Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
CIĄG DALSZY.

Późno przybyto do Chalons. Powóz wjechał na dziedziniec intendentury, kurjerów wysłano wcześniej dla przygotowania kwater.
Dziedziniec napełniony był gwardją narodową i ciekawymi.
Musiano usuwać widzów, aby król mógł wyjść z powozu.
Wyszedł najpierwszy, potem królowa, niosąca na ręku delfina, następnie księżna Elżbieta z królewną, nareszcie pani de Tourzel.
W chwili, gdy Ludwik XVI wstępował na schody, padł strzał karabinowy i kula świsnęła koło uszu króla.
Byłże to zamiar królobójczy, lub prosty przypadek?...
— Masz tobie!... rzekł król oglądając się z wielkim spokojem, jakiś niezgrabiasz opuścił fuzję.
Potem głośno, dodał:
— Ostrożniej moi panowie, o nieszczęście nietrudno!...
Charny i dwaj przyboczni szli bez przeszkody za rodziną królewską i udali się na schody.
A królowej już się zdawało, że wchodzi w atmosferę łagodniejszą. U bramy, gdzie zatrzymał się hałaśliwy orszak zatrzymały się także i krzyki. Dał się nawet słyszeć szmer współczucia w chwili, gdy rodzina królewska wysiadała z powozu. Za wejściem na piętro, zastali stół, o ile być mogło wspaniały i obsługiwany z elegancją, co sprawiło, że więźniowie spoglądali na siebie zdziwieni.
Była tam służba oczekująca, ale Charny zażądał dla siebie i dwóch przybocznych przywileju obsługiwania. Pod tą pokorą, która dziś wydawaćby się mogła dziwną, hrabia ukrywał zamiar nieopuszczania króla, ażeby być gotowym na wszelki wypadek.
Królowa zrozumiała, ale nie obejrzała się nawet ku niemu, nie podziękowała mu ani słowem, ani gestem, ani spojrzeniem. Te słowa Billota: „Ja odpowiadam zań przed jego żoną!“... brzmiały jak burza w głębi serca Marji Antoniny.
Charny, którego zamierzała uprowadzić z Francji, przywłaszczyć sobie, nadać mu inną ojczyznę, Charny wracał z nią do Paryża!... zobaczyć się miał z Andreą!...
On znowu nie wiedział, co się dzieje w sercu królowej. Nie domyślał się, że mogła dosłyszeć te słowa; umysł jego wreszcie zaczął cieszyć się pewnemi nadziejami.
Jak powiedzieliśmy, Charny posłany był naprzód dla wybadania drogi i zlecenie swe wypełnił sumiennie. Wiedział więc, jaki duch panował w najmniejszem miasteczku: owóż, w Chalons, starem mieście bez kowala, a zaludnionem przez mieszczan kapitalistów i szlachtę, opinja była monarchiczna.
Poszło stąd, że zaledwie dostojni goście usiedli do stołu, gospodarz ich, intendent departamentu, podszedł i kłaniając się przed królową, która nie spodziewając się już niczego dobrego, patrzyła nań niespokojnie, przemówił w te słowa:
— Najjaśniejsza Pani!... młode dziewczęta z Chalons proszą o łaskę, ażeby mogły ofiarować kwiaty Waszej królewskiej mości.
Królowa zwróciła się zdziwiona ku księżnie Elżbiecie, a potem ku królowi.
— Kwiaty?... zapytała.
— Najjaśniejsza Pani, podjął intendent, jeżeli chwila jest źle wybrana, lub prośba zbyt śmiała, rozkaż, a dziewczęta nie przyjdą.
— O!... nie, nie, panie, przeciwnie!... zawołała królowa. Dziewczęta!... kwiaty!... proszę, proszę, niech wejdą!...
Intendent odszedł, a w chwilę potem, dwanaście dziewcząt od czternastu do szesnastu lat, najpiękniejsze, jakie wybrać można było w mieście, ukazało się w przedpokoju i zatrzymało na progu drzwi.
— O!... proszę!... wejdźcie, wejdźcie, dzieci!... zawołała królowa, wyciągając do nich ręce.
Jedna z dziewcząt, będąca tłómaczem nietylko swych towarzyszek, ale ich rodziców i całego miasta, nauczyła się pięknej przemowy, którą miała powtórzyć; ale na ten okrzyk królowej, na te ramiona otwarte, na to wzruszenie rodziny królewskiej, biedna dziewczyna nic innego znaleźć nie mogła tylko łzy i te słowa, wychodzące z głębi piersi a streszczające opinję główną:
— O!... Najjaśniejsza Pani, co za nieszczęście!...
Królowa wzięła bukiet i ucałowała dziewczynę.
Przez ten czas Charny zbliżył się do ucha króla.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, możeby można co dobrego wyciągnąć z tego usposobienia miasta, może nie wszystko jeszcze stracone. Jeżeli Wasza królewska mość udzieli mi pozwolenia na godzinę, pójdę, i zdam wam sprawę z tego, co zobaczę, usłyszę, a może i z tego, co zrobię.
— Idź, hrabio!... rzekł król, ale bądź roztropnym, gdyby się wam zdarzyło nieszczęście, nie pocieszyłbym się nigdy! Przebóg!... dość już dwóch zabitych w jednej rodzinie.
— Najjaśniejszy Panie!... odparł Charny, życie moje należy do króla, tak jak należało doń życie moich dwóch braci.
I wyszedł, ale wychodząc otarł łzę.
— Mój biedny Izydorze!... pomyślał.
Przycisnął rękę do piersi, aby zobaczyć, czy są jeszcze w kieszeni jego kaftana te papiery, znalezione na trupie brata, a przyniesione mu przez pana de Choiseul, które obiecywał sobie przeczytać w pierwszej chwili spokoju, z takiem samem skupieniu ducha, jak gdyby były testamentem.
Za dziewczętami, które królewna uściskała jak siostry, przedstawili się rodzice. Byli to wszystko zacni mieszczanie, lub starzy szlachcice; szli oni nieśmiało, pokornie, prosić o łaskę ażeby mogli pokłonić się swoim władcom nieszczęśliwym.
Król wstał kiedy przechodzili, a królowa odezwała się do nich jak najsłodszym głosem:
— Proszę wejść!...
Działo się to w Chalons?... czy działo się w Wersalu?... Prawdaż to, że przed kilku godzinami więźniowie widzieli jak w oczach ich mordowano starego pana de Dampierre?..
Charny wrócił w pół godziny.
Królowa widziała, kiedy wychodził i widziała, jak wrócił; ale najprzenikliwsze oko nie byłoby mogło wyczytać wrażenia jej duszy przy jego wyjściu i powrocie.
— I cóż?... zcicha zapytał król, przychylając się w stronę hrabiego.
— Wszystko jak najlepiej, Najjaśniejszy Panie, gwardja narodowa ofiaruje się odprowadzić jutro Waszą królewską mość do Montmédy.
— Więc postanowiliście już coś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, z głównymi dowódcami. Jutro, przed odjazdem, król zażąda wysłuchania mszy. Nie będą mogli odmówić Waszej Królewskiej Mości, ponieważ jutro jest dzień Bożego Ciała. Kareta czekać będzie króla u drzwi kościoła; król wsiądzie do karety, wiwaty zabrzmią, i pośród tych wiwatów król wyda rozkaz zawrócenia koni na drogę do Montmédy.
— To dobrze... powiedział Ludwdk XVI. Dziękuję ci, panie Charny; jeżeli do jutra się nic nie zmieni, uczynimy, jak mówisz. Ale teraz udaj się na spoczynek wraz z towarzyszami: jesteście znużeni więcej, niż my.
Łatwo zrozumieć, że to przyjęcie dziewic i poczciwych rodziców nie przeciągało się długo w noc; król i rodzina królewska odeszli o godzinie dziewiątej.
Za wejściem do swych pokojów, szyldwach, którego spostrzegli przy drzwiach, przypomniał dopiero królowi i królowej, że są więźniami.
Szyldwach jednak sprezentował przed nimi broń. Po dokładnym ruchu, z jakim ten hołd złożył majestatowi królewskiemu, nawet zostającemu w niewoli, król poznał starego żołnierza.
— Gdzie to służyłeś, mój stary? zapytał szyldwacha.
— W gwardji francuskiej, Najjaśniejszy Panie! odpowiedział tenże.
— A to nie dziwię się... rzekł król sucho, że cię tu widzę.
Ludwik XVI nie mógł zapomnieć, że jeszcze 13 lipca 1789 roku, gwardje francuskie trzymały z ludem.
Król i królowa weszli do siebie. Szyldwach stał tuż przy samej sypialni.
W godzinę potem, zluzowany, szyldwach ten oświadczył, że chce się rozmówić z przywódcą eskorty. Przywódcą tym był Billot.
Jadł on wieczerzę na ulicy z ludźmi, przybyłymi z różnych wsi okolicznych i próbował ich skłonić, ażeby zostali do jutra, Ale po większej części ludzie ci widzieli, co chcieli widzieć, to jest króla, i połowa ich wolała spędzić dzień Bożego Ciała w swojej wsi.
Billot usiłował ich zatrzymać, ponieważ niepokoiło go arystokratyczne usposobienie miasta.
Oni, poczciwi mieszkańcy wsi, odpowiadali mu:
— Jeżeli nie powrócimy do domu, któż jutro obchodzić będzie święto Boże, kto pójdzie na procesję?
Przy takiem zajęciu zastał Billota szyldwach.
Obaj rozmawiali cicho i żywo.
Następnie Billot posłał po Droueta.
I znowu z nim wszczęła się ta rozmowa cicha i żywa.
Wskutek tej rozmowy Billot i Drouet udali się do pocztmistrza, swego przyjaciela.
Pocztmistrz kazał im osiodłać dwa konie, i w dziesięć minut potem, Billot cwałował po drodze do Reims, a Drouet po drodze do Vitry-le-Français.
Nastał dzień. Z eskorty wczorajszej pozostało zaledwie sześciuset ludzi, najzaciętszych lub najbardziej znużonych.
Przepędzili noc na ulicy na wiązkach słomy, którą im przywieziono.
Budząc się przy pierwszym blasku, zobaczyć mogli ze dwunastu ludzi, ubranych w mundury, którzy wchodzili do intendentury, a w chwilę potem wyszli z niej, śpiesząc się zawzięcie.
Stał w Chalons oddział gwardji z kompanji Villeroy; kilkunastu z tych panów znajdowało się jeszcze w mieście.
Otrzymali oni rozkazy od hrabiego de Charny.
Charny rozkazał im przywdziać mundur, i znajdować się konno przededrzwiami kościoła, kiedy król będzie wychodził.
Przygotowywali się do tego manewru.
Jak powiedzieliśmy, niektórzy z chłopów, w przeddzień eskortujących króla, nie odeszli z wieczora, bo byli znużeni; ale zrana policzyli odległość: jedni byli o pięć drudzy o ośm mil od domu. Ze dwustu odeszło, pomimo wszelkich namawiań ze strony towarzyszów.
Wierni zatem uszczuplili się do czterystu kilkudziesięci.
Owoż, rachować można było na podobną liczbę ludzi z gwardji narodowej, oddanej królowi, nie licząc gwardji królewskiej i oficerów, mających się zwerbować.
Przytem, jak wiemy, miasto było arystokratyczne.
Z rana, o godzinie szóstej, mieszkańcy najgorliwsi dla sprawy królewskiej czekali na dziedzińcu intendentury. Charny i gwardziści stali w pośrodku nich i także czekali.
Król wstał o godzinie siódmej i kazał powiedzieć, że chce być na mszy.
Szukano Billota i Droueta, ażeby im objawić życzenia króla, ale nie znaleziono żadnego.
Nic więc nie stawało na przeszkodzie do spełnienia tego życzenia.
Król ucieszył się, ale Charny potrząsnął głową; jeżeli nie znał Droueta, znał za to Billota.
Wróżby jednak wydawały się pomyślnemi. Ulice były napełnione, ale łatwo było widzieć, że to ludność sprzyjająca. Dopóki zamknięte były okiennice w pokojach króla i królowej, tłum ten, ażeby nie zakłócać snu więźniów, obchodził dom cichemi krokami wznosząc ręce i oczy do nieba, a był tak liczny, że zaledwie w jego szeregach rozpoznać było można tych czterystu czy pięciuset chłopów okolicznych, którzy nie chcieli odejść do domu. Ale zaledwie otworzyły się okiennice u dostojnych małżonków, okrzyki: „Niech żyje król“! i „Niech żyje królowa!“ zabrzmiały z taką energją, że oboje królestwo, każde ze swej strony, ukazali się na balkonach.
Wtedy okrzyki stały się jednogłośnemi, i raz jeszcze ostatni, skazani przez los mogli się łudzić.
— A co!... rzekł z jednego balkonu do drugiego Ludwik XVI do Marji-Antoniny wszystko idzie dobrze!
Marja-Antonina wzniosła oczy do nieba, ale nic nie odpowiedziała.
W tej chwil dzwonienie oznajmiło otwarcie kościoła.
Jednocześnie Charny lekko zapukał do drzwi.
— Dobrze, panie!... odezwał się król; jestem gotów.
Charny spojrzał na króla: był on spokojny, prawie silny; cierpiał tyle, iż przez samo cierpienie, rzec można, nabrał mocy ducha.
Powóz czekał u drzwi.
Weszli doń król i królowa wraz z rodziną, otoczeni tłumem, co najmniej tak znacznym, jak wczoraj; ale zamiast lżyć więźniów, tłum ten prosił ich o jedno słowo, o jedno spojrzenie, szczęśliwy był, że może dotknąć szaty królewskiej.
Trzej oficerowie usiedli, jak wczoraj, na koźle. Stangret otrzymał rozkaz, żeby zawieźć powóz do kościoła i usłuchał bez żadnej uwagi.
Skądżeby wreszcie mógł przyjść rozkaz przeciwny? Dwaj przywódcy wciąż byli nieobecni.
Charny zatapiał wzrok na wszystkie strony, daremnie wypatrując Droueta i Billota.
Stanęli przed kościołem.
Eskorta chłopska uszykowała się wprawdzie przy karecie; ale co chwila zwiększała się liczba gwardzistów narodowych: z rogu każdej ulicy wychylali się oddziałami.
Charny, przybywszy pod kościół, zmiarkował, że może rozporządzać sześciuset ludźmi.
Miejsce dla rodziny królewskiej zachowano pod baldachimem, a lubo była dopiero ósma rano, księża rozpoczęli sumę.
Spostrzegł to Charny, a niczego się tak nie obawiał, jak opóźnienia, które mogłoby być śmiertelnem dla nadziei, jakie nanowo powziął. Kazał zawiadomić celebrującego, żeby msza nie dłużej trwała, niż kwadrans.
— Rozumiem, kazał odpowiedzieć ksiądz, i będę prosił Boga o szczęśliwą podróż dla Najjaśniejszych Państwa.
Msza trwała przez czas wskazany, a jednak Charny ze dwadzieścia razy dobywał zegarek. Sam nawet król nie mógł ukryć niecierpliwości. Królowa, klęcząc między dwojgiem swych dzieci, opierała głowę na poduszce od klęcznika. Księżna Elżbieta, cicha i pogodna, jak dziewica z marmuru, czy to, że nie wiedziała o zamiarze, czy, że oddała życie swoje i brata w ręce Wszechmocnego, nie okazywała żadnej niecierpliwości.
Nareszcie kapłan wyrzekł: Ite, missa est; i schodząc ze stopni ołtarza, pobłogosławił w przejściu króla i jego rodzinę.
Ci pochylili się i na życzenie, tkwiące w sercu kapłana, zcicha odpowiedzieli: Amen.
Potem skierowali się ku drzwiom.
Wszyscy, którzy razem z nimi słuchali mszy, klękali przy ich przejściu; wargi poruszały się, choć ani słowo nie wyszło z ust, ale łatwo było odgadnąć, czego życzyły te usta nieme.
Za drzwiami kościoła zobaczyli dwunastu gwardzistów na koniach.
Eskorta królewska zaczynała przybierać rozmiary olbrzymie.
Było jednak widocznem, że chłopi ze swą wolą szorstką, z bronią mniej śmiertelną może, niż miejska, ale straszliwszą na oko — mogą w chwili stanowczej złowrogo zaciężyć na szali.
Nie bez pewnej też obawy Charny, przechylając się do króla, którego zapytano o rozkaz, powiedział doń dla zachęty:
— Jedźmy, Najjaśniejszy Panie!
Król był zdecydowany.
Wysunął głowę za drzwiczki i zwracając się do otaczających karetę:
— Panowie!... rzekł; wczoraj w Varennes zadano mi gwałt: kazałem jechać do Montmédy, a mnie siłą zwrócono ku stolicy zbuntowanej. Ale też wczoraj byłem wpośród buntowników; dzisiaj jestem wśród uczciwych poddanych, i powtarzam: do Montmédy, panowie!
— Do Montmédy! powtórzyli gwardziści z kompanji Villeroy.
— Do Montmédy! powtórzyła za niemi cała gwardja narodowa z Chalons.
— Potem chór ogólny wydał okrzyki: „Niech żyje król!“
Kareta zawróciła w ulicę i puściła się drogą, którą przebywała wczoraj.
Charny miał oko na całą tę ludność wiejską. W nieobecności Droueta i Billota zdawał się nią dowodzić ten gwardzista francuski, który stał na warcie u drzwi pokojów królewskich w nocy; poszedł on sam i milcząco za tym ruchem kazał pójść owym ludziom, których ponure oko wskazywało dostatecznie, że im nie w smak manewr, wykonywany obecnie.
Przepuścili oni gwardję narodową, ale zbierali się za nią, jako tylna straż.
W pierwszych szeregach szli ludzie uzbrojeni w piki, widły i kosy.
Następnie postępowało ze stu pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych w strzelby.
Manewr ten, wykonany tak dobrze, jakby przez wojsko, nawykłe do mustry, zaniepokoił hrabiego Charny; ale nie miał żadnego sposobu sprzeciwienia się mu i z miejsca, na którem siedział, nie mógł nawet zażądać objaśnienia.
Objaśnienie otrzymał niebawem.
W miarę, gdy się zbliżano do rogatek miasta, zdawało się, że pomimo turkotu karety, pomimo szmerów i okrzyków tych, którzy ją otaczali, słychać było coś, jakby głuchy grzmot, coraz bardziej rosnący.
Nagle Charny zbladł i położył rękę na kolanie oficera przybocznego, który siedział przy nim!
— Wszystko stracone! rzekł.
— Dlaczego? zapytał tenże.
— Czy nie poznajesz tego odgłosu?
— Zdawałoby się, że to odgłos bębna... Wiec co?
— Zobaczysz!... odrzekł Charny.
W tej chwili przejeżdżano przez plac.
Dwie ulice zbiegały się przy placu: ulica Reims i ulica Vitry-le-Français.
Każdą z tych ulic z bębnami na czele, z chorągwią rozpiętą, szły dwie znaczne kompanie gwardji narodowej: jedna z tysiąca ośmiuset ludzi złożona, druga dochodząca do trzech tysięcy.
Każdej z tych kompanij przewodniczył człowiek na koniu.
Jednym był Drouet, drugim Billot.
Charny rzucił tylko okiem na kierunek, w jakim szła każda kompanja i zrozumiał wszystko.
Nieobecność Droueta i Billota, niewytłómaczona dotąd, wytłómaczyła się teraz zbyt jasno.
Byli oni zapewne zawiadomieni o projekcie, jaki knuł się w Chalons; wyjechali, jeden, aby sprowadzić gwardję narodową z Reims, drugi z Vitry-le-Français.
Ułożyli się zgodnie i obaj przybywali w porę.
Zatrzymali swych ludzi na placu, który zastawili całkowicie.
I bez żadnej demonstracji, rozkazano nabić karabiny.
Orszak się zatrzymał.
Król wychylił głowę za drzwiczki.
Zobaczył hrabiego Charny:
— Co to takiego? zapytał.
— Najjaśniejszy Panie!... odpowiedział Charny, blady i z zębami zaciśniętemi; nasi wrogowie sprowadzili sobie posiłki i jak widzicie nabijają broń, a za gwardją narodową Chalońską, chłopi stanęli z bronią nabitą.
— Co myślisz o tem, hrabio de Charny?
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, żeśmy wzięci we dwa ognie, co nie przeszkadza, że jeśli Wasza królewska mość chce przejechać, to przejedzie; tylko jak daleko, tego nie wiem.
— To dobrze, odezwał się król, wracajmy.
— Czy Wasza królewska mość zdecydowany?
— Panie de Charny, dosyć krwi popłynęło dla mnie, i to krwi, którą ja opłakuję gorzkiemi łzami. Nie chcę ani kropli więcej. Wracajmy!...
Na te słowa dwaj młodzi przyboczni, siedzący na koźle, rzucili się ku drzwiom; gwardziści z kompanji Voleroy przybiegli. Ci dzielni i wrzący wojacy niczego bardziej nie pragnęli, jak stoczyć bitwę z mieszczanami, ale król powtórzył rozkaz bardziej jeszcze stanowczo, niż dotąd.
— Panowie! rzekł Charny głośno i nakazująco; wracajmy, król tak chce.
I sam, biorąc konia za uzdę, odwrócił ciężką karetę.
U bramy paryskiej gwardja narodowa Chalońska, będąc już niepotrzebną, ustąpiła miejsca chłopom, gwardji narodowej z Vitry i Reims.
— Czy uważasz pani, że dobrze uczyniłem? — rzekł Ludwik XVI do Marji Antoniny.
— Dobrze, dobrze!... odpowiedziała; ale uważam, że pan de Charny usłuchał zbyt łatwo.
I zapadła w ponurą zadumę, która nie zupełnie odpowiadała położeniu, jakkolwiek strasznemu, w jakiem się znajdowano.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.