Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Nim pójdziemy za Gilbertem do szpitala Gros-Coillou, gdzie go wzywają, aby udzielił porady nieznajomemu rannemu, którego mu polecił Cagliostro, rzućmy po raz ostatni okiem na Zgromadzenie, bo ma ono być rozwiązanem, po przyjęciu tej konstytucji, z którą jest połączone utrzymanie króla na tronie i zobaczmy, jaką korzyść wyciągnął dwór z nieszczęsnej wygranej 17-go lipca, którą dwa lata później Bailly głową przypłacił. Następnie wrócimy do bohaterów tej historji, których straciliśmy cokolwiek z oczu, z powodu wielkiego zamętu politycznego i zawichrzeń ulicznych, w których znikają jednostki, ustępując miejsca masom.
Widzieliśmy niebezpieczeństwo grożące Robespierowi i wiemy, jak dzięki Duplayowi uniknął tryumfu, który mógłby zadać cios śmiertelny jego popularności.
Podczas gdy spożywał wieczerzę z rodziną stolarza, w małym jadalnym pokoju wychodzącym na podwórze, jego przyjaciele dowiedziawszy się co go spotkało, zaniepokoili się mocno o niego, a szczególnie pani Roland.
Ta istota pełna poświęcenia, zapomina, że była widzianą i poznaną na ołtarzu i że jest równie jak inni zagrożoną; przyjmuje do siebie Roberta i pannę Kéralio, a gdy jej powiedziano, że jeszcze tej samej nocy Zgromadzenie ogłosi akt oskarżenia przeciw Robespierowi, idzie, aby go uprzedzić na Marais, a nie znalazłszy tam udaje się przez bulwar Teatyjiów do Buzota.
Buzot jest jednym z wielbicieli pani Roland, wie ona o całm wpływie, jaki na niego wywiera i dlatego do niego się zwróciła.
Buzot przesyła niezwłocznie kilka słów Gregoirowi, Jeżeli niepokoić będą Robespierra i Feuillantów, Gregoire będzie go tam bronił, jeżeli powstaną przeciw niemu w Zgromadzeniu, on sam stanie w jego obronie.
Tem chwalebniejsze to ze strony Buzota, że nie jest on zwolennikiem Robespierra.
Gregoire poszedł do Feuillantów a Buzot do Zgromadzenia, lecz nie było mowy o oskarżaniu Robespierra lub kogokolwiek innego. Deputowani i Feuillanci byli przerażeni odniesioną wygraną i krwawemi krokami, które uczynili na korzyść rojalistów. W miejsce oskarżenia osób, wniesiono skargę przeciw klubom; jeden z członków Zgromadzenia żądał natychmiastowego ich zamknięcia.
Sądzono przez chwilę, iż ten wniosek zostanie jednozgodnie przyjęty, lecz Duport i Lafayette oparli się mu: zamknąć kluby, było to zamknąć Feuillantów. Lafayette i Duport nie stracili jeszcze zaufania w siłę tej broni, którą mieli w swym ręku. Sądzili, że Feuillanci zastąpią Jakobinów i że za pomocą tej olbrzymiej machiny będą kierować umysłami Francji.
Nazajutrz Zgromadzenie otrzymało podwójny raport, od mera Paryża i od dowódcy gwardji narodowej. Każdy miał interes oszukiwać się: komedja łatwą była do odegrania.
Dowódca i mer mówili o niezmiernem zamięszaniu, które byli zmuszeni powściągnąć; o morderstwie rannem i wystrzale wieczornym, dwóch rzeczach nie mających z sobą żadnego związku — o niebezpieczeństwie zagrażającem królowi, Zgromadzeniu i całemu społeczeństwu — a wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, że takie niebezpieczeństwo nie istniało wcale.
Zgromadzenie podziękowało im za energję, której nie mieli nigdy myśli rozwijać, winszowało zwycięstwa, które każdy z nich opłakiwał w głębi serca — i dziękowało niebu, że dozwoliło jednym ciosem zniweczyć bunt i buntowników.
Słysząc to, możnaby myśleć, że rewolucja skończona.
Rewolucja tymczasem rozpoczynała się dopiero!...
Podczas tego dawni Jakobini sądząc o jutrze z dnia, który je poprzedzał, uważali się za zagrożonych, ściganych, przypartych i chcieli zyskać przebaczenie za swą rzeczywistą przewagę, obłudną uniżonością. Robespierre drżący jeszcze na myśl, iż go proponowano w miejsce Ludwika XVI, ułożył adres w imieniu obecnych i nieobecnych.
W tym adresie, dziękował Zgromadzeniu za jego szlachetne usiłowania, za jego mądrość, stałość, baczność, za jego sprawiedliwość bezstronną i nieskażoną.
Jakże Feuillanci nie mieli podnieść głowy i uważać się za wszechmocnych, widząc tę uniżoność swych nieprzyjaciół? Była chwila, iż uważali się nietylko za władców Paryża, lecz i całej Francji.
Niestety! Umiarkowani nie zrozumieli położenia i odłączając się od Jakobinów utworzyli poprostu drugie Zgromadzenie, odbicie pierwszego. Podobieństwo między dwoma towarzystwami było zupełne; do Feuillantów, jak i do Izby nie można było wejść inaczej jak za opłatą podatku: trzeba było zostać członkiem czynnym, wyborcą wyborców.
Lud miał dwie izby miejskie zamiast jednej.
Nie tego on chciał.
Chciał izby ludowej, któraby była nie sprzymierzeńcem, lecz nieprzyjacielem Zgromadzenia narodowego, któraby mu nie pomagała w organizowaniu władzy królewskiej, lecz któraby ją zmusiła do zniesienia tejże.
Umiarkowani nie byli zatem odpowiedni duchowi publiczności i zostali przez nią opuszczeni podczas tego krótkiego ich pobytu na scenie politycznej.
W przejściu przez ulicę stracili popularność.
W lipcu prowincje liczyły czterysta stowarzyszeń, z tych czterystu, trzysta korespondują zarówno z Umiarkowanymi jak i Jakobinami, sto zaś tylko z Jakobinami.
Od lipca do września utworzyło się sześćset innych stowarzyszeń z których ani jedno nie miało stosunków z Umiarkowanymi.
I w miarę jak Umiarkowani słabli, Jakobini wzrastali pod kierunkiem Robespierra, który stawał się człowiekiem najpopularniejszym we Francji.
Przepowiednia Cagliostra sprawdziła się co do adwokata z Arras.
Może zobaczymy ją spełniającą się z równą ścisłością względem małego korsykanina z Ajaccio.
Tymczasem ostatnia godzina Zgromadzenia narodowego nadchodziła, powoli, to prawda, jak u tych starców, w których życie gaśnie po iskierce.
Zgromadzenie głosowawszy trzy tysiące razy, ukończyło nareszcie przegląd konstytucji.
Ta konstytucja była żelazną klatką w której mimowoli i mimo wiedzy nawet Zgromadzenie zamknęło króla.
Pozłociło ono kraty tej klatki, lecz koniec końców, chociaż złocone, stanowiły one więzienie.
W istocie, wola królewska została bezsilną: było to koło odbierające a nie nadające kierunek.
Cała opozycja Ludwika XVI polegała na jego veto, które zawieszało na trzy lata wykonanie podanych dekretów; jeżeli te nie podobały się królowi, w takim razie koło się zatrzymywało i przez swą nieruchomość wstrzymywało działanie całej machiny.
Dzień, w którym król miał zaprzysiąc konstytucję nadchodził.
Anglja i emigranci pisali do króla:
„Zgiń, jeżeli tego konieczność wymaga, lecz nie upodlij się przysięgając“.
Leopold i Barnave mówili:
„Przysięgnij; kto będzie mógł niechaj dotrzyma“.
Nakoniec król rozwiązał kwestję temi słowy:
„Oświadczam, iż nie znajduję wcale w konstytucji dostatecznych środków działania i jedności; lecz ponieważ zdania w tym przedmiocie są różne zgadzam się, aby doświadczenie samo zawyrokowało“.
Zostawało do rozstrzygnięcia, gdzie będzie konstytucja przedstawioną królowi do przyjęcia: w Tuileries czy w Zgromadzeniu?
Król rozstrzygnął trudność oświadczając, że tam ją zaprzysięgnie, gdzie została uchwaloną.
Król naznaczył dzień 13 września.
Zgromadzenie przyjęło tę wiadomość z nadzwyczajną radością, że król raczy je nawiedzić.
W chwili uniesienia Lafayette powstawszy, żądał ogólnej amnestji dla tych, którzy byli oskarżeni o udzielenie pomocy w ucieczce króla.
Zgromadzenie udzieliło amnestję jednomyślnie.
Chmura, która zaciemniała przez chwilę niebo Oliviera i Andrei, znikła.
Wysłano deputację złożoną z sześćdziesięciu osób dla podziękowania królowi za jego list.
Wielki kanclerz podniósł się, aby donieść królowi o przybyciu deputacji.
Tegoż rana order św. Ducha został zniesiony dekretem, upoważniającym samego tylko króla do noszenia go, jako oznakę wysokiej arystokracji.
Deputacja zastała króla udekorowanego jednym tylko orderem św. Ludwika i Ludwik XVI spostrzegł wpływ, jak wywarł na deputację brak niebieskiej wstęgi.
— Panowie... rzekł.. dziś znieśliście order św. Ducha, zachowując go tylko dla mnie; lecz w moich oczach wszelki order, ma o tyle tylko wartość, o ile może być udzielany, od dziś przeto uważam, iż jest zniesiony, tak dla mnie, jak i dla innych.
Królowa, delfin, królewna, stali blisko drzwi; królowa blada, z zaciśniętemi zębami, cała drżąca; królewna namiętna, gwałtowna, wyniosła pod wrażeniem doznanych i doznawanych ciągle ubliżeń; — delfin sam jeden swobodny jak dziecko, uśmiechem i żywością dawał znak życia w tej marmurowej grupie.
Co się tyczy króla, ten kilka dni przedtem mówił do pana de Montmorin:
— Wiem dobrze, że jestem zgubionym. Wszystkie zatem usiłowania dla ocalenia władzy królewskiej niech będą na korzyść mego syna.
Ludwik XVI z pozorną szczerością odpowiedział na mowę deputacji: poczem gdy skończył, zwracając się do królowej i królewskiej rodziny:
— Oto... rzekł... moja żona i dzieci, które podzielają moje uczucia.
Tak, żona i dzieci podzielały je, gdyż skoro się deputacja oddaliła, przeprowadzona wzrokiem niespokojnym króla a nienawistnym królowej, małżonkowie zbliżyli się do siebie i Marja-Antonina kładąc swą białą i zimną rękę na ręku króla:
— Ci ludzie... rzekła potrząsając głową, nie chcą już panów!... Burzą monarchję, kruszą jej fundamenty jeden po drugim i z nich stawiają nam grób!
Myliła się biedna kobieta. Pochowana w dole ubogich, nawet grobu mieć nie miała!
Lecz w czem się nie myliła, to w tem, że z każdym dniem więcej ograniczano władzę królewską.
Pan de Malouet, prezes Zgromadzenia, był rojalistą duszą i ciałem; uważał jednak za właściwe dowiedzieć się, czy Zgromadzenie stojąc czy siedząc, będzie przytomne przysiędze króla.
— Siedząc! siedząc — wołano ze wszech stron.
— A król? — spytał pan de Malouet.
— Stojąc i z gołą głową — zawołał jakiś głos.
Całe Zgromadzenie zadrżało.
Ten głos był odosobniony, lecz czysty, mocny, dźwięczny; zdawał się być głosem ludu, który daje się słyszeć oddzielnie, aby lepiej być słyszanym.
Prezes zbladł.
Kto wymówił te słowa? Czy one wyszły z sali czy z trybuny?
Mniejsza o to skąd wyszły, miały bowiem taką siłę, że prezes widział się zmuszonym odpowiedzieć:
— Panowie — rzekł — niema wypadku w którymby zgromadzony naród w obecności króla, nie uważał go za swego pana. Jeżeli król wykonywać będzie przysięgę stojąc, żądam, aby Zgromadzenie słuchało go w tejże samej postawie.
Naówczas ten sam głos się odezwał:
— Chcę przedstawić modyfikację, która wszystkich pogodzi. Postanówmy, że będzie dozwolonem panu de Malouet i każdemu innemu, kto będzie wolał tę pozycję — wysłuchać króla na klęczkach, lecz my trzymajmy się zrobione; propozycji...
Propozycja została usuniętą.
W dniu następnym po tych rozprawach, król miał wykonać przysięgę. Sala była przepełnioną, trybuny zaledwie mogły pomieścić słuchaczy.
O dwunastej oznajmiono przybycie króla.
Król mówił stojąc. Zgromadzenie stojąc go słuchało.
Po ukończeniu mowy, podpisano akt konstytucyjny i wszyscy usiedli.
Natenczas prezes (był nim Thouret) podniósł się dla wypowiedzenia mowy, lecz po kilku słowach widząc, że król się nie podnosi, usiadł, co wywołało oklaski z trybun.
Na te oklaski, powtarzające się kilkakrotnie, król mocno zbladł.
Wyciągnął chustkę z kieszeni i otarł pot spływający mu z czoła.
Królowa była obecną posiedzeniu w loży prywatnej. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wstała, wyszła i zamknąwszy drzwi gwałtownie, kazała się odprowadzić do Tuileries. Wróciła, nie wyrzekłszy słowa nawet do swych najbliższych. Od chwili gdy Oliviera przy niej nie było, serce jej wciągało żółć w siebie, nie wylewając jej nigdy.
Król powrócił w pół godziny po jej przybyciu.
— Gdzie królowa? — spytał natychmiast.
Wskazano mu, gdzie się znajdowała.
Woźny chciał go poprzedzić.
Odsunął go znakiem, otworzył sam drzwi i stanął nagle na progu pokoju, w którym się królowa znajdowała.
Był tak blady, tak zgnębiony, pot tak grubemi kroplami spływał mu z czoła, że królowa spostrzegłszy go, zerwała się z krzykiem przerażenia.
— O! panie! zawołała, co się stało?
Król bez odpowiedzi rzucił się łkając na krzesło.
— O, pani!... zawołał — czemu byłaś obecną na tej sesji, czyż trzeba ci było patrzeć na moje poniżenie, czyż dla takiej królewskości sprowadziłem cię do Francji!
Wybuch tej boleści ze strony Ludwika XVI był tem więcej rozdzierającym, że się rzadko przytrafiał. Królowa nie mogła się powstrzymać, podbiegła do króla i upadla przed nim na kolana.
Otwierające się w tej chwili drzwi, zwróciły jej uwagę — weszła pani Campan.
Królowa wyciągnęła do niej rękę:
— O! zostaw nas, Campan, zostaw!
Pani Campan domyślała się uczucia, jakiemi była przejęta królowa. Usunęła się z uszanowaniem, lecz stojąc za drzwiami, długo jeszcze słyszała rozmowę dwojga małżonków przerywaną łkaniem.
Nakoniec rozmowa i łzy ucichły i w półgodziny potem, królowa sama otworzyła drzwi i przywołała panią Campan.
— Campan... rzekła, weź ten list i oddaj panu de Malden; jest on adresowany do mego brata Leopolda, niech go pan Malden odwiezie natychmiast do Wiednia; powinien tam przybyć, nim dojdzie wiadomość o tem, co dziś zaszło... Jeżeli potrzebuje dwustu lub trzystu pistolów, daj mu je, a ja ci zwrócę.
Pani Campan wzięła list i wyszła. We dwie godziny później pan de Malden jechał do Wiednia.
A najcięższem w tem wszystkiem była konieczność okazywania twarzy wesołej i uśmiechniętej.
Przez resztę dnia Tuileries były przepełnione masą narodu. Wieczorem miasto było świetnie iluminowane. Zaproszono króla i królowę na przejażdżkę po polach Elizejskich, w powozie eskortowanym przez adjutantów i dowódców załogi paryskiej.
Zaledwie przybyli gdy rozległy się okrzyki: „Niech żyje król! niech żyje królowa!“ lecz w przestanku tych okrzyków, gdy powóz się zatrzymał:
— Nie wierzcie im!... rzekł człowiek z ludu, z miną dziką, który stanął z rękami założonemi przy stopniach, niech żyje naród!
Powóz toczył się zwolna, lecz człowiek ten oparł się rękoma o drzwiczki, idąc równo z nim i za każdym razem gdy lud wołał: Niech żyje król! niech żyje królowa! powtarzał swoim przenikliwym głosem: Nie wierzcie im... Niech żyje naród!
Królowa wróciła z sercem zdruzgotanem tem nieustannem uderzaniem młota, który spadał na nią z uporem i nienawiścią.
Urządzono przedstawienia w różnych teatrach, najpierw w Operze, następnie w Komedji francuskiej i Operze włoskiej.
W Operze i Komedji zapełniono salę, a król i królowa zostali przyjęci oklaskami, lecz gdy chciano przedsięwziąć te same ostrożności w Operze włoskiej, już było za późno, cały parter był zakupiony.
Zrozumiano, iż ten wieczór nie przejdzie tak spokojnie, jak poprzednie, a obawy zamieniły się w pewność, gdy zobaczono przez kogo parter był zajęty.
Danton, Kamil Desmoulins, Légendre, Santerre, zajmowali pierwsze miejsca. W chwili, gdy królowa wchodziła do loży, galerje spróbowały oklasków.
Parter syknął.
Królowa z przerażeniem spojrzała w tę paszczę wulkanu przed nią otwartą i ujrzała jakby za mgłą ognistą oczy pełne nienawiści i groźby.
Nie znała żadnego z tych ludzi z widzenia, wielu nawet z nazwiska.
— Cóż ja im zrobiłam, mój Boże?... spytała sama siebie usiłując pokryć wzruszenie uśmiechem — że mnie tak nienawidzą?
Nagle wzrok jej się zatrzymał z przestrachem na człowieku opartym o kolumnę, na której spoczywała galerja.
Człowiek ten patrzył na nią z przerażającą nieruchomością.
Był to człowiek z zamku de Taverney, człowiek, który się ukazał gdy wracali z Sevres, w ogrodzie Tuileries, był to człowiek z groźbą na ustach, działający tajemniczo i strasznie.
Jak tylko oczy królowej spoczęły na tym człowieku, już ich od niego oderwać nie mogła. Działał na nią magnetycznie jak wąż na ptaka.
Przedstawienie rozpoczęło się; królowa nadzwyczajnym wysiłkiem przełamała urok, i zdołała zwrócić głowę na scenę.
Dawano: „Nieprzewidziane wypadki“ Grétrego.
Lecz mimo wysiłku, jakie czyniła Marja-Antonina, aby oderwać myśl od tajemniczego człowieka, mimo chęci i jakby skutkiem siły magnetycznej, wyższej od jej woli, odwracała się z przerażonym wzrokiem, zawsze w tym samym kierunku.
A człowiek stał ciągle w tem samem miejscu, nieporuszony, szyderczy, drwiący. Była to napaść bolesna, fatalna, coś podobnego do mary sennej na jawie.
Przytem zdawało się, iż sala pływa w elektryczności. Dwie te zawieszone nienawiści musiały się zetknąć, jak w burzliwe dnie sierpniowe dwie chmury, gdy wpadając z dwóch przeciwnych krańców horyzontu, uderzają na siebie wydając błyskawicę, jeżeli nie grom.
Sposobność nadarzyła się nareszcie.
Pani Dugazon, ta prześliczna kobieta, która nadała swe imię pewnego rodzaju rolom, miała śpiewać duet z tenorem i w tym duecie zadeklamować wiersz:
O! jakże kocham moją panią!
Odważna istota rzuciła się na przód sceny, podniosła oczy i ręce do królowej i do niej wyrzekła te słowa.
Królowa zrozumiała, że w tem tkwi burza.
Odwróciła się przerażona, a oczy jej mimowoli spojrzały na człowieka przy kolumnie.
Zdawało się, że dawał znak, któremu cały parter był posłuszny.
I w samej rzeczy, jakby jednym głosem, jednym strasznym głosem, parter wykrzyknął:
— Niema już pana, niema pani, jest tylko wolność!
Lecz na ten krzyk loże i galer je odpowiedziały:
— Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyją wiecznie nasz pan i nasza pani!
— Precz z panem! precz z panią! Wolność! wolność! wolność! — zagrzmiał po raz drugi parter.
Po tem pierwszem wypowiedzeniu wojny, walka się zaczęła.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i zamknęła oczy; nie czuła już dosyć sił w sobie, aby patrzeć na tego szatana zniszczenia.
W tejże samej chwili, oficerowie gwardji narodowej otoczyli ją, czyniąc ze swych ciał obronny szaniec i wyprowadzili z sali.
Lecz jeszcze w korytarzach krzyki nie przestawały ją ścigać:
— Niema już pana! niema pani! niema już króla! niema królowej!
Zaniesiono ją zemdloną do powozu.
Była to ostatnia bytność królowej w teatrze.
Dnia 30-go września, Zgromadzenie oznajmiło przez swego prezesa Thuret, że spełniło swe zadanie i ukończyło posiedzenia.
Oto w kilku słowach streszczenie ich prac, które zajęły dwa lata i cztery miesiące czasu:
Zdezorganizowanie zupełne monarchji.
Uorganizowanie władzy ludu.
Zniesienie przywilejów szlacheckich i duchownych.
Uchwalenie tysiąca dwustu miljonów asygnat.
Urządzenie hypoteki w dobrach narodowych.
Przyznanie wolności wyznań.
Zniesienie zakonów.
Zniesienie rozkazów tajemnych królewskich (lettres de cachet).
Zatwierdzenie równości ciężarów publicznych.
Zniesienie komór wewnątrz kraju.
Ustanowienie gwardji narodowej.
Nakoniec uchwalenie konstytucji i podanie do zatwierdzenia królowi.
Trzeba było ze strony czy to króla, czy królowej, mieć bardzo smutne przeczucia, aby mniemać, że więcej należy obawiać się Zgromadzenia, które się zawiązywało, niż tego, które się dopiero rozwiązało.