Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
CZERWONA CHORĄGIEW.

Wojsko owo prowadzi adjutant Lafayetta, kto to taki?... Nia wymieniamy jego nazwiska; Lafayette miał zawsze tylu adjutantów, że historja ich pominęła.
Cokolwiekbądź, pada strzał z szańców i trafia w adjutanta, lecz rana nie jest niebezpieczną, a ponieważ strzał był pojedyńczy, zaniechano nań odpowiedzieć.
Podobna scena odegrała się w Gros-Caillou.
Tędy wchodził Lafayette z trzema tysiącami ludzi i armatą.
Lecz i Fournier się zjawia, na czele zgrai łotrów prawdopodobnie tych samych, którzy zamordowali perukarza i inwalidę, stawiając barykadę.
Lafayette idzie na barykadę i znosi ją.
Wtem, z pomiędzy kół wozu, na chybił trafił, Fournier strzela do Lafayetta, lecz na szczęście pudłuje.
Barykadę roznoszą, Fournier zostaje wzięty do niewoli.
— Kto jest ten człowiek... pyta on.
— Ten, który do ciebie strzelał, lecz chybił.
— Puśćcie go, niech idzie gdzie indziej, aby go powieszono.
Lecz Fournier nie szukał stryczka, zniknął chwilowo i ukazał się wśród morderstw wrześniowych.
Lafayette przybywa na pole Marsowe, gdzie podpisują petycję, spokojność panuje tam zupełna.
Cisza była tak wielka, że pani Condorcet przechadzała się sama ze swem dzieckiem mającem rok zaledwie.
Lafayette zbliża się do ołtarza ojczyzny, pyta co robią, pokazują mu petycję i obiecują rozejść się spokojnie, skoro podpisy zostaną ukończone.
Nie widząc w tem nic nagannego, Lafayette oddalił się wraz z wojskiem.
Lecz jeżeli strzał do adjutanta i Lafayetta nie był słyszany na polu Marsowem, odbił się zato straszliwem echem w Zgromadzeniu.
Nie zapominajmy, że Zgromadzenie pragnie gwałtownie kroku stanowczego i że wszystko mu sprzyja.
Lafayette raniony!.. jego adjućtant zabity!... mordują się na polu Marsowem!...
Taka wiadomość obiega cały Paryż i Zgromadzenie podaje ją urzędownie ratuszowi.
Lecz ratusz zaniepokojony, co się dzieje na polu Marsowem, wysłał już tam trzech swoich delegatów, panów: Jacques, Rénard i Hardy.
Z wierzchołka ołtarza ojczyzny, podpisujący petycję, zobaczywszy zbliżających się trzech delegatów, wysłali do nich deputację.
Trzej urzędnicy, zamiast tłumu buntowników, groźnych i hałaśliwych, jakich spodziewali się tam znaleźć, widzą obywateli jednych spacerujących, drugich podpisujących petycję, innych nakoniec tańczących farandolę i śpiewających „ça ira“.
Zebranie jest spokojne, lecz może petycja jest buntowniczą, proszą zatem, aby im została przeczytaną.
Przeczytano im petycję od początku do końca i jak poprzednio ogólne oklaski i okrzyki zagrzmiały.
— Panowie... rzekli naówczas urzędnicy miejscy, jesteśmy zadowoleni z poznania waszych zamiarów; powiedziano nam, że tu jest zamieszanie i oszukano nas. Nie omieszkamy zdać sprawy z tego, cośmy widzieli i dalecy od przeszkadzania wam w kończeniu petycji, przyrzekamy pomoc w razie, gdyby chciano was niepokoić. Gdybyśmy nie byli tu przysłani z urzędu, położylibyśmy wraz z wami nasze podpisy, a jeśli wątpicie o naszych zamiarach, zostaniemy tu jako zakładnicy, dopóki wszystkie podpisy nie będą gotowe.
Widzimy przeto, że w petycji odbija się duch ogółu skoro i członkowie urzędu municypalnego podpisaliby ją jako obywatele.
To przyłączenie się trzech ludzi, na których spoglądano z nieufnością, podwaja odwagę zebranego ludu. W mało znaczącem starciu między ludem i gwardją narodową, dwaj ludzie zostali aresztowani; jak to się najczęściej zdarza w ta kich razach, dwaj ci więźniowie byli zupełnie niewinni; bardziej wpływowi z pomiędzy zebranych, żądali ich uwolnienia.
— Nie możemy tego sami uczynić... odpowiedzieli urzędnicy, lecz wybierzcie kilku z pomiędzy siebie, aby się z nami udali do ratusza, a sprawiedliwość zostanie wymierzoną.
Wybrano dwunastu, a na ich czele Billota i cała ta delegacja wraz z trzema urzędnikami udała się do ratusza.
Przyszedłszy na plac Gréve zastali go zapełnionym żołnierstwem i z trudnością przecisnęli się przez ten las bagnetów.
Billot ich prowadził. Pamiętajmy, że on zna ratusz, widzieliśmy go tam wchodzącego wiele razy z Pitoux.
Przy wejściu do sali obrad, trzej urzędnicy miejscy proszą delegowanych, aby się chwilę zatrzymali, sami zaś każą sobie drzwi otwierać, za któremi zniknąwszy, nie powracają więcej.
Delegaci czekają godzinę; żadnych wiadomości!
Billot się niecierpliwi, marszczy brew i tupie nogą.
Nagle drzwi się otwierają, urząd miejski wychodzi z panem Bailly na czele.
Bailly bardzo blady. Jest on przedewszystkiem matematykiem, ma dokładne pojęcie o tem, co jest sprawiedliwe, czuje, że go zmuszają do złego czynu, lecz rozkaz Zgromadzenia wyraźny i Bailly wypełnił go literalnie.
Billot zbliżył się do niego.
— Panie merze... rzekł tonem śmiałym, znanym naszym czytelnikom, czekamy na was od godziny.
— Kto jesteście i czego odemnie żądacie?... spytał Bailly.
— Kto jestem?... odpowiedział Billot... to mnie dziwi, że mię pan pyta, kto jestem; wprawdzie ci, co idą na lewo, nie mogą poznać tych, co chodzą drogą prawą... jestem Billot.
Bailly poruszył się. To imię przypomniało mu człowieka, który wszedł jeden z pierwszych do Bastylji, który strzegł ratusza, w strasznych dniach morderstw Foulona i Berthiera, który szedł przy drzwiczkach królewskiego powozu w powrocie króle z Wersalu, przypiął trójkolorową kokardę do kapelusza Ludwika XVI-go, zbudził Lafayetta w nocy z 5-go na 6-ty października i nakoniec zmusił do powrotu króla z Varennes.
— Co zaś mam panu powiedzieć... mówił dalej Billot, to, że jesteśmy delegowanymi od ludu zgromadzonego na polu Marsowem.
— A czego żąda lud?
— Żąda, aby dotrzymano obietnicy danej przez trzech waszych urzędników, to jest, aby wrócono wolność dwom obywatelom obwinionym niesłusznie i za niewinność których my zaręczamy.
— To dobre!... rzekł Bailly, czyż my jesteśmy odpowiedzialni za takie obietnice?
— A dlaczegożby nie?... spytał Billot.
— Gdyż były dane buntownikom!
Delegowani spojrzeli po sobie zdziwieni, Billot zmarszczył brwi.
— Buntownikom!... zawołał, a więc my jesteśmy teraz buntownikami?
— Tak... odrzekł Bailly i zamierzam oto udać się na pole Marsowe, aby tam przywrócić spokój.
Billot ruszył ramionami i zaczął się śmiać, tym dziwnym śmiechem, co u niektórych przybiera wyraz pogróżki.
— Uspokoić pole Marsowe?... rzekł, ależ wasz przyjaciel Lafayette stamtąd wraca, jak również trzej wasi delegowani; oni wam chyba powiedzą, że na polu Marsowem większa panuje spokojność niż na placu ratusza.
W chwili gdy to mówią, nadbiega kapitan oddziału z bataljonu Bonne-Nouvelle.
— Gdzie jest pan mer?... pyta z pośpiechem.
Billot usunął się, aby ukazać Baillego.
— Do broni, panie merze! do broni!... wołał kapitan, biją się na polu Marsowem i pięćdziesiąt tysięcy łotrów gotuje się uderzyć na Zgromadzenie.
Zaledwie kapitan tych słów dokończył, gdy ciężka ręka Billota spoczęła na jego ramieniu.
— Któż to mówi?... spytał wieśniak.
— Kto to mówi?... Zgromadzenie!
— Zgromadzenie skłamało!... rzekł Billot.
— Panie!... zawołał kapitan dobywając szabli...
— Zgromadzenie skłamało!... powtórzył Billot, porywając w połowie za rękojeść, w połowie za klingę szpady i wyrywając ją z rąk kapitana.
— Dosyć panowie, dosyć!... rzekł Bailly, przekonamy się o tem naocznie... Panie Billot, oddaj szpadę, proszę cię, i jeżeli masz wpływ na tych, którzy cię wysłali, powróć do nich i zachęć ażeby się rozeszli.
Billot rzucił szpadę pod nogi kapitana.
— Do rozejścia się?... rzekł... cóż znowu! Prawo petycji jest nam przyznane dekretem i dopóki innym dekretem nie zostanie odebrane, nie będzie wolno nikomu, ani merowi, ani dowódcy gwardji narodowej, przeszkadzać obywatelom do wypowiedzenia swych życzeń... Idziesz pan na pole Marsowe?... Wyprzedzimy cię zatem, panie merze!
Otaczający aktorów tej sceny, czekali tylko najmniejszego skinienia Baillego, aby aresztować Billota, lecz Bailly czuł dobrze, że ten głos, który do niego przemawiał tak głośno i z taką pewnością, był głosem ludu.
Dał znak, aby przepuszczono Billota i delegowanych.
Zszedłszy na plac, spostrzeżono w jednem z okiem ratusza czerwoną chorągiew, którą wicher zbliżającej się burzy powiewał.
Na nieszczęście burza trwała tylko kilka minut, przeszła bez deszczu, powiększyła tylko upał dzienny i napełniła powietrze elektrycznością.
Gdy Billot wraz z jedenastu delegowanymi wrócił na pole Marsowe, tłum powiększył się jeszcze o trzecią część.
O ile można przypuścić, liczba znajdujących się ludzi, wynosiła 60 tysięcy.
Gdy nadszedł Billot ze swymi kolegami, ze wszystkich stron zaczęto się do niego cisnąć, aby się dowiedzieć, czy dwaj obywatele zostali wypuszczeni i co odpowiedział pan mer.
— Dwaj obywatele... głosił Billot,.. nie zostali wypuszczeni, a pan mer odpowiedział, że podający petycję są buntownikami.
Buntownicy zaczęli się śmiać z danego im nazwiska i każdy z nich powrócił do przechadzki lub poprzedniego zajęcia.
Przez cały ten czas nie przestawali podpisywać petycji.
Naliczono już do pięciu tysięcy podpisów, do wieczora zbierze się ich pięćdziesiąt tysięcy, Zgromadzenie będzie musiało ulec tak przerażającej jednomyślności.
Nagle wpada zadyszany obywatel. Nietylko zarówno z delegowanymi widział on czerwoną chorągiew w oknach ratusza, lecz jeszcze widział jak gwardja narodowa na wiadomość, iż ma iść przeciw buntownikom na polu Marsowem z radosnemi okrzykami nabijała broń, oraz jak urzędnik miejski przechodził z kolei szeregi, mówiąc coś do ucha dowódcom, poczem cała gwardja narodowa z Baillym na czele ruszyła ku Marsowemu polu.
Opowiadający szczegóły, wyprzedził ich, aby przynieść patrjotom te złowrogie wiadomości.
Lecz taka panuje spokojność, taką jedność i braterstwo na tym placu poświęconym przez przymierze w roku poprzedzającym, że obywatele, którzy znajdują się tam na mocy prawa przyznanego przez konstytucję, nie mogą uwierzyć, aby im groziło niebezpieczeństwo.
Woleli myśleć, że to goniec się myli.
Podpisywano dalej, a śpiewy i tańce podwoiły się.
Tymczasem zaczął dochodzić odgłos bębna.
Ten odgłos coraz więcej się zbliżał.
Ludzie zaczęli po sobie spoglądać, niepokoić się. Zrobiło się zrazu wielkie zamięszanie na szańcach, pokazywano sobie błyszczące bagnety.
Członkowie różnych patrjotycznych stowarzyszeń, zbierają się w grupy i naradzają, aby się rozejść.
Lecz od ołtarza ojczyzny dochodzi głos Billota:
— Bracia!... woła on, skąd ta obawa? cożeśmy zrobili? Jeżeli prawo wojenne nie stosuje się do nas, pocóż uciekać!... jeżeli zaś jest wymierzone przeciw nam, ogłoszą je, zostaniemy zawiadomieni wezwaniem urzędowem i naówczas rozejdziemy się.
— Tak, tak!... wołano ze wszech stron, jesteśmy w swojem prawie, czekajmy na urzędowe wezwania, potrzeba ich trzech. Zostańmy! zostańmy!
I zostają.
W tejże samej chwili odgłos bębna dochodzi zbliska i trzema wejściami na pole Marsowe wkracza gwardja narodowa.
Jedna część tej uzbrojonej falangi wchodzi od strony szkoły wojennej.
Druga przez bramę cokolwiek niżej.
Trzecia nakoniec przez wejście, znajdujące się wprost wyżyn Chaillot.
Wojsko przechodzi po drewnianym moście postępując naprzód, z czerwoną chorągwią na czele i Baillym w szeregu.
Tylko czerwona chorągiew jest znakiem prawie niewidzialnym, który nie więcej zwraca uwagę tłumu na ten oddział niż na dwa inne.
Oto wszystko co widzą podpisujący petycję na polu Marsowem.
A co widzą przybywający?
Wielką płaszczyznę zapełnioną ludźmi spokojnie się przechadzającemi, a pośrodku tej płaszczyzny wznosi się ołtarz, budowa olbrzymia, na powierzchnię której wchodzi się przez również olbrzymie wschody, mogące naraz dać przejście czterem bataljonom. Na platformie wznoszą się jeszcze piramidalne wschody, prowadzące na wzniesienie, gdzie się znajduje ołtarz ozdobiony piękną palmą.
Każdy stopień od najniższego aż do najwyższego, służy na siedzenie większej lub mniejszej liczbie widzów, co tworzy z siedzących ludzi piramidę ruchliwą i gwarną.
Gwardja narodowa z Marais i z przedmieścia Ś-go Antoniego blisko cztery tysiące ludzi wynosząca z działami, wchodziła od południowej strony szkoły wojskowej i zajęła miejsce przed budynkiem.
Lafayette mało ufał tym ludziom z Marais i przedmieść, którzy stanowili demokratyczną część gwardji płatnej.
Gwadja płatna, byli to nowocześni pretorjanie. Składała się ona, jak to już mówiliśmy, z dawnych wojskowych, z gwardji francuskiej rozpuszczonej, z Lafayettystów zaciętych, którzy wiedząc, iż strzelano do ich bożka, przyszli pomścić się za tę zbrodnię, większą w ich oczach, niż ta, którą popełnił król zdradzając naród.
Ta gwardja nadciągała od strony Gros-Cailou; wchodziła hałaśliwa, groźna, straszna, przez środek pola Marsowego, i znalazła się wprost ołtarza ojczyzny.
Nakoniec trzeci oddział idący przez most drewniany, poprzedzany tą nędzną, czerwoną chorągwią, o której mówiliśmy, składał się z rezerwy gwardji narodowej, do której przyłączono setkę dragonów i oddział perukarzy noszących szpady, jak to było ich przywilejem, oraz uzbrojonych od stóp do głów.
Tą samą drogą, którą weszła gwardja narodowa piesza, dążyło parę szwadronów kawalerj i podnosząc za sobą kurz, lekko zwilżony przez krótkotrwałą burzę, którą można było wziąć za przepowiednię dramatu, jaki za chwilę miał się odegrać.
To, co można było ujrzeć, postaramy się opisać.
Najpierwej, uderza nas tłum kręcący się przed kawalerją, której konie są rozpuszczone w całym pędzie na tym rozległym cyrku; tłum zamknięty w tem żelaznem kole, chroni się do stóp ołtarza ojczyzny, jak do progu nietykalnego schronienia.
Następnie od brzegów wody, daje się słyszeć pojedyńczy strzał z fuzji, a po nim bezpośrednio rozlega się silny ogień ręcznej broni.
Bailly został przyjęty wrzaskiem uliczników, zalegających pochyłość od strony Grenelle; pośród tego to wrzasku, dał się słyszeć wystrzał z fuzji i kula zraniła lekko dragona stojącego za merem Paryża.
Natenczas Bailly kazał dać ognia, ale tylko dla postrachu strzelić w powietrze.
Lecz jakby echem na ten wystrzał odpowiedziały inne strzały.
To gwardja płatna strzelała z kolei.
Do kogo? na co?
Na ten tłum spokojny, który otaczał ołtarz ojczyzny.
Przeraźliwy krzyk rozległ się po tym wystrzale, poczem ujrzano to, co dotąd widywano bardzo rzadko, a na co odtąd patrzano bardzo często.
Tłum uciekający i zostawiający za sobą nieruchome trupy, lub rannych tarzających się we krwi.
A pośród dymu i kurzu kawalerję ścigającą zawzięcie uciekających.
Pole Marsowe przedstawiało opłakany widok, strzały dosięgły najwięcej kobiet i dzieci.
Wówczas powstało to, co następuje zwykle w takich wypadkach, szał pragnący krwi i rzezi ogarniał stopniowo wszystkich.
Artylerja uszykowała armaty i była gotowa dać ognia.
Lafayette zaledwie zdążył zasłonić sobą i swym koniem paszcze armat.
Tłum plącząc się chwilę przerażony, bez myśli, instynktem rzucił się w szeregi gwardji narodowej z Marais i przedmieścia Ś-go Antoniego.
Gwardja przyjęła pośród swoje szeregi uciekających, a ponieważ wiatr pędził dym w jej stronę nie widziała nic, sądziła, że całą tę masę narodu pędzi tylko strach.
Gdy się dym rozszedł, gwardja ujrzała ze zgrozą, ziemię zbroczoną krwią i zasłaną trupami.
W tejże chwili, adjutant przybiegł galopem, i dał rozkaz gwardji narodowej z przedmieścia Ś-go Antoniego i z Marais, aby szła naprzód oczyścić plac i połączyć się z dwoma innemi oddziałami.
Lecz gwardja wzięła na cel adjutanta i kawalerzystów, którzy ścigali tłum.
Adjutant i kawalerzyści cofnęli się przed bagnetami patrjotów.
Wszystko co się w stronę schroniło, znalazło zupełne zabezpieczenie.
W jednej chwili pole Marsowe opróżniło się, zostały tylko ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, zabitych lub ranionych strzałami gwardji płatnej i tych nieszczęśliwych, którzy zostali porąbani przez dragonów, lub stratowani końmi.
Kto dał rozkaz strzelania?... nikt tego nie wiedział; jest to jedną z tych tajemnic historycznych, które pozostają niewyjaśnione, pomimo najsumienniejszych badań! Ani rycerski Lafayette, ani uczony Bailly, nie lubili rozlewu krwi, a jednak ta krew prześladowała ich do śmierci. Ich popularność w tej krwi utonęła.
Ile ofiar zostało na placu, nikt nie wie, gdyż jedni zmniejszali ich liczbę, aby zmniejszyć odpowiedzialność mera i naczelnego dowódcy, inni zaś powiększali, aby podburzyć gniew ludu.
Za nadejściem nocy, wrzucono trupy do Sekwany, a Sekwana: ślepa wspólniczka zbrodni, przesłała je Oceanowi, i ten ofiary pochłonął.
Lecz nadaremnie Bailly i Lafayette zostali zupełnie uniewinnieni przez Zgromadzenie, nadaremnie dzienniki konstytucyjne nazywały ten czyn triumfem prawa: triumf ten był okryty hańbą, na jaką zasługują wszystkie te dnie nieszczęścia, w których władza zabija bez walki.
Lud, który umie dawać rzeszom stosowne nazwania, nazwał ten mniemany triumf: rzezią na polu Marsowem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.