Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
PETYCJA.

W niedzielę 10-go, lud wyszedł na spotkanie konwoju Voltaira; lecz niepogoda przeszkodziła uroczystości i konwój zatrzymał się przy rogatce Charenton, gdzie lud cały dzień obozował.
W poniedziałek, 11-go, niebo się wyjaśniło, orszak wyruszył, ciągnąc przez Paryż, pośród niezliczonej masy ludności, zatrzymując się przed domem, gdzie umarł autor „Dykcjonarza filozoficznego“ i „Dziewicy“, aby zostawić czas jego przybranej córce, pani de Villette i rodzinie Calas do przystrojenia kwiatami trumny, powitanej przez chór artystów opery.
W środę 13-go, przedstawienie w Notre-Dame; dawano:
Wzięcie Bastylji z wielką orkiestrą.
We czwartek, 14-go, rocznica sprzymierzenia i pielgrzymka do ołtarza ojczyzny. Trzy części mieszkańców Paryża obozuje tam, i głowy zagrzewają się coraz to więcej na odgłos: „Niech żyje naród!“ oraz na widok iluminacji całego miasta, pośród którego pałac Tuileries, ponury i milczący, zdawał się grobem.
W piątek, 15-go, głosowanie w Izbie pod protekcją czterech tysięcy bagnetów i tysiąca pik Lafayetta, petycja ludu, zamknięcie teatrów, hałasy i niepokój przez cały wieczór i część nocy.
Nakoniec w sobotę 15-go, zbiegowstwo Jakobinów do Feuillantów, gwałtowne zajście na Pont Neuf, gdzie policja bije Frérona i aresztuje Anglika, nauczyciela języka włoskiego, nazwiskiem Rotondo. Wzburzenie na polu Marsówem, gdzie Billot odkrywa w petycji zdanie Laclosa. Głosowanie ludowe nad detronizowaniem Ludwika XVI-go, wreszcie wspólna umowa do zebrania się w dniu następnym dla podpisania petycji.
Noc ponura, pełna zaburzeń, noc w której, gdy dowódcy Jakobinów i kordylierów kryją się, lękając przeciwników, ludzie sumienni i dobroduszni przyrzekają sobie, cokolwiekby nastąpić mogło, prowadzić dalej rozpoczętą sprawę.
Inni jeszcze czuwają z uczuciami mniej uczciwemi, a nadewszystko mniej filantropijnemi; są to ci ludzie pełni nienawiści, których odnajdujemy w każdem ważniejszem starciu społeczeństwa, którzy lubią zamieszanie, ścisk, widok krwi, jak krogulce i tygrysy lubią walczące armje, które im dostarczają trupów.
Marat w swojem podziemiu, gdzie go przykuwa monomanja, uważa się ciągle za prześladowanego, zagrożonego; żyje w cieniu jak drapieżne zwierzęta i ptaki nocne. Z tej ciemnicy, niby z przybytku delfickiego, wychodzą każdego poranku złowrogie wyrocznie, rozrzucane na kartkach tego dziennika, który zwano: Przyjaciel ludu. Od kilku dni z dziennika Marata czuć krew.
Od powrotu króla przedstawia on jako jedyny środek zabezpieczenia praw i interesów narodu: dyktatora i rzeź ogólną. Stosownie do zapatrywań Marata trzeba przedewszystkiem wymordować Zgromadzenie i powywieszać władze, następnie zaś dla urozmaicenia, ponieważ rzeź i wieszanie nie wystarczało mu, proponuje odcinanie rąk, palców, zakopywanie żywcem, wbijanie na pal! Czas wielki, aby doktór Marata przyszedł jak zwykle powiedzeć mu:
„Piszesz czerwono, Maracie, trzeba ci puścić krew“.
Verriere, ten obrzydliwy garbus, ten straszny karzeł, o długich rękach i nogach, któregośmy widzieli zjawiającego się na początku tej książki, aby wywołać dzień 5-go i 6-go października, i który następnie znikł w ciemnościach, wieczorem, dnia 16-go ukazał się. Ujrzano znowu to zjawisko apokaliptyczne! jak mówi Michelet — na białym koniu, po bokach którego zwieszały się długie jego nogi, z grubemi kolanami i wielkiemi stopami; zatrzymywał się na każdym rogu ulicy, przy każdem rozdrożu, i jak herold nieszczęścia zwoływał lud na dzień następny na pola Marsowe.
Fournier, który nasuwa się nam pierwszy i którego nazywać będziemy Fournierem Amerykaninem, nie dlatego, ażeby się w Ameryce urodził, bo Fournier jest Owerniakiem, lecz, że był dozorcą murzynów w St. Domingo. — Fournier zrujnowany, zniechęcony jest przegranym procesem i rozjątrzony milczeniem z jakiem Zgromadzenie Narodowe przyjęło dwadzieścia jego petycyj, przesłanych jedną po drugiej. Człowiek ten zemścić się też chce za to, przyrzeka to sobie, i dotrzymuje słowa, gdyż w myślach jego są bydlęce podniety, a w twarzy szyderstwo hjeny.
Takie było położenie ogólne, w nocy z 16-go na 17-ty.
Król i królowa wyczekują trwożnie w Tuilerach, Barnave przyrzekł im zwycięstwo nad ludem. Nie powiedział im wprawdzie, jakie to będzie zwycięstwo, ani jakim dokona się sposobem lecz mniejsza o to, sposoby ich nie obchodzą; król pragnie zwycięstwa, gdyż to polepszy stan władzy królewskiej, a królowa, gdyż to będzie początkiem zemsty. Ten lud tyle jej zadał cierpień, iż, podług jej zdania, wolnoby jej było pomścić się!
Zgromadzenie, oparte na pozornej większości, czem się zgromadzenia zadawalają, zwykle wyczekuje ze spokojem kroki są przedsięwzięte, cokolwiekbądź nastąpi, ma prawo za sobą, a w razie konieczności lub potrzeby, odwoła się do tego wzniosłego słowa: dobro publiczne!
Lafayette czeka również bez obawy, ma swoję gwardję narodową, która jest mu zupełnie oddaną, a między tą gwardją korpus złożony z dziesięciu tysięcy ludzi, dawnych wojskowych, gwardzistów i ochotników. Ten korpus więcej należy do armji, niż do miasta, jest płatny, i dlatego nazywają go gwardją płatną. Jeżeli jutro będzie jaki straszliwy czyn do spełnienia, ten korpus go spełni.
Bailly i municypalność czekają także. Bailly, spędziwszy całe życie w pracy naukowej i w gabinecie, pchnięty został nagle w politykę na manowce i rozdroża. Zgromiony dnia wczorajszego przez Zgromadzenie za lękliwość, w dniu 15-ym wieczorem, zasnął z głową, opartą o prawo wojenne, które zastosuje jutro w całej surowości, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Jakobini oczekują w zupełnem rozproszeniu. Robespierre schował się, Laclos, który widział jak wykreślano jego zdanie, dąsa się: Pétion, Buzot i Brissot są na pogotowiu, przewidując, że dzień jutrzejszy będzie ciężki; Santerre, który poszedł o jedenastej rano na pole Marsowe, aby cofnąć petycję, przyniesie im wiadomości.
Kordyljerzy usunęli się. Danton, jak to już powiedzieliśmy, jest u swego teścia w Fontenay, Legendre, Fréron i Desmoulins udadzą się za nim, reszta nic nie przedsięweźmie: brakuje im głowy.
Lud, który nie domyśla się niczego, pójdzie na pole Marsowe, podpisze petycję, będzie tam krzyczał: „Niech żyje naród!“ będzie tańczył w około ołtarza ojczyzny, śpiewając Ca ira z 1790 roku.
Między 1790 a 1791 rokiem reakcja wykopała przepaść, dla zapełnienia której potrzeba trupów z 17-go lipca.
Ranek 17-go był prześliczny. Od czwartej godziny wszyscy ci drobni przemysłowcy, wędrujący, którzy żyją z mas, ci cyganie wielkich miast, sprzedający orzechy, pierniki, ciastka, ukazali się na drodze do ołtarza ojczyzny, który wznosił się samotnie pośród pola Marsowego, na podobieństwo wielkiego katafalka.
Jakiś malarz, umieściwszy się o dwadzieścia kroków od jego części, zwróconej ku rzece, rysował go szczegółowo.
O wpół do piątej przeszło sto pięćdziesiąt osób znajdowało się na placu.
Ci, którzy tak rano wstają, po większej części źle w nocy spali, a ci, którzy źle spali — mówię tu o mężczyznach i kobietach z ludu — po większej części mało, lub wcale nie jedli wieczorem.
Gdy kto nie jadł wieczerzy i źle spał w nocy, ma zazwyczaj zły humor o czwartej rano.
Przeto między temi stu pięćdziesięcioma osobami, otaczającemi ołtarz ojczyzny, było wielu w złych humorach, a nadewszystko ze złym wyrazem na twarzy.
Nagle kobieta, cukierniczka, która weszła na stopnie ołtarza, krzyknęła.
Koniec świdra przedziurawił jej trzewik.
Zaczęła wołać, przybiegają; podłoga jest przedziurawioną, lecz świder, który przedziurawił trzewik sprzedającej limonadę, wskazuje bytność jednego lub kilku ludzi pod nakryciem ołtarza.
Co oni mogą tam robić?
Wołają na nich, wzywają do wyjaśnienia zamiarów, do wyjścia.
Żadnej odpowiedzi.
Malarz rzuca swój stołek i płótno, biegnie do Gros-Goillou po straż, lecz ta, nie widząc ważnego wypadku w ukłuciu świdrem jakiejś kobiety, odmawia usługi i odprawia malarza.
Za jego powrotem rozjątrzenie tłumu doszło do ostateczności. Przeszło trzysta osób gromadzi się około ołtarza; podnoszą deskę i znajdują naszego fryzjera i inwalidę.
Fryzjer, który widział w świdrze dowód oskarżający, rzucił go daleko od siebie, lecz zapomniał usunąć baryłki.
Porywają ich za kołnierze, zmuszają do wejścia na platformę, badają o zamiary, a gdy się jąkają, prowadzą ich do komisarza.
Tam przyznali się, w jakim celu się ukryli, a komisarz, prócz żartu, nie widząc w tem nic złego, wypuścił ich na wolność; lecz przy drzwiach czekały ich praczki z Gros-Caillou z kijankami w ręku. Praczki z Gros-Caillou są widać drażliwe w obronie honoru kobiet; skaczą te rozgniewane Djany i silnemi razami obdarzają nowoczesnych Akteonów.
W tejże chwili nadbiega jakiś człowiek, donosząc, iż pod ołtarzem znaleziono baryłkę prochu, dwaj inni przeto znajdowali się tam nie dla wiercenia dziur i patrzenia w górę, lecz aby wysadzić patrjotów w powietrze.
Potrzeba było tylko wyciągnąć szpont z baryłki, aby przekonać się, że wino a nie proch zawiera, zastanowić się chwilę, że gdyby się istotnie proch znajdował w baryłce, dwaj spiskowcy zginęliby prędzej i pewniej, niż patrjoci, mniemani winowajcy byliby uwolnieni, lecz są chwilę, w których nikt nie rozważa i nie sprawdza, i raczej nie chce ani rozważać ani sprawdzać.
W jednej chwili mała chmura zmienia się w burzę; gromada ludzi nadbiega. Stąd się wzięli? Nikt nie wie, skąd się wzięli ci, którzy zabili Foulona, Berthiera, Flessella, którzy wywołali dzień 5-ty i 6-ty października? Z ciemności, do której wracają, spełniwszy dzieło zniszczenia.
Ci, ludzie porywają nieszczęśliwego inwalidę i perukarza.
W jednej chwili już ich przewrócono na ziemię; inwalida, kilkakrotnie przebity nożami, nie podniósł się więcej. Perukarza pociągnięto do latarni, zawieszono na sznurze, lecz na wysokości dziesięciu stóp sznur pęka, i nieszczęśliwy spada żywy, broni się przez chwilę, lecz, spostrzegłszy głowę swego towarzysza na ostrzu piki: — „Jakim sposobem znalazła się zaraz pika?“ — krzyknął przeraźliwie i zemdlał. Natenczas ucięto, a raczej odpiłowano mu głowę, i znów, znalazła się druga pika dla przyjęcia krwawego trofeum.
Chęć obnoszenia tych głów po Paryżu ogarnęła tłum natychmiast, i dwaj właściciele pik z zatkniętemi głowami nieszczęśliwych, w towarzystwie setki podobnych im bandytów, wśród śpiewów skierowali się w ulicę Grenelle.
O dziewiątej godzinie oficerowie municypalni, znaczniejsi obywatele, z woźnymi i trąbami, ogłaszają na placu Palais Royal dekret Zgromadzenia, i środki karcące, jakie pociągnie za sobą wszelki opór temu dekretowi, gdy przez ulicę Saint Thomas-du-Louvre nadchodzą mordercy.
Okoliczność ta wytworzyła smutne położenie dla municypalności bo, jakkolwiek surowemi byłyby środki przez nią przedsięwzięte, nie dosięgłyby one nigdy do wysokości tej zbrodni, jaką tu popełniono.
Zgromadzenie zaczęła się zbierać; z Palais Royal do Maneżu było niedaleko: i wiadomość w mgnieniu oka rozległa się po sali.
Nie było już mowy o perukarzu i inwalidzie, ukaranych zbyt srogo za figiel uliczny, lecz o dwóch obywatelach przyjaciołach porządku, którzy zostali zamordowani, za zalecanie rewolucjonistom poszanowanie dla prawa.
Naówczas Regnault-de-Saint-Jeand‘Angely rzucił się na trybunę:
— Obywatele!... zawołał, żądam prawa wojennego, żądam, aby Zgromadzenie ogłosiło tych, którzy przez pisma pojedyńcze lub zbiorowe zachęcali lud do oporu, za winnych obrazy narodu.
Prawie całe Zgromadzenie powstało i na wniosek Regnault-de-Saint-Jean-d’Angely ogłosiło winnymi obrazy narodu tych, którzy pismami pojedyńczemi lub zbiorowemi zachęcają lud do oporu.
A więc podający petycje są winni obrazy narodu; — tego tylko chciano.
Robespierre, ukryty w kącie sali Zgromadzenia, wysłuchawszy ogłoszonej proklamacji, pośpieszył do Jakobinów, aby im zdać sprawę o środkach przedsięwziętych. Sala Jakobinów była pusta, 25 do 30 członków zaledwie tułało się po starym klasztorze.
Santerre był z nimi, oczekując rozkazu przywódców.
Wyprawiono Santerra na Pole Marsowe, aby ostrzegł podpisujących petycję o grożącem niebezpieczeństwie.
Znalazł się około trzystu, podpisujących na ołtarzu ojczyzny petycję Jakobinów.
Billot jest duszą tego zebrania, nie umie pisać, lecz powiedział swe imię, prowadzą mu rękę i podpisał się jeden z pierwszych.
Santerre wstępuje na ołtarz ojczyzny, oznajmia, że Zgromadzenie ogłosiło za buntowników tych, którzyby śmieli domagać się detronizacji króla i oświadczą, iż jest wysłany przez Jakobinów, aby cofnąć petycję, zredagowaną przez Brissota.
Billot zstępuje trzy stopnie i znajduje się wprost sławnego piwowara. Dwaj synowie ludu spoglądają na siebie, badają się wzrokiem, to dwa symbole siły materjalnej działającej w tej chwili: prowincja i Paryż.
Obydwaj mają się za braci, walczyli razem pod Bastylją.
— Dobrze... powiedział Billot, oddamy Jakobinom ich petycję, lecz napiszemy inną.
— I przyniesiecie ją do mnie... rzekł Santerre, na przedmieście św. Antoniego, ja ją podpiszę wraz z moimi robotnikami.
I wyciągnął do Billota szeroką dłoń, którą tenże uścisnął.
Na widok takiego braterstwa, łączącego prowincję z miastem, powstały okrzyki.
Billot oddał petycję Santerowi, który, oddalając się, czyni ludowi znak pełen obietnic, które go nie zawiodą; lud zaczyna zresztą poznawać Santerra.
— Teraz... rzekł Billot, Jakobini się boją, mniejsza o to; dla tej obawy mają prawo cofnąć swoją petycję, niech i tak będzie; lecz my, co się nie boimy, mamy prawo podania innej.
— Tak!... tak!... odezwało się wiele głosów, inną podamy, zaraz jutro!...
— A dlaczego nie dziś?... spytał Billot, jutro!... któż to wie, co może zajść od dziś do jutra?...
— Tak, tak... wołano zawsząd, dziś!... natychmiast!...
Znaczna grupa ludzi utworzyła się około Billota: siła ma własność magnesu, przyciąga.
Grupa ta składa się z deputatów od Kordyljerów, Jakóbinów źle zawiadomionych lub odważniejszych, którzy, pomimo rozkazu, przyszli na Pole Marsowe.
Ci ludzie mieli po większej części nazwiska nieznane dotąd, lecz w bardzo krótkim czasie nabrały one znakomitego rozgłosu.
Byli to: Robert, panna Kéralio, Roland i Brune, robotnik drukarski, który będzie później marszałkiem Francji, Hébert, pisarz publiczny, przyszły redaktor dziennika Pere Duchene; Chaumette, dziennikarz i uczeń medycyny; Serget, rzeźbiarz, który będzie szwagrem Marceau i wprowadzi uroczystości patrjotyczne; Fabre d‘Eglantine, autor Intrigue epistolaire; Henriot, żandarm gilotyny; Maillard, straszny odźwierny z Châtelet, któregośmy stracili z oczu szóstego października, a znajdziemy drugiego września; Isabey ojciec i Isabey syn jedyny może z aktorów tej sceny, który mógłby nam ją sam opowiedzieć, będąc młodym i rzeźkim jeszcze w ośmdziesiątym ósmym roku życia.
— Natychmiast!.. wołał lud, tak, natychmiast!...
Ogromne oklaski rozległy się na Marsowem Polu.
— Lecz kto ją będzie układał?... spytał głos jakiś.
— Ja, ty, my, wszyscy!... krzyczał Billot, ta petycja będzie rzeczywistą petycją ludu!...
Jeden z patrjotów pobiegł pędem po papier i atrament.
Oczekując jego powrotu, wzięto się za ręce i tańcząc farandolę, śpiewano sławne „ça ira“.
W dziesięć minut patrjota powrócił z przyborami do pisania. Natenczas Robert wziął za pióro, a panna de Kéralio, pani i pan Roland dyktowali z kolei następującą petycję:
Petycja do Zgromadzenia narodowego, ułożonego na ołtarzu ojczyzny dnia 17 lipca 1791 r.

Przedstawiciele Narodu!...

„Trudy wasze zbliżają się do końca, wkrótce następcy, wszyscy, wybrani przez lud, mieli wstąpić w wasze ślady, nie napotykając tych przeszkód, jakie stawiali wam deputowani dwóch stanów uprzywilejowanych, a nieprzyjaznych z zasady świętej równości“.
„Spełniła się wielka zbrodnia!.... Ludwik XVI-ty ucieka niegodnie opuszcza swe stanowisko, państwu grozi anarchja; obywatele zatrzymują go w Varennees i odwożą do Paryża. Lud tej stolicy, prosi was usilnie, abyście nic stanowczego nie wyrzekali o losie winnego, nie wysłuchawszy wprzód, czego pragną ośmdziesiąt dwa departamenty“.
„Namyślacie się, zwlekacie, mnóstwo adresów przybywa do Zgromadzenia, wszystkie oddziały państwa żądają jednozgodnie, aby Ludwik XVI-ty był sądzony. Wy, panowie, wyście zawyrokowali, że on jest niewinny i nietykalny, oświadczając głosowaniem z szesnastego, że karta konstytucyjna będzie mu przedstawioną w tenczas, gdy konstytucja ukończoną zostanie. Prawodawcy!... postępowanie wasze nie było zgodne z wolą narodu, a my sądziliśmy, że waszem najpierwszem staraniem, obowiązkiem nawet będzie stać się organem woli narodu. Zapewne byliście panowie pociągnięci do tego kroku przez tę zgraję deputowanych dezerterów, którzy już pierw byli konstytucji przeciwni; ależ panowie!... ależ reprezentanci szlachetnego i ufnego narodu! przypomnijcie sobie, że tych 293 oponentów, nie miało wcale głosu w Zgromadzeniu narodowem, że dekret jest przeto niczem tak w zasadzie, jak i w formie; niczem w zasadzie gdyż jest przeciwnym najwyższej władzy, niczem w formie, gdyż jest przedstawionym przez 290 osób bez znaczenia“
„Te uwagi, te dążenia do dobra ogólnego, to pragnienie uniknienia przedewszystkiem anarchii, na którąby nas wystawił brak jedności między przedstawicielami i przedstawionemi, wszystko to nadaje nam prawo wezwania was w imieniu całej Francji do zastanowienia się nad dekretem, do wzięcia pod uwagę, że przestępstwo Ludwika XVI jest dowiedzionem, że król ten abdykował, do przyjęcia tej abdykacji i zwołania nowego ciała konstytucyjnego, aby prezydowało w sposób prawdziwie narodowy w osądzeniu winnego, a przedewszystkiem, żeby pomyśleć o zastępstwie i organizacji nowej władzy wykonawczej“.
Ukończywszy petycję, żądano milczenia, W jednej chwili najlżejszy szmer ustał, głowy się odkryły i Robert przeczytał głośno wyżej podaną petycję.
Zgadzała się ona z życzeniem wszystkich, nie czyniono przeto żadnych uwag i przyjęto ją jednozgodnemi oklaskami.
Należało podpisać, nie chodziło o trzysta lub pięćset osób, znajdowało się ich bowiem przeszło dziesięć tysięcy, a ponieważ ze wszystkich stron poła Marsowego napływał lud, można się było spodziewać, że w przeciągu godziny, z jakie pięćdziesiąt tysięcy patrjotów otoczy ołtarz ojczyzny.
Redagujący komisarze podpisali pierwsi, i podali pióro sąsiadom, a gdy w sekundę zapełniono papier podpisami, rozdano czyste arkusze numerowane, tegoż co petycja formatu.
Zrazu podpisywano na ołtarzu ojczyzny i jego krawędzi, następnie na jego stopniach, na kolanach, na denkach od kapeluszy, zgoła na wszystkiem, co jakąś podporę stanowić mogło.
W czasie podpisywania, podług wydanego przez Zgromadzenie Lafayettowi rozkazu, dotyczącego nie piszącej się petycji, lecz porannego morderstwa, pierwsze oddziały wojska wchodzą na pole Marsowe, a zajęcie się petycją jest tak wielkie, że nikt prawie ich przybycia nie spostrzega.
To jednak, co się wydarzy, będzie miało pewne znaczenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.