł Favras — widać sąd obawia się, ażebym nie mówił; ale niemniej dziękuję mu za to. Będę szedł na szubienice przynajmniej zdrowemi nogami, a to coś znaczy; teraz, panowie, jestem do waszego rozporządzenia.
— Masz pan przebyć godzinę w tej sali — odparł woźny.
— To nie bardzo wesołe, ale ciekawe — rzekł Favras.
I zaczął obchodzić salę, przeglądając jedne po drugich wszystkie te ohydne narzędzia, podobne do kolosalnych pająków żelaznych, do olbrzymich skorpionów.
Czuć było, że na rozkaz złowrogiego głosu, wszystko to się ożywia, nabiera ruchu i gryzie okrutnie.
Favras zatrzymał się przed każdem narzędziem, pytając o jego nazwę.
Ta zimna krew zdziwiła nareszcie samych oprawców, ludzi, jak wiemy, do zdziwienia niełatwych.
— W jakim celu czynisz pan te wszystkie zapytania? — napytał jeden z nich Favrasa.
Spojrzał na niego z tą miną szydersko poufalą, właściwą szlachcie.
— Panie — rzekł doń — być może, iż spotkam szatana na drodze, która mam przebyć, i nie mam nic przeciw temu. ażeby zjednać sobie jego przyjaźń, wskazując mu do męczenia swych potępieńców machiny, których nie zna.
Więzień dokończył właśnie swego przeglądu, kiedy uderzyła godzina piata na wieżycy Chateletu.
Minęły tedy już dwie godziny, jak wyszedł z więzienia.
Zaprowadzono go napowrót.
Zastał tam czekającego nań proboszcza od świętego Pawła Można było dostrzec, że tych dwóch godzin nie stracił napróżno, i jeżeli coś mogło go przyzwoicie usposobię do śmierci, to widok, jakiemu się przyglądał.
Spostrzegłszy go, proboszcz otworzył ramiona.
— Ojcze mój rzekł doń Favras — wybaczcie mi, jeżeli wam serce tylko otworzyć mogę; ci panowie, urządzili mnie, jak widzicie, tak, że na sercu tylko poprzestać muszę.
I ukazał ręce w tył związane.
— Czy nie możecie — zapytał ksiądz — rozwiązać rąk więźniowi na czas pozostawania ze mną?
— To nie w naszej mocy — odparł woźny.
— Ojcze mój rzekł Favras — zapytajcie ich, czyby nie mogli związać mi rąk z przodu zamiast z tyłu; byłoby to dogodniej na czas, kiedy będę trzymał gromnicę, przy odczytywaniu wyroku.
Dwaj pomocnicy spojrzeli na woźnego, a ten uczynił znak głową, że nie ma nic przeciw temu, i zgodzono się na żądanie margrabiego.
Potem zostawiono go samego z księdzem.
Co działo się w tem posiedzeniu sam na sam między człowiekiem świeckim i człowiekiem bożym, tego nikt nie wie. Czy przed świętością religji Favras odpieczętował serce, zamknięte przed majestatem sprawiedliwości... tego nie mogli odkryć ci, którzy weszli do jego celi o godzinie trzeciej po południu, a zastali go uśmiechniętego, z powieką suchą i sercem zamkniętem.
Oznajmiono mu, że godzina śmierci nadeszła.
— Panowie! odezwał się — przepraszam was, ale to wy kazaliście mi czekać.
Ponieważ nie miał już ani fraka, ani kamizelki, a ręce miał związane, zdjęto mu trzewiki i pończochy, a na resztę ubrania włożono koszule białą.
Następnie na piersiach zawieszono mu tablicę z napisem: „Zbrodniarz Stanu“.
U bramy Chateletu czekał nań wózek śmiertelny, otoczony liczną gwardią.
W wózku tym była zapalona pochodnia.
Spostrzegłszy skazanego, tłum klasnął w ręce.
Od szóstej godziny zrana wyrok był wiadomy, i tłum uważał, że zadużo czasu upływa pomiędzy wyrokiem a karą.
Ludzie przebiegali ulice, żądając datków od przechodzących.
— Z jakiej racji te datki? — pytano.
— Z powodu egzekucji pana de Favras odpowiadali żebracy.
Favras wszedł krokiem pewnym na wózek i usiadł z tej strony, gdzie pochodnia była przymocowana, domyślając się, że ta pochodnia pali się na jego intencje.
Proboszcz od świętego Pawła wszedł za nim i usiadł na lewo.
Wykonawca usiadł ostatni za margrabią.
Był to ten sam człowiek o wzroku smutnym i łagodnym, którego widzieliśmy na dziedzińcu Bicetre, uczestniczącego w próbie machiny doktora Guillotin.
Widzieliśmy go, widzimy, i będziemy mieli sposobność widzieć się z nim jeszcze. Prawdziwy to bohater epoki, w która wchodzimy.
Nim usiadł, kat przeciągnął Favrasowi przez szyję powróz, na którym miał być powieszonym. Drugi koniec zatrzymał w reku.
W chwili, gdy wózek wyruszał, ruch zrobił się w tłumie, Favras spojrzał w stronę tego ruchu.
Zobaczył ludzi pchających się, aby dotrzeć do pierwszego szeregu, i stanąć bliżej przy jego przejściu.
Naraz drgnął mimowolnie; w pierwszym szeregu z pośród pięciu, czy sześciu towarzyszy, którzy przedarli się przez tłum, poznał, pod ubraniem przekupnia, nocnego gościa, który mu powiedział, że czuwać będzie nad nim aż do ostatniej chwili.
Skazany dał mu znak głowa, znak wdzięczności, nie mający innego znaczenia.
Wózek szedł dalej i zatrzymał się dopiero przy Notre-Dame.
Drzwi środkowe były otwarte i w głębi ciemnego kościoła ukazywały wielki ołtarz, oblany światłem gromnic zapalonych.
Taki był natłok ciekawych, że wózek musiał zatrzymywać się co chwila, i ruszał dopiero, gdy gwardia zdołała otworzyć drogę, ustawicznie zamykana przez fale ludu.
Na placu przedkościelnym zaledwie zdołano utworzyć próżnie.
— Trzeba zejść, panie, i odbyć pokutą — odezwał się wykonawca do skazanego.
Favras zszedł bez odpowiedzi.
Ksiądz zszedł pierwszy, za nim skazany, potem wykonawca, trzymający wciąż koniec powroza.
Ręce związane były przy pięściach, co nadawało im swobodę w palcach.
W rękę prawą włożono nieszczęśliwemu pochodnie; w lewa rękę wyrok.
Skazany podszedł pod sam kościół i ukląkł.
W pierwszym szeregu tych, co go otaczali, poznał tegoż samego przekupnia z towarzyszami, których widział już, wychodząc z Chatelatu.
Wytrwałość ta zdawała się go wzruszać, ale żadne słowo wezwania z ust jego nie wyszło.
Pisarz sądowy z Chateletu zdawało się, jakby czekał na niego.
— Proszę to odczytać — rzekł głośno.
A potem zcicha:
— Panie margrabio — dodał — wiecie, że jeżeli chcecie być ocalonym, dosyć wam rzec jedno słowo.
Nie odpowiadając, skazany począł czytanie.
Czytał głośno, i nic w tonie jego głosu nie objawiło najmniejszego wzruszenia. Po skończonem czytaniu, zwrócił się do otaczających go mas:
— Mając stanąć przed Bogiem — powiedział — przebaczam ludziom, którzy wbrew swemu sumieniu oskarżyli mnie o zamiary zbrodnicze. Kochałem mojego króla i umrę wierny temu uczuciu: daje przykład i spodziewam się, że naśladowanym on będzie przez kilka serc szlachetnych. Lud wielkim głosem domaga siej mojej śmierci, potrzeba mu ofiary; niech tak będzie! wolę, ażeby los fatalny spadł na mnie, niż na kogo innego o sercu słabem, na kim widok męki niezasłużonej, rozpaczby wywołał. Jeżeli nie mam tu nic więcej do uczynienia nad to, co uczyniłem, idźmy dalej, panowie.
Wyruszono dalej.
Plac Greve niedaleko jest od Notre-Dame, a jednak wózek odbywał tę drogę dobra godzinę.
Po przybyciu na plac, zapytał Favras.
— Panowie, czy nie mógłbym na chwilę wstąpić do ratusza?
— Czy masz co do zeznania, mój synu? — podjął kardynał żywo.
— Nie, mój ojcze; ale chciałbym podyktować testament przedśmiertny: słyszałem, że nie odmawiają nigdy porwanemu i nagle skazanemu łaski zrobienia testamentu przed śmiercią.
Wózek, zamiast iść przeto pod szubienicę, skierował się ku ratuszowi.
Wielki krzyk powstał wśród ludu.
— Będzie zeznawał! będzie zeznawał — wołano ze wszech stron.
Na ten krzyk zbladł jeden piękny młodzieniec ubrany cały czarno, niby ksiądz stojący na słupku, w rogu placu Pelletier.
— Och! nie obawiajcie się niczego, panie hrabio Ludwiku — ozwał się przy nim głos szyderczy — skazany nie powie ani słówka o tem, co działu się na placu królewskim.
Młodzieniec ubrany czarno obejrzał się żywo; wyrazy te wypowiedziane zostały przez przekupnia, którego twarzy widzieć nie mógł, gdyż ten kończąc zdanie opuścił na oczy swój szeroki kapelusz.
Gdyby wreszcie pozostała w pięknym młodzieńcu jaka niepewność, wkrótce się ona rozproszyła.
Przybywszy na wysokość peronu ratuszowego, Favras dał znak, że chce mówić.
W tejże samej chwili gwar ustał.
— Panowie — rzekł Favras — słyszę około siebie powtarzane głosy, jakobym szedł na ratusz dla zrobienia zeznań; bynajmniej tak nie jest, i gdyby znajdował się między wami człowiek, co miałby powód lękać się o siebie w razie zeznań; z mojej strony, niech się uspokoi: idę do ratusza dla zrobienia testamentu przedśmiertnego.
I krokiem pewnym zapuścił się pod ciemne sklepienie, wszedł po schodach do pokoju, gdzie zwykle wprowadzano skazanych, do pokoju, który nazywano izba zeznań.
Czekało tam trzech ludzi ubranych czarno, a pomiędzy nimi Favras poznał pisarza sądowego, który przemawiał doń na placu przedkościelnym.
Skazany zaczął dyktować testament.
Wiele mówiono o testamencie Ludwika XVI, dlatego, że zazwyczaj wiele mówią o testamentach królów. My mamy przed oczyma testament margrabiego de Favras, i powiadamy to tylko do publiczności: „czytaj i porównaj“.
Po podyktowaniu testamentu, Favras zążądał odczytaniu i podpisania.
Rozwiązano mu ręce; przeczytał testament, poprawił trzy błędy ortograficzne, popełnione przez pisarza, i podpisał u dołu każdej stronnicy: „Mahi de Favras“.
Poczem sam podał ręce, aby mu je nanowo związano, czego dokonał wykonawca, nie oddalający się ani na chwilę.
Dyktowanie jednak testamentu trwało przeszło dwie godziny. Lud niecierpliwił się bardzo. Było bardzo wielu poczciwców o pustym żołądku, poczciwców, którzy liczyli, że zjedzą śniadanie po egzekucji, a tymczasem byli naczczo.
Poczęto szemrać tym szmerem groźnym i strasznym, który już raz słyszano na tym samym placu, przy zabiciu de Launaya, powieszeniu Foulona i zagnieceniu Berthiera.
Lud zaczął nawet mniemać, że wypuszczono Favrasa przez jakieś drzwi tylne.
Wobec tego, niektórzy proponowali już powieszenie kilku urzędników municypalnych na miejscu Favrasa i zburzenie ratusza.
Szczęściem, około dziewiątej z wieczora ukazał się skazany.
Rozdzielono pochodnie żołnierzom, tworzącym linię; oświetlono wszystkie okna na placu: sama tylko szubienica pozostawała w tajemnym i strasznym mroku.
Ukazanie się skazanego powitano jednogłośnym krzykiem i ogromnym ruchem, jaki wszczął się wśród pięćdziesięciu tysięcy ludzi, zalegających plac.
Teraz byli już pewni, że się nie wymknął i nie wymknie.
Favras rzucił okiem koło siebie.
I rzekł do siebie z tym uśmiechem ironicznym, który był mu właściwym:
— Ani jednej karety! O! szlachta ma słabą pamięć: grzeczniejszą była dla hrabiego Horna niż dla mnie.
— Bo hrabia Horn był zabójca, a ty jesteś męczennikiem — odpowiedział głos jakiś.
Favras obrócił się i poznał przekupnia, którego już dwa razy spotkał na drodze.
— Bądź zdrów, panie! — rzekł doń Favras; — spodziewam się, że w razie potrzeby świadczyć będziesz za mną.
I krokiem pewnym zszedł po stopniach, idąc ku rusztowaniu.
W chwili, gdy zstępował na pierwszy stopień szubienicy, jakiś głos krzyknął:
— Skacz, margrabio!
Głos poważny i dźwięczny skazanego odpowiedział:
— Obywatele, ja umieram niewinnym; módlcie się za mną!
Na czwartym stopniu zatrzymał się znowu, i tonem równie pewnym i równie wzniosłym jak za pierwszym razem:
— Obywatele! — powtórzył — proszę was o wspomnienie w modlitwach waszych... Umieram niewinny!
Na ósmym stopniu, to jest na tym, z którego miał być zrzucony:
— Obywatele! — zawołał po raz trzeci — umieram niewinny; módlcie się za mną!
— Ależ — powiedział doń jeden z dwóch pomocników kata, idący obok niego — czyż pan nie chcesz być ocalonym?
— Dziękuję ci, mój człowiecze, — odpowiedział Favras; — Bóg ci zapłać za twe dobre chęci!
Potem, zwracając głowę ku katowi, zdającemu się oczekiwać raczej rozkazów, niż je wydawać.
— Czyń swą powinność! — rzekł.
Zaledwie wymówił te słowa, kat popchnął go i ciało margrabiego de Favras zwisło w próżni.
Ogromny ruch na ten widok powstał na placu Greve, niektórzy amatorowie klaskali w ręce i wołali bis, jak po jakiej zwrotce krotochwilnej w teatrze; — tymczasem młodzieniec ubrany czarno zsunął się ze słupka, na którym stał, przebił przez tłum, a na rogu Pont-Neuf żywo wskoczył do powozu bez liberji i herbów, wołając na stangreta:
— Do Luxemburg, w cwał.
Powóz ruszył pędem.
Trzej ludzie, istotnie, z wielką niecierpliwością oczekiwali na przybycie tego powozu.
Byli to: hrabia Prowancji i dwaj jego oficerowie, których już wymieniliśmy w biegu tego opowiadania, ale których nazwisk nie potrzebujemy tu powtarzać.
Oczekiwali z niecierpliwością tem większą, że mieli siąść do stołu o godzinie drugiej, a dręczeni niepokojem, nie siedli.
Ze swej strony, kucharz był w rozpaczy i rozpoczynał już trzeci obiad, obiad zaś ten w sam raz gotów za minut dziesięć, zepsułby się za kwadrans.
Nadeszła więc ta chwila stanowcza, kiedy nareszcie na dziedzińcu wewnętrznym usłyszano turkot pojazdu.
Hrabia Prowancji popędził pod okno, ale spostrzegł tylko cień skaczący z ostatniego stopnia powozu na pierwszy stopień schodów pałacowych.
Odszedł zatem od okna i pobiegł ku drzwiom; ale nim doszedł do nich przyszły król Francji, drzwi te się otworzyły i przeszedł przez nie młodzieniec czarno ubrany.
— Mości książę! — odezwał się — wszystko skończone; pan de Favras umarł, nie wymówiwszy ani słowa.
— Możemy zatem spokojnie siąść do stołu, kochany Ludwiku.
— Tak, mości książę... był to, dalipan, godny szlachcic.
— Jestem twojego zdania, mój drogi — wyrzekł Jego królewska wysokość, — to też przy deserze wypijemy kieliszek Konstancjeńskiego za jego zdrowie. Do stołu, panowie!
W tej chwili podwoje się otworzyły i dostojni biesiadnicy przeszli z salonu do jadalni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.