Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
PO RZEZI.

Wróćmy do Paryża i zobaczmy, co się tam dzieje.
Paryż słyszał odgłos strzałów i zadrżał.
Paryż nie wiedział jeszcze dobrze, kto miał, lub nie miał słuszności, lecz czuł, iż otrzymał ranę, z której płynie krew.
Robespierre zasiadał u Jakobinów jak komendant w fortecy, tam był on rzeczywiście wszechwładnym.
W obecnej chwili forteca była opróżnioną i każdy mógł wejść przez wyłom, jaki opuszczając ją zrobili Barnave, Duport i Lameth.
Jakobini wysłali jednego ze swoich na zwiady.
Co do ich sąsiadów Feuillantów, ci nie potrzebowali wysyłać po wieści, byli punktualnie zawiadamiani o działaniach co godzina, co minuta nieledwie, ich to partja się rozgrywała i wygrali ją...
Jakobini otrzymali wiadomość w dziesięć minut po wysłaniu swego delegowanego. Spotkał on uciekających, którzy mu udzielili tej strasznej wiadomości: Lafayette i Bailly mordują lud!...
Nie mogli dosłyszeć rozpaczliwych krzyków Baillego, ani widzieć Lafayette, tak własnem ciałem zasłaniał paszczę armat.
Delegowany powrócił i z krzykiem przerażenia napełnił Zgromadzenie bardzo nieliczne, gdyż składające się zaledwie z trzydziestu do czterdziestu członków, zebranych w starym klasztorze.
Jakobini zrozumieli, iż na nich to złożą umiarkowani całą odpowiedzialność tej zaczepki. Czyż nie od nich wyszła pierwsza petycja?... Cofnęli ją wprawdzie, lecz druga była naturalnym wynikiem pierwszej.
Przelękli się.
Ta blada postać, to widmo cnoty, ten odcień filozofji Russa, zwany Robespierrem, z bladego został sinym. Przezorny deputowany z Arras, usiłował wymknąć się, lecz nie mógł; zmuszony pozostać, przedsięwziął środki, które mu przestrach nasunął.
Zebranie oświadczyło, iż wypiera się udziału w pismach fałszywych lub fałszowanych, które mu przypisywano, i że składa powtórną przysięgę na wierność konstytucji i posłuszeństwo dekretom Zgromadzenia narodowego.
Zaledwie powzięli to postanowienie, gdy wśród starych korytarzy klasztoru, rozległ się hałas tłumu. Jakobini z wytężoną uwagą oczekiwali, czy tłum nie przejdzie mimo, udając się drogą do Palais-Royal.
Wcale nie!... hałas zatrzymał się przy drzwiach niskich i ciemnych, wychodzących na ulicę Ś-go Honorjusza i nadomiar przerażenia, jakie już panowało, ktoś z obecnych wykrzyknął:
— To gwardja płatna powraca z pola Marsowego!...
Chcą drzwi wysadzić armatą...
Na szczęście, przez ostrożność, żołnierze byli rozstawieni przy drzwiach na warcie. Zamknięto wszystkie wejścia, aby niedozwolić tej bandzie wściekłej i pijanej krwią, którą wylała, na nowy jej rozlew. Następnie Jakobini i widzowie wyszli jedni za drugimi, co nie trwało długo, gdyż jeżeli sala nie mieściła ich więcej nad czterdziestu, trybuny nie zawierały więcej nad stu słuchaczów.
Pani Roland, która w tym dniu była wszędzie, należała do słuchaczów. Opowiadała ona, iż pewien Jakobin, dowiedziawszy się, iż gwardja płatna ma zająć salę, tak stracił głowę, iż wskoczył do trybuny kobiet; lecz zawstydzony przez panią Roland za swoje tchórzostwo, poszedł skąd przybył.
Jak powiedzieliśmy, aktorowie i spektatorowie wychodzili jeden po drugim przez wpół otwarte drzwi.
Robespierre wyszedł z kolei.
Przez chwilę zawahał się, pójść-li w lewo czy w prawo?
Aby pójść do siebie, powinien był pójść w lewo, mieszkał bowiem w głębi Marais; lecz w takim razie musiałby przechodzić szeregi tej płatnej gwardji.
Wolał dostać się na przedmieście Ś-go Honorjusza i prosić Pétiona o schronienie.
Zawrócił więc na prawo.
Byłby chętnie pozostał niewidzialnym świadkiem, lecz było to dlań niepodobieństwem w tem ubraniu oliwkowem gładkiem, czysto obywatelskiego stylu, ubranie bowiem w kraty później weszło w użycie, z dodatkiem paru okularów, które miały świadczyć, że już przed czasem, oczy tego cnotliwego patrjoty zużyły się od czuwania oraz w połączeniu ze skośnym chodem łasicy i lisa?
Zaledwie uszedł on dwadzieścia kroków na ulicy, już parę osób wskazując go mówiły:
— Robespierre! czy widzisz, Robespierra? To Robespierre!
Kobiety zatrzymując się składały ręce: kobiety bardzo lubiły Robespierra, który w swoich mowach wiele dokładał starania, aby uwydatnić tkliwość swego serca.
— Jakto, więc to ten kochany Robespierre? mówiły.
— Tak, to on!
— Gdzież to, gdzie?
— Tam, oto tam... Czy widzisz; ten mały szczupły człowieczek, cały zakurzony, co się przesuwa wzdłuż murów i ukrywa przez skromność?
Robespierre nie przez skromność, lecz ze strachu się ukrywał; lecz któżby śmiał powiedzieć że cnotliwy, nieskazitelny Robespierre, że trybun ludowy ucieka ze strachu?
Jeden człowiek poszedł mu zajrzeć w oczy, żeby się przekonać, czy to on był w istocie.
Robespierre nasunął kapelusz, nie domyślając się w jakim celu tak mu się przypatrywano.
Człowiek ów poznał go.
— Niech żyje Robespierre! — zawołał.
Robespierre byłby raczej wolał mieć do czynienia z nieprzyjacielem, niż z przyjacielem podobnym.
— Robespierre! — krzyknął inny, jeszcze bardziej zagorzały. Niech żyje Robespierre! Jeśli już koniecznie ma być król, to czemużby on nim nie został?
O wielki Szekspirze! „Cezar umarł; niech jego zabójca zostanie Cezarem!“
Jeżeli kiedy człowiek przeklinał swoją popularność, czynił to w tej chwili Robespierre.
Zebrała się w około niego ogromna gromada, chciano go obnosić w triumfie!
Przerażony, rzucił z pod okularów wzrokiem na prawo i na lewo, szukając jakich otwartych drzwi, jakiego ciemnego przejścia, aby się schować.
Prawie jednocześnie uczuł, jak go ktoś schwycił za rękę i pociągnął na bok, podczas, gdy głos jakiś przyjazny mówił do niego zcicha:
— Chodź!
Robespierre uległ pociągnięciu, szedł, ujrzał drzwi zamykające się za sobą, i znalazł się w sklepie stolarza.
Stolarz ten był to człowiek mogący mieć od czterdziestu dwóch, do czterdziestu pięciu lat. Obok stała żona jego a w głębi pokoju, dwie piękne młode dziewczyny, jedna piętnastoletnia, druga ośmnastoletnia, nakrywały stół do wieczerzy.
Robespierre był blady i zdawało się, że zemdleje.
— Leonoro! — wyrzekł stolarz — szklankę wody.
Leonora, starsza córka stolarza, zbliżyła się cała drżąca, ze szklanką wody w ręku.
Być może, że usta poważnego trybuna dotknęły ręki panny Duplay.
Gdyż Robespierre znajdował się u stolarza Duplay.
Podczas gdy pani Roland, pojmując niebezpieczeństwo, jakie mu grozi, szuka go daremnie w jego mieszkaniu na Marais, aby mu ofiarować u siebie schronienie, zostawmy go u stolarza Duplay, gdzie jest zupełnie bezpieczny pośród tej poczciwej rodziny, która się stanie i jego własną, a my wróćmy do Tuileries, w ślad za doktorem Gilbertem.
I teraz jeszcze królowa czeka, lecz ponieważ nie Barnava oczekuje, znajduje się przeto nie u swej pokojowej pani Campan, lecz u siebie, nie stoi z ręką na klamce, lecz siedzi w fotelu z głową opartą na ręku.
Oczekuje Webera, którego wysłała na pole Marsowe i który wszystko widział z wyżyn Chaillot.
Aby być sprawiedliwym dla królowej i ażeby dobrze zrozumieć ową nienawiść, jaką podobno do francuzów żywiła, i którą jej tyle wyrzucano, opowiedziawszy już co wycierpiała podczas podróży z Varennes, opowiedzmy, ile cierpiała od czasu swojego powrotu.
Historyk mógłby być stronnym, my jesteśmy tylko romansopisarzem i stronność nie jest nam dozwoloną.
Gdy króla i królowę zatrzymano, lud jedną tylko myślą był przejęty: to jest, że ponieważ uciekli już raz, to mogą i drugi raz uciec, a tym razem dostać się za granicę.
Królowa zwłaszcza uważana była za czarodziejkę, zdolną jak Medea uciec oknem na wozie, ciągnionym przez dwóch smoków.
Takie bajeczki, krążyły nietylko pomiędzy ludem, znajdowały one wiarę nawet u oficerów stojących na straży u drwi Marji-Antoniny.
Pan de Gouvion, który pozwolił jej się z rąk wymknąć w czasie ucieczki do Varennes i którego kochanka, kobieta należąca do dam dworu, zadenuncjowała ten wyjazd Baillemu, oświadczył, że nie przyjmuje na siebie żadnej odpowiedzialności, jeżeli jaka inna kobieta, a nie pani Rochereul (było to, jak sobie przypominamy, imię owej pani z dam dworu) będzie miało prawo wchodzić do królowej.
I w następstwie tego, rozkazał, aby na dole przy schodach prowadzących do pokoi królewskich, zawieszono portret pani Rochereul, iżby straż, sprawdzając tożsamość każdej wchodzącej osoby, nie wpuściła żadnej innej kobiety.
Królowa została uwiadomioną o tym rozkazie; poszła natychmiast poskarżyć się królowi. Król nie chciał temu wierzyć: posłał więc na dół dla sprawdzenia faktu, i okazał się on prawdziwym.
Król kazał przywołać pana de Lafayette i żądał od niego zdjęcia portretu.
Portret został zdjęty, a kobiety pełniące zwykle służbę przy królowej, rozpoczęły ją na nowo.
Lecz w miejsce tego ubliżającego rozkazu, ostrożność niemniej poniżająca została zaprowadzoną. Dowódca bataljonu, który zazwyczaj stał na straży w salonie poprzedzającym sypialnię królowej, nazywanym wielkim gabinetem, otrzymał rozkaz, aby drzwi zostawały ciągle otwarte dla lepszej baczności na rodzinę królewską.
Jednego dnia król spróbował drzwi zamknąć.
Natychmiast oficer poszedł je otworzyć.
W chwilę potem król zamknął je znowu.
Lecz oficer otwierając je:
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł, nadaremnie drzwi te zamykasz, ile razy bowiem to uczynisz, otworzę je za każdym razem, gdyż taki mam rozkaz.
I drzwi pozostały otwarte.
Wszystko co można było wymóc na oficerach, ograniczało się na tem, że drzwi przymykane były w czasie ubierania i rozbierania się królowej.
Gdy już była ubraną lub w łóżku, drzwi otwierały się natychmiast.
Była to tyranja nie do zniesienia. Królowa wpadła na myśl zastawienia swego łóżka łóżkiem swej pokojowej.
Łóżko to na kółkach, zasłonione firankami służyło jej za parawan, poza którym mogła się ubierać i rozbierać swobodniej.
Pewnej nocy, oficer widząc, że pokojowa zasnęła, a królowa czuwała, skorzystał ze snu pierwszej, wszedł do pokoju i zbliżył się do łóżka.
Królowa patrzyła nań, jak podchodzi, wzrokiem, jakim umiała patrzeć córka Marji Teresy, gdy zapomniano o należnym jej szacunku, lecz poczciwy człowiek nie rozumiał tego, iż ubliżał królowej, nie zmięszał się przeto jej miną, tylko patrząc na nią z politowaniem, które omylić nie mogło:
— A!... dobrze bardzo... powiedział, ponieważ znajduję Najjaśniejszą Panią samą, muszę ci udzielić niektórych rad.
I nie czekając, czy królowa chce lub nie chce go słuchać, opowiedział jej, coby zrobił znajdując się w jej położeniu.
Gdy wchodził, królowa patrzyła na niego z gniewem, lecz uspokojona jego dobrodusznością, pozwoliła mu mówić i słuchała z głębokim smutkiem.
Tymczasem pokojowa się zbudziła, a widząc człowieka przy łóżku królowej, krzyknęła i chciała wołać o pomoc.
Królowa ją wstrzymała.
— Daj pokój, Campan... rzekła, pozwól mi wysłuchać, co ten pan mówi, on jest dobrym Francuzem, w błędzie jest, jak tylu innych, co do naszych zamiarów, ale mowa jego dowodzi, iż jest szczerze przywiązanym do władzy królewskiej.
I oficer aż do końca wypowiedział królowej, wszystko, co miał zamiar powiedzieć.
Przed odjazdem do Varennes, Marja Antonina nie miała ani jednego siwego włosa.
Podczas nocy, która nastąpiła po zajściu jakie miało miejsce między nią i Charnym, włosy jej pobielały prawie zupełnie.
Spostrzegłszy tę smutną przemianę, uśmiechnęła się z goryczą, a uciąwszy jeden kosmyk, posłała go pani Lamballe do Londynu z temi słowy:
„Zbielały z nieszczęścia“.
Widzieliśmy jak oczekiwała Barnava, widzieliśmy, ile nadziei tenże pokładał, tylko, że nadziei tych nie mógł przelać w królowę.
Marja Antonina lękała się gwałtownych scen, bo wszystkie zaszłe dotąd, jak czternastego lipca, piątego i szóstego października, aresztowanie w Varennes, wszystkie na jej głowę spadały.
Słyszała z Tuileries huk wystrzałów nieszczęśliwego starcia na polu Marsowem i serce jej mocno się zatrwożyło.
Wziąwszy na uwagę, to podróż do Varennes wielką dla niej była nauką. — Aż dotąd, rewolucja w jej oczach nie przeszła wysokości pewnego systematu pana Pitta lub intrygi księcia Orleańskiego; sądziła, że Paryż podburzany jest przez kilku przywódców i zgodnie z królem mówiła:
„Nasz dobry kraj!“
Widziała prowincję!... prowincja była więcej rewolucyjna, niż Paryż!...
Zgromadzenie narodowe zestarzało się zanadto i zanadto stało się gadatliwem i zgrzybiałem, aby mężnie dotrzymać zobowiązań, jakie Barnave w jego imieniu zaciągnął. Czy zresztą nie było ono umierającem?... A uścisk umierającego, czy nie jest niezdrowym!...
Królowa, jak mówiliśmy, oczekiwała Webera z wielką niecierpliwością.
Drzwi się otworzyły, zwróciła prędko oczy w tę stronę, zamiast dobrodusznej austrjackiej twarzy swego mlecznego brata, zobaczyła zimną i surową twarz doktora Gilberta.
Królowa nie lubiła tego rojalisty z zasadami konstytucyjnemi, tak mocno uzasadnionemi, iż uważała go za republikanina; a jednakże miała dla niego pewien szacunek; nie byłaby posłała po niego ani w niebezpieczeństwie fizycznem, ani moralnem, lecz gdy raz był u niej, ulegała jego wpływowi.
Ujrzawszy go, zadrżała.
Nie widziała go od owego wieczora po powrocie z Varennes.
— To pan jesteś, doktorze?... szepnęła.
Gilbert się skłonił.
— Tak Najjaśniejsza Pani, to ja... wiem, że oczekiwałaś Webera, lecz ja przynoszę ci dokładniejsze wieści od niego. On był od strony Sekwany, gdzie nie mordowano, ja przeciwnie, byłem po tej stronie, gdzie mordowano.
— Gdzie mordowano!... Cóż to się stało panie?... spytała królowa.
— Wielkie nieszczęście, Najjaśniejsza Pani... partja dworu wygrała!
— Partja dworu wygrała i pan to nazywa nieszczęściem, panie Gilbert?...
— Tak, gdyż wygrała tym strasznym środkiem, który pozbawia sił zwycięzcę i który niekiedy stawia go na równi ze zwyciężonym!...
— Lecz cóż się to stało?...
— Lafayette i Bailly strzelali do ludu i z tego powodu Lafayette i Bailly nie mogą już wam teraz służyć!
— A to dlaczego?...
— Gdyż stracili popularność.
— A co czynił lud, gdy do niego strzelano?
— Podpisywał petycję, żądającą abdykacji.
— Abdykacji!... czyjej?...
— Króla.
— I pan uważasz, że niesłusznie do nich strzelano?... zawołała królowa, której oczy zabłysły.
— Sądzę, że lepiej było go przekonać, niż zabijać.
— Lecz o czem go przekonać?...
— O szczerości króla.
— Ależ król jest szczerym!...
— Za pozwoleniem Najjaśniejsza Pani... Jest temu trzy dni, jak opuściłem króla, cały wieczór spędziłem, na przekonywaniu go, że prawdziwemi nieprzyjaciółmi są mu bracia, pan de Condé i emigranci. Na klęczkach błagałem króla, aby zerwał wszelkie z nimi stosunki i przyjął szczerze konstytucję, oprócz punktów, które w praktyce okazałyby się niepodobnemi do wykonania. Król przekonany, — przynajmniej tak mi się zdawało, — łaskawie przyrzekł, że między nim a emigracją wszystko jest skończone, ale zaledwie wyszedłem, nietylko podpisał, ale kazał i wam podpisać Najjaśniejsza Pani list do swego brata, na którego zlewa władzę swoją przy cesarzu austrjackim i królu pruskim...
Królowa zaczerwieniła się, jak dziecko złapane na uczynku, tylko, że dziecko schwytane na złem, uderza w pokorę, a ona się oburzyła.
— Więc nieprzyjaciele nasi mają szpiegów nawet w gabinecie królewskim?
— Tak, Najjaśniejsza Pani!... odpowiedział spokojnie Gilbert i to właśnie czyni każdy fałszywy krok króla tak niebezpiecznym.
— Ależ panie, cały list napisany był ręką króla, zaraz też podpisany przezemnie, złożony i zapieczętowany przez króla, a następnie oddany kurjerowi, który miał go zawieźć.
— To prawda, Najjaśniejsza Pani.
— Więc kurjer był zatrzymany?
— List został przeczytany.
— Jesteśmy zatem otoczeni samymi zdrajcami!
— Nie wszyscy ludzie są hrabiami de Charny.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć?
— Niestety! chcę powiedzieć, że złą wróżbą, zapowiadającą zgubę królów, jest gdy oddalają od siebie ludzi, których powinniby do losów swoich przykuć żeleznemi węzłami.
— Nie oddaliłam pana de Charny... rzekła z goryczą królowa, pan de Charny sam się oddalił. Gdy królów dotyka nieszczęście, niema dość silnych węzłów na zatrzymanie przy sobie przyjaciół.
Gilbert spojrzał na królowę i potrząsł z lekka głową.
— Nie oczerniaj Najjaśniejsza Pani pana de Charny, inaczej krew jego dwóch braci z grobu zawoła, że królowa Francji jest niewdzięczną!
— Panie!... zawołała Marja Antonina.
— O! Najjaśniejsza Pani, wiesz, że mówię prawdę, odpowiedział Gilbert, wiesz dobrze, że w dniu, gdy ci prawdziwe nieszczęście zagrozi, znajdziesz pana de Charny na jego stanowisku, jakkolwiekby ono niebezpieczne było.
Królowa spuściła głowę.
— Wreszcie... rzekła z niecierpliwością, nie przyszedłeś pan, aby mi mówić o panu Charny, spodziewam się...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, lecz myśli niekiedy, jak wypadki łączą się niewidzialną nicią ze sobą i naraz wychodzą na światło dzienne, chociaż powinnyby pozostać ukryte na samem dnie serca... Nie, Najjaśniejsza Pani, przyszedłem tu, żeby mówić z królową i przepraszam, iż mimowolnie mówiłem do kobiety, lecz jestem gotów naprawić pomyłkę.
— A co miałeś pan powiedzieć królowej?
— Chciałem przedstawić położenie jej własne, położenie Francji, Europy, chciałem jej powiedzieć: „Najjaśniejsza Pani, stawiasz na kartę szczęście lub nieszczęście świata; przegrałaś pierwszą partję 6-go października, dziś, przynajmniej w oczach twych dworaków wygrałaś drugą. Ale zacząwszy od jutra, postawisz na karcie wszystko; jeżeli przegrasz, stracisz tron, wolność, a może nawet życie!...
— E!... wyrzekła żywo, prostując się królowa, czy sądzisz pan, że się cofniemy przed podobną obawą?
— Wiem, że król jest odważny, jest on prawnukiem Henryka IV; wiem, iż królowa jest bohaterką, jest ona córką Marji-Teresy; będę więc zawsze względem nich używał tylko dowodów przekonywujących; na nieszczęście wątpię, czy kiedykolwiek będę mógł przelać w serca króla i królowej te przekonania, które żywię w mojem.
— Dlaczegóż więc zadawać sobie tyle trudu?...
— Aby spełnić obowiązek, Najjaśniejsza Pani... Wierzaj mi, w czasach tak burzliwych jak te, w których żyjemy, każde usiłowanie, chociażby nawet bezowocowne, zostawia w sercu słodkie zadowolenie spełnionego obowiązku.
Królowa spojrzała w oczy Gilbertowi.
— Przedewszystkiem, Panie, powiedz, czy możliwem jest jeszcze ocalić króla?
— Tak sądzę.
— A monarchję?
— Mam nadzieję.
— A więc, panie... rzekła królowa z bolesnem westchnieniem, jesteś szczęśliwszym odemnie, gdyż ja uważam jedno i drugie za stracone i walczę jedynie z obowiązku sumienia.
— Rozumiem to, Najjaśniejsza Pani, gdyż pragniesz rządów despotycznych i króla z władzą nieograniczoną; podobnie jak skąpiec, który na widok brzegów, mogących mu powrócić więcej niż to, co w rozbiciu stracił, tonie, nie umiejąc poświęcić części swych skarbów. Tak i ty, Najjaśniejsza Pani, utoniesz z twojemi, pociągnięta ich ciężarem... Poświęć coś burzy, rzuć w otchłań całą przeszłość, jeżeli tego potrzeba i płyń ku przyszłości!
— Rzucić w otchłań przeszłość, jestto zerwać ze wszystkimi panującymi w Europie!...
— Tak; lecz jest to zawrzeć przymierze z ludem francuskim.
— Lud francuski jest naszym nieprzyjacielem... wyrzekła Marja-Antonina krótko.
— Ponieważ nauczyliście go wątpić o sobie.
— Lud francuski nie może walczyć z koalicją europejską...
— Postaw, Najjaśniejsza Pani, na czele króla, który otwarcie pragnie konstytucji, a lud francuski zwycięży Europę.
— Trzebaby na to miljona wojska.
— Nikt nie zwycięża Europy miljonem, Najjaśniejsza Pani, zwycięża się ją ideą... Zatknij na Renem i na Alpach dwie trójkolorowe chorągwie z napisem: „Wojna tyranom! wolność ludom! a Europa będzie zwyciężona!“
— W istocie, panie, są chwile, w których gotową jestem uwierzyć, iż najrozumniejsi ludzie stają się szaleńcami!
— A! Najjaśniejsza Pani, więc nie wiesz, czem jest dziś Francja w oczach narodów?... Francja z kilkoma zbrodniami osobistemi, z kilkoma nadużyciami miejscowemi, które jednak nie plamią jej białej szaty i nie walają jej rąk czystych, ta Francja, to dziewica wolności, cały świat jest w niej zakochany, z Niderlandów, z nad Renu, z Włoch, miljony głosów ją wzywają! Niechby tylko postawiła nogę za granicę, a ludy na klęczkach oczekiwać jej będą. Francja przybywająca z rękoma pełnemi wolności, to już nie naród; to sprawiedliwość niewzruszona! to prawda wiekuista! O! Najjaśniejsza Pani korzystaj z chwil, póki jeszcze jest spokojną, bo jeżeli czekać będziesz zadługo, to rękę tę, którą rozciąga nad światem, obróci na własną zgubę, Belgja, Niemcy, Włochy, okiem miłości i rozkoszy śledzą każdy jej ruch. Belgja móiw jej: „Pójdź do mnie“, Włochy: „Zbaw nas!“. W głębi północy, ręka jakaś nieznana napisała na biurku Gustawaó „Precz z wojną przeciw Francji!“. Żaden z królów zresztą, których wzywasz, Najjaśniejsza Pani, na pomoc, nie jest gotowym do wypowiedzenia nam wojny. Dwa państwa głęboko nas nienawidzą; gdy mówię, dwa państwa, chcę powiedzieć jedna cesarzowa i jeden minister. Katarzyna II i pan Piit; lecz w tej chwili są oni względem nas bezsilni. Katarzyna podburza Niemcy przeciwko nam, oddaje im Francję; zawstydza twego brata Leopolda za jego nieczynność; pokasuje mu króla pruskiego, podbijającego Holandję za jedyną nieprzyjemność wyrządzoną jego siostrze. Pan Pitt pożera Indje w tej chwili, i podobnie jak wąż boa, trawiąc zdobycz, doznaje odrętwienia; jeśli będziemy czekali, aż ją strawi, będzie nas ze swej strony atakował, nie tyle wojną zagraniczną, ile wojną domową... Wiem, że się śmiertelnie lękasz tego Pitta, wiem, że mówiąc o nim, doznajesz śmiertelnych dreszczów. Czy chcesz, abym ci podał sposób uderzenia w samo serce? Uczyń z Francji rzeczpospolitą z królem na czele!... Ale cóż ty zamiast tego, czynisz, Najjaśniejsza Pani, co czynisz, zamiast tego, co robi twoja przyjaciółka księżna de Lamballe?... Oświadcza ona Anglji, w której cię reprezentuje, że całem dążeniem Francji: Charta magna, że rewolucja francuska okiełznana przez króla, idzie niby naprzód, ale się właściwie cofa. A co na to pan Pitt powiada?... Powiada, że nie ścierpi, aby Francja została rzecząpospolitą? że on ocali monarchję?... W gruncie rzeczy, żadne usiłowania, żadne prośby pani Lamballę nie mogły wymóc na nim, aby ocalił monarchję, gdyż on króla nienawidzi! Czyż nie Ludwik XVI, król konstytucyjny, król filozof, ubiegał się z nim o Indje i pozbawił Ameryki? To też Pitt niczego więcej nie pragnie, jak zgotować Ludwikowi XV-mu losy Karola I-go.
— Panie! panie!... krzyknęła przerażona królowa, kto ci odkrywa te wszystkie tajemnice?
— Ci sami ludzie, którzy mi mówią, co się znajduje w listach pisanych przez Waszą królewską mość.
— Więc nie mamy nawet jednej myśli, któraby do nas należała?
— Powiedziałem Najjaśniejszej Pani, że królowie europejscy, są otoczeni niewidzialną siecią w której ci, którzyby się opierać chcieli, nadaremnie szamotać się będą. Nie opieraj się, Najjaśniejsza Pani, stań na czele idei, którą usiłujesz cofnąć — a sieć stanie się dla ciebie puklerzem. Ci, którzy cię nienawidzą, zostaną twymi obrońcami, a grożące ci niewidzialne sztylety, staną się bronią, gotową uderzyć w twych nieprzyjaciół.
— Lecz ci, których pan nazywasz naszymi nieprzyjaciółmi, zapominasz, że to są królowie, nasi bracia!...
— O! Najjaśniejsza Pani, nazwij raz Francuzów twojemi dziećmi, a zobaczysz jaką nicością są dla ciebie ci bracia, pod względem polityki, i dyplomacji! Nadto — wszyscy ci królowie i książęta, czyż nie wydają ci się dotkniętymi fatalnem piętnem szaleństwa? Zacznijmy od twego brata Leopolda, zgrzybiałego w czterdziestym czwartym roku życia, ze swoim haremem toskańskim przeniesionym do Wiednia, podniecającego swe gasnące siły środkami zabijającemi, które sam przyrządzą... Patrz na Fryderyka Gustawa, jednego, który zmarł a drugiego, który umrze bezpotomnie; na króla Portugalji i na jego trzysta pokornych bachantek; spójrz na króla Saskiego z jego 354 dziećmi nieprawemi!... O, Najjaśniejsza Pani! czyż nie spostrzegasz, że wszyscy ci królowie dążą do przepaści, do otchłani, do samobójstwa i że gdybyś chciała ty... ty! zamiast dążyć jak oni do przepaści, otchłani i samobójstwa, doszłabyś do panowania nad światem, do monarchji uniwersalnej!
— Dlaczego nie mówisz pan tego wszystkiego królowi?... spytała zachwiana Marja-Antonina.
— Mówię mu to, mój Boże, lecz król ma tak samo swoich złych duchów, którzy psują wszystko, co ja wypracuję.
Poczem z głębokim smutkiem dodał:
— Zużyłaś Najjaśniejsza Pani wicehrabiego Mirabeau, zużywasz Barnava, zużyjesz po nich mnie, i będzie po wszystkiem.
— Panie Gilbert... rzekła królowa, zaczekaj tu na mnie, pójdę na chwilę do króla i powrócę.
Gilbert skłonił się, królowa przesunęła się koło niego i wyszła drzwiami, prowadzącemi do króla.
Doktór czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, nakoniec drzwi się otworzyły, lecz przeciwne tym, któremi wyszła królowa.
Był to woźny. Obejrzawszy się z obawą po pokoju, podszedł on do Gilberta, zrobił znak wolnomularski, oddał mu list i wyszedł.
Gilbert czytał co następuje:
„Tracisz czas daremnie, Gilbercie: w tej chwili król i królowa słuchają pana de Breteuil, który powrócił z Wiednia i przywiózł im następujący plan polityki:
„Uczynić z Barnavem to co się uczyniło z vicehrabią Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję, wypełniać ją literalnie, aby tem dowieść, że jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, Francuzi mają umysł lekki, nastąpi jaka nowa moda i myśl o wolności przeminie.
„Jeżeliby myśl o wolności nie przeszła, zyskamy zawsze rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
„Zostaw więc tych dwoje skazanych, których nazywają jeszcze przez szyderstwo królem i królową, a udaj się bez straty czasu do szpitala Gros-Caillou, znajdziesz tam umierającego, mniej od nich chorego; tego umierającego, może zdołasz ocalić, gdy tymczasem oni, pociągną cię w swoim upadku za sobą!“
Bilet nie miał podpisu, lecz Gilbert poznał pismo Cagliostra.
W tejże chwili weszła pani Campan i oddała Gilbertowi bilet, który zawierał te słowa:
„Król prosi pana Gilberta, aby mu podał na piśmie cały plan polityki, jaki rozwinął przed królową.
„Królowa zatrzymana ważną sprawą, żałuję, iż nie może powrócić do pana Gilberta, byłoby zatem zbytecznem, aby na nią dłużej oczekiwał“.
Gilbert przeczytawszy zamyślił się chwilę i potrząsnął głową;
— O bezrozumni!... rzekł zcicha.
— Czy nie masz nic do powiedzenia Ich królewskim mościom?... spytała pani Campan.
Gilbert podał pokojowej list bez podpisu, który otrzymał.
— Oto moja odpowiedź... rzekł.
Poczem wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.