Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
MONARCHJA OCALAŁA.

W kilka dni po egzekucji, którąśmy opisali, i w której we wszystkie weszliśmy szczegóły dla ukazania czytelnikowi, jakiej wdzięczności oczekiwać mogą od królów i książąt ci, co się za nich poświęcają, człowiek siedzący na koniu siwym jabłkowatym jechał zwolna po alei, prowadzącej do Saint-Cloud.
Powolność ta nie pochodziła ze znużenia jeźdźca lub konia. Obaj odbyli niedługą drogę; łatwo to było spostrzec, bo piana, dobywająca się z pyska zwierzęcia, pochodziła nie z pędzenia go nad miarę, ale z powstrzymywania. Co się tyczy jeźdźca, w którym na pierwszy zaraz rzut oka można było poznać szlachcica — cały jego ubiór, wolny od wszelkiej plamy, wskazywał troskliwość, z jaką ochraniał odzież swą przed błotem, okrywającem drogę.
Co opóźniało jeźdźca, to głęboka myśl, w której był pogrążony, a może nadto, potrzeba przybycia dopiero na pewną godzinę, która jeszcze nie wybiła.
Był to mężczyzna około 40-stu lat. Jego potężna brzydota nie była jednak bez wyrazu. Głowa wielka, policzki wydęte, twarz poorana ospą, cera łatwa do ożywienia, oczy gotowe rzucać błyskawice, usta nawykłe żuć i pluć sarkazmem; taką była powierzchowność tego człowieka, który, czuć to było po nim za pierwszem spojrzeniem, przeznaczony był zająć wielkie miejsce i narobić wiele hałasu.
Tylko, cała ta fizjognomja zdawała się okryta zasłoną, rzuconą na nią przez jedne z tych chorób organicznych, przeciw którym daremnie walczą temperamenty najsilniejsze; barwa ciemna i szara, oczy zmęczone, czerwone, policzki zwiędłe, początek ociężałej i niezdrowej otyłości; — takim wydawał się człowiek, którego stawiamy przed oczy czytelnika.
Przybywszy do kresu alei, przejechał bez wahania bramę, prowadzącą w dziedziniec pałacowy, mierząc oczyma głębię tego dziedzińca.
Na prawo, pomiędzy dwoma budynkami, czekał nań drugi człowiek.
Dał znak jeźdźcowi, ażeby się przybliżył.
Brama stała otworem; człowiek oczekujący wszedł pod tę bramę; jeździec udał się za nim i znalazł się w drugim dziedzińcu.
Tam przewodnik zatrzymał się. Potem spojrzał dokoła i, widząc, że dziedziniec jest zupełnie pusty, podszedł do jeźdźca z kapeluszem w ręku.
Jeździec podjechał nieco ku niemu, i schylając się nad szyję konia, zapytał:
— Czy pan Weber?
— Pan hrabia de Mirabeau? — odpowiedział tenże.
— Ja sam — potwierdził jeździec.
I lekko, jak na jego figurę, zeskoczył z konia.
— Niech pan hrabia raczy wejść — rzekł żywo Weber — i poczekać chwilę, aż konia zaprowadzę do stajni.
Jednocześnie otworzył drzwi do salonu, którego drugie okna i drzwi wychodziły na park.
Mirabeau wszedł do salonu, i tych kilku minut samotności użył na odpięcie pewnego rodzaju kamaszy skórzanych, po usunięciu których ukazały się na jego nogach pończochy jedwabne nie tknięte i trzewiki nieposzlakowanego blasku.
W pięć minut powrócił Weber.
— Proszę pana hrabiego — rzekł — królowa oczekuje.
— Królowa mnie oczekuje! — odpowiedział Mirabeau; — byłżebym tak nieszczęśliwym, że dałem na siebie czekać? Zdaje mi się jednak, żem się na czas stawił.
— Chciałem powiedzieć, że królowa niecierpliwie wygląda zobaczenia się z panem hrabią... Proszę.
Weber otworzył drzwi, prowadzące do ogrodu i zapuścił się w labirynt alei, wiodący na miejsce najwynioślejsze parku.
Tam, wpośród drzew, rozciągających swe bezlistne konary, w atmosferze szarawej i smutnej, ukazywał się pawilon znany pod nazwą kiosku.
Żaluzje tego pawilonu były hermetycznie zamknięte, z wyjątkiem dwóch, które zestawione tylko z sobą, wprowadzały dwa promienie światła, zaledwie starczające do odmroczenia wnętrza.
Wielki ogień palił się na kominie, a nad kominkiem stały dwa kandelabry.
Weber wprowadził hrabiego do przedsieni. A po chwili, wychodząc z kiosku, przepuścił go przed sobą do wnętrza.
Gdyby był nadstawił ucha w chwili, gdy wchodził tam hrabia, byłby mógł niezawodnie usłyszeć bicie serca w tej szerokiej piersi.
Na oznajmienie przybycia hrabiego, wstała z najodleglejszego zakątka kiosku kobieta, i z pewnym rodzajem wahania, nawet przestrachu, postąpiła kilka kroków ku niemu.
Była to królowa.
Serce jej biło też gwałtownie: przed jej oczyma stał człowiek znienawidzony, okrzyczany, złowrogi: człowiek oskarżony o to, że był sprawcą dni 5-go i 6-go października; człowiek, do którego zwrócono się na chwile, ale który odepchnięty został przez samychże ludzi przydwornych, a od owej chwili dał uczuć potrzebę nowego z sobą traktowania, przez dwa gromy piorunowe, przez dwa wspaniałe gniewy, dochodzące aż do wzniosłości.
Pierwszym była jego apostrofa do duchowieństwa.
Drugim, mowa, w której wykazuje, jakim sposobom przedstawiciele ludu, deputowani od miast, stali się Zgromadzeniem narodowem.
Mirabeau przystąpił z wdziękiem i wytwornością, które od pierwszego wejrzenia zdziwiły królowe i których zdawała się nieznosić ta silna organizacja.
Po uczynieniu tych pierwszych kroków, skłonił się z uszanowaniem i czekał.
Królowa pierwsza przerwała milczenie i głosem, zdradzającym wzruszenie, rzekła:
— Panie de Mirabeau, pan Gilbert zapewnił nas kiedyś o gotowości waszej przyłączenia się do nas.
Mirabeau skłonił się na znak, że tak jest rzeczywiście.
Królowa mówiła dalej:
— Zwrócono się wtedy ku wam, a wy odpowiedzieliście na to projektem składu ministerstwa.
Mirabeau skłonił się po raz drugi.
— Nie nasza wina, panie hrabio, że się ten pierwszy projekt nie powiódł.
— Wierze, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Mirabeau, — mianowicie co do Waszej królewskiej mości; wina to ludzi, uważających się za oddanych interesom monarchji.
— Co na to poradzić, panie hrabio!... jedno to z nieszczęść naszego położenia. Królowie nie mogą wybierać ani przyjaciół, ani wrogów i zmuszeni są przyjmować nieraz poświecenia smutne. Otoczeni jesteśmy ludźmi, którzy chcą nas ocalić, a jednak nas gubią; ich wniosek wyłączający z przyszłego ciała prawodawczego członków obecnego Zgromadzenia przemawia przeciwko panu. A chcesz pan, ażebym ci powiedziała, co przeciwko mnie przemawia?
Czybyście uwierzyli, panie hrabio, że jeden z moich najwierniejszych, człowiek pewien, który, pewną jestem, dałby się zabić za nas, — nie uprzedziwszy nas ani słówkiem o swoim projekcie, przyprowadził nam na obiad galowy wdowę i dzieci po margrabim Favras, wszystko troje w żałobie?...
Zobaczywszy przybyłych, wstałam natychmiast, — bo nie należę, panie hrabio, do tych, co się wyrzekają przyjaciół, — aby umieścić dzieci człowieka, który dla nas tak mężnie umarł, pomiędzy królem i sobą!... Wszystkich oczy były na nas zwrócone. Czekano na to, co uczynimy.
Aż oglądam się i... zgadnijcie kogo spostrzegam o cztery kroki od siebie?... Santerre‘a!... człowieka przedmieściowego!.. Opadłam na fotel, płacząc z gniewu i nie śmiejąc oczu zwrócić na te wdowę i na te sieroty.
Rojaliści ganić mnie będą, że nie zniosłam wszystkiego, byle okazać współczucie dla tej nieszczęsnej rodziny; rewolucjoniści oburzeni będą, że mi ją przedstawiono za mojem pozwoleniem.
O!... panie hrabio — dodała Marja Antonina, potrząsając głowa — musi zginać, kto ma przeciwko sobie ludzi genjalnych, a za sobą ludzi z pewnością szanownych, ale nie mających wyobrażenia o położeniu naszem.
Królowa westchnęła i podniosła rękę do oczu.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Mirabeau, — dotknięty nie ukrywającą się przed nim tą wielką niedolą, — jeżeli Wasza królewska mość mówisz o przeciwnikach, spodziewam się, że nie masz mnie na myśli. Wyznawałem ja zasady monarchiczne, nawet wtedy, kiedy nie widziałem na dworze nic, prócz jego słabości, i kiedy nie znałem ani duszy ani myśli dostojnej córy Marji Teresy. Walczyłem o prawa tronu, a budziłem tylko nieufność, walczyłem o nie chociaż wszystkie działania moje złośliwie jak zasadzki przedstawiane były. Służyłem królowi, chociaż widziałem dobrze, że od tego króla, sprawiedliwego, ale zwodzonego, nie mogę oczekiwać ani dobrodziejstwa ani nagrody.
Cóż uczynię teraz. Najjaśniejsza Pani, kiedy ufność podnosi moją odwagę, i kiedy wdzięczność, jaką budzi we mnie przyjęcie doznane od Waszej królewskiej mości, zasady moje zamienia na obowiązek?... Późno jest, wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, bardzo późno — dodał Mirabeau, z kolei potrząsając głową; — monarchja, proponując mi, ażebym ją ocalił, proponuje mi może, abym zginął z nią razem!... Gdybym się był namyślił, może dla zaszczytu tej audjencji wybrałbym inną chwilę niż ta, w której Jego Królewska Mość wydał Izbie sławną księgę czerwoną, to jest honor swych przyjaciół.
— O!... panie!... — zawołała królowa — czyż uważacie króla za wspólnika tej zdrady, czy nie wiecie, jak się to stało?... Księga czerwona, o którą się dopominano u króla, wydaną przezeń została pod warunkiem, że komitet zachowa ją w tajemnicy; komitet tymczasem kazał ją wydrukować; jest to uchybienie komitetu względem króla, ale nie zdrada króla względem jego przyjaciół.
— Przebóg!... czyż niewiadomo Waszej królewskiej mości, jaka przyczyna skłoniła komitet do tej publikacji?... Ganię ją jako człowiek honorowy, ale nie jako deputowany?... W chwili oto, gdy król zaprzysiągł miłość swą dla konstytucji, miał on stałego agenta w Turynie, pośród śmiertelnych konstytucji tej wrogów. W chwili, gdy mówił o reformach pieniężnych i zdawał się zgadzać na te, które proponowało Zgromadzenie, istniała w Trewirze, opłacana i ubierana przez króla wielka i mała jego stajnia, zostawała ona tam pod rozkazami księcia de Lambesą, śmiertelnego wroga Paryżan, o którego powieszenie choćby in effigie lud codziennie się domaga. Hrabiemu d‘Artois, księciu Kondeuszowi, wszystkim emigrantom, płacą ogromne pensje, a to bez względu na wydany przed dwoma miesiącami dekret, znoszący te pensje. Prawda, że król zapomniał dekretu tego sankcjonować. Cóż dalej. Najjaśniejsza Pani?... Całe dwa miesiące szukano w księgach śladu zużytkowania sześćdziesięciu miljonów i nic nie znaleziono; król, błagany, molestowany o powiedzenie, gdzie się pieniądze podziały, odmówił odpowiedzi; komitet uznał, że jest zwolnionym z przyrzeczenia i kazał wydrukować czerwoną księgę. Dlaczego król wydaje broń, którą można tak okrutnie przeciwko niemu obrócić?...
— Więc, panie hrabio!... — zawołała królowa, — gdybyście mieli zaszczyt być doradcą króla, nie zalecalibyście mu tych słabości, które go gubią, któremi... o!... tak, powiedzmy prawdę... które go niesławią?...
— Gdybym miał zaszczyt być doradcą króla, — odparł Mirabeau byłbym obrońcą władzy monarchicznej, uświęconej przez prawo, a apostołem wolności zabezpieczonej przez władzę monarchiczną. Wolność ta ma trzech wrogów: duchowieństwo, szlachtę i parlamenty; duchowieństwa nie jest już z tego czasu, i zabite zostało przez wniosek pana de Talleyrand; szlachta jest ze wszystkich czasów, sądzę więc, że należy się z nią rachować, bo bez szlachty niema monarchji, ale trzeba ją powstrzymywać, a tego uskutecznić nie można inaczej, jak przez koalicję ludu z władzą królewska. Owóż, władza królewska nie skoalizuje się nigdy w dobrej wierze z ludem, dopóki istnieć będą parlamenty, one bowiem utrzymują w królu i w szlachcie fatalną nadzieje, że dawny porządek rzeczy powróci. Po usunięciu więc duchowieństwa, po zniszczeniu parlamentów, należy ożywić władzę wykonawczą, odrodzić powagę królewską i pogodzić ją z wolnością — oto cała moja polityka, Najjaśniejsza Pani; jeżeli taką jest polityka króla. niechaj ją przyjmie; jeżeli nie taką, niech ją odepchnie.
— Panie, panie!... — rzekła królowa, — uderzona jasnością, jaka zarazem na przeszłość, obecność i przyszłość rozlewał ten rozległy umysł; — ja nie wiem, czy taką byłaby polityka króla, ale to wiem, że gdybym miała jaką władzę, byłaby to polityka moja. Dajcież mi poznać, panie hrabio, środki, jakie macie dla dopięcia tego celu; słucham was, nie powiem z uwagą, z zajęciem, ale z wdzięcznością.
Mirabeau rzucił na królowę spojrzenie orle, zgłębiające jej serce, i widział, że jeśli nie przekonaną, była przynajmniej pociągnięta.
Triumf ten, odniesiony nad tak znakomitą jak Marja Antonina kobietą, niezmiernie pochlebił próżności hrabiego Mirabeau.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — prawie straciliśmy Paryż; ale na prowincji pozostają nam jeszcze wielkie tłumy rozproszone, z których możemy porobić zawiązki. Zdaniem też mojem, król powinien opuścić Paryż, nie Francję. Niech się uda do Rouen, do armji, niech stamtąd wyda dekrety popularniejsze od uchwał Zgromadzenia; wtedy nie będzie wojny domowej. Trzeba, aby król stał się bardziej rewolucyjnym, niż sama rewolucja.
— Ależ ta rewolucja, czy poprzedzająca nas czy idąca za nami, nie przeraża cię, hrabio?... — zapytała królowa.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, lepiej niż kto inny, że trzeba jej dać coś na pastwę, że trzeba rzucić jakie ciastko. Powiedziałem już Waszej królewskiej mości, że byłoby przedsięwzięciem nadludzkiem, odbudowywać monarchję na starych podwalinach, które rewolucja zniszczyła. Rewolucji tej pomagało wszystko, co żyje we Francji, od króla aż do ostatniego z poddanych, zamiarem, czynem lub biernością. Nie myślę też starej monarchji bronić; ale myślę ją zmodyfikować, odrodzić, ustanowić słowem formę rządu, podobna mniej więcej do tej, która doprowadziła Anglję do szczytu jej potęgi i chwały. Spojrzawszy zdaleka, jak mi przynajmniej mówił pan Gilbert, na więzienie i rusztowanie Karola I, czyż król nie poprzestałby już na tronie Wilhelma III lub Jerzego I-go?...
— O!... panie hrabio!... — zawołała królowa, — której ze śmiertelnym dreszczem przypomniały się wizje z zamku Taverney i rysunek śmiertelnej machiny, wymyślonej przez doktora Guitlotina o!... panie hrabio, zwróć nam tę monarchję, a zobaczysz, czy naprawdę jesteśmy niewdzięcznymi, jak nas o to oskarżają.
— Chętnie to uczynię — zawołał z kolei Mirabeau. — Niech mnie tylko król popiera, niech mnie zachęca królowa, a składam tu, u nóg Waszej królewskiej mości przysięgę szlachcica, iż dotrzymam uczynionego przyrzeczenia, albo umrę!...
— Hrabio!... hrabio!... — rzekła Marja Antonina, — nie zapomnij, że to więcej niż kobieta słyszy przysięgę twoją — to dynastja pięciowiekowa... to siedemdziesięciu królów Francji, którzy od Faramonda do Ludwika XV śpią w mogiłach, i którzy razem z nami zostaną zdetronizowani, jeżeli tron upadnie.
— Znam doniosłość zobowiązania, które przyjmuję, Najjaśniejsza Pani, jest ono ogromne, wiem, ale większem nie jest od mojej woli, mocniejszem od mego poświęcenia. Byłem pewnym był współczucia mojej królowej i ufności mojego króla, wezmę się do dzieła.
— Jeżeli tego ci tylko potrzeba, hrabio de Mirabeau, zapewniam jedno i drugie.
I pożegnała hrabiego tym uśmiechem syreny, który zjednywał jej wszystkie serca. Mirabeau zrozumiał, że posłuchanie skończone.
Duma męża politycznego została zadowolona, ale brakowało czegoś dla próżności szlachcica.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł z dworskością korną, ale śmiałą — kiedy wasza dostojna matka zaszczycała którego z poddanych przyjęciem, nigdy nie żegnała go bez podania mu ręki do pocałowania.
I stanąwszy, czekał.
Królowa spojrzała na tego lwa ujarzmionego, który niczego bardziej nie pragnął, jak lec u nóg monarchini, potem, z uśmiechem triumfu na ustach, wyciągnęła zwolna swą piękną rękę, zimną jak alabaster i przezroczystą prawie.
Mirabeau schylił się, przycisnął usta do tej ręki, i podnosząc dumnie głowę, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! pocałunek ten ocalił monarchję!
Wyszedł wzruszony, rozradowany, a jaknajbardziej przekonany, biedny człowiek genjalny, że spełni przepowiednię, którą wypowiedział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.