Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII
O BRZASKU

Podróżny wstał bardzo rano aby obejrzeć powóz i dowiedzieć się o zdrowiu Aithotasa.
W zamku spali jeszcze wszyscy w najlepsze, z wyjątkiem Gilberta, który ukryty poza kratami okna swojego pokoju, położonego obok drzwi wchodowych, śledził ciekawie każde poruszenie Balsama.
Balsamo, po wyjściu z powozu, zamknął przedział, zajmowany przez mistrza i zanim Gilbert zjawił się w alei ogrodowej, odszedł już dosyć daleko.
Zadziwiony on był nadzwyczajnie zmianą, jaką światło dzienne sprawiło w tem ponurem, jak mu się zdawało wczoraj, otoczeniu. Nieduży zamek, zbudowany z białego i czerwonego kamienia, otaczały wysokie olchy i niezliczone krzewy jaśminu.
Balsamo zwrócił się w prawo i po chwili znalazł się w gęstwinie róż i jaśminów, wydających po wczorajszej burzy zapach rozkoszny. Dotarł aż do końca ogrodu i ujrzał ruiny starego zamczyska. Napół ocalała wieża sterczała pośród gruzów i kamieni, po których wiły się girlandy bluszczu i dzikiego wina. Rzuciła je tam ręka natury, jakby dla wskazania człowiekowi, iż życie i wśród ruin się rozwija.
Siedmiomorgowa posiadłość Taverney’ów, poznana bliżej, nie była pozbawiona wdzięku. Dom przypominał grotę, której wejście upiększyła natura kwiatami i ljanami, ale której nagość zewnętrzna, przeraża i odpycha zbłąkanego i szukającego przytułku wędrowca.
Powracając po godzinnej przechadzce do mieszkania, Balsamo spostrzegł, że baron, owinięty w szlafrok, wyszedł drzwiami środkowemi, że chodził po ogrodzie, oczyszczał róże ze ślimaków.
Pospieszył zaraz ku niemu.
— Panie baronie — rzekł z wyszukaną grzecznością — pozwól mi złożyć sobie uszanowanie, a zarazem przeproszenie. Nie powinienem był wychodzić z pokoju, bez złożenia panu uszanowania, ale uroczy widok z okna oczarował mnie i wywabił. Pragnąłem zblizka poznać piękny ogród i wspaniałe ruiny.
— Ruiny są naprawdę wspaniałe — odparł baron, aby grzecznością za grzeczność gościa zapłacić — ale jedyna też to rzecz godna tutaj uwagi.
— Wszak to był zamek kiedyś? — zapytał Balsamo.
— Tak, był to mój zamek, a właściwie zamek moich przodków. Nazywano go „Maison-Rouge“ i długie lata nazwę jego dodawaliśmy do kamieni Taverney. Do „Maison-Rouge“ przywiązany jest tytuł barona. Ale nie mówmy, kochany gościu, o przeszłości, której wrócić niema sposobu.
Balsamo skłonił się na znak zgody.
— Ja także zaczął baron — powinienbym pana przeprosić. Dom mój ubogi, uprzedziłem pana...
— Bardzo mi w nim dobrze, baronie.
— Psia to buda, kochany gościu, psia buda, raj tu dla szczurów jedynie, które lisy, jaszczurki i węże wypędziły z ruin. Ale, jeżeli jesteś pan czarnoksiężnikiem, czy czemś podobnem, powinienbyś uderzeniem laski podnieść z gruzów „Czerwony dwór“, a przedewszystkiem wrócić mu dwa tysiące morgów łąk i lasów, które go otaczały. Założę się, że zamiast pomyśleć o tem, spałeś noc całą przez grzeczność, w obrzydliwem łóżku.
— Co też pan baron mówi?...
— No, no, nie politykuj, kochany gościu. Znam przecie dobrze to sławetne łoże i wiem, że jest obrzydliwe; syn mój sypiał na niem...
— Przysięgam, baronie, że wydało mi się wyśmienitem. Zawstydza mnie pan doprawdy swą uprzejmością i troskliwością... i chciałbym z całego serca odsłużyć się czemkolwiek.
Jowialny starzec nie omieszkał skorzystać z tego, co posłyszał.
— Spróbuj, kochany panie — rzekł, wskazując na La Brie’ego, który niósł szklankę czystej wody na przepysznym talerzu z porcelany saskiej. — Sposobność właśnie się nadarza; uczyń, co Chrystus na godach w Kanie Galilejskiej uczynił, przemień wodę na Burgunda lub Chambertaine’a. Będzie to w tej chwili największa usługa, jaką mi oddać możesz.
Balsamo uśmiechnął się; starzec wziął to za odmowę i wypił wodę duszkiem.
— Najszlachetniejszy to z żywiołów — rzekł Balsamo, — Wszak i Duch Boży unosił się przed stworzeniem świata, nad wodami. Działaniu wody nic się oprzeć nie jest w stanie, przebija kamień, a kiedyś rozmiękczy nawet djamenty.
— No, to i mnie rozmiękczy — powiedział baron.
— Cóż, napijesz się ze mną, kochany gościu? Trunek ten ma tę wyższość nad winem, że jest produktem miejscowym i że nieprędko go zbraknie. Nie tak jak maraskina!...
— Gdybyście, panie baronie, kazali i dla mnie przynieść szklankę, może wywdzięczając się za tę grzeczność, znalazłbym sposób być użytecznym panu.
— Ależ z największą chęcią.
— La Brie, czy słyszysz gawronie? — zawołał baron.
La Brie podążył spełnić rozkaz otrzymany.
— Jakto — rzekł baron, zwracając się do Balsama — czyżby woda, którą pijam co rano, miała naprawdę jakie własności tajemnicze, których się nie domyślałem? Od lat dziesięciu uprawiam alchemję, jak pan Jourdain literaturę, a nie wiedziałbym nawet o tem?
— Nie wiem, czem się zajmowałeś, panie baronie, — odpowiedział poważnie Balsamo — ale wiem, co ja czynię.
Potem, zwróciwszy się do La Brie, który już powrócił — dodał:
— Dziękuję ci, sługo poczciwy, — wziął szklankę, podniósł do oczu i zaczął patrzeć na wodę, mieniącą się kolorami tęczy.
— Co też tak ciekawego można ujrzeć w szklance wody? — zapytał baron.
— Można, można, panie baronie — odpowiedział Balsamo — można zawsze, a dziś w szczególności.
I zdwoił uwagę, a baron śledził go mimowoli wzrokiem.
La Brie osłupiały podsuwał talerz.
— Cóż widzisz, kochany gościu? — odezwał się drwiąco de Taverney. — Mów, bo naprawdę usycham z ciekawości. Może spadek jaki dla mnie, nowy Maison-Rouge, Przydałoby się bardzo...
— Widzę wezwanie, abyś był w pogotowiu, baronie.
— Naprawdę! czy będę napadnięty?
— Nie; ale dziś rano czekają pana odwiedziny.
— Więc zmówiliście się z kimś na mnie? To źle, to bardzo źle, mój panie. Nie dadzą nam kuropatw dzisiaj...
— To co mówię, szanowny gospodarzu, mówię zupełnie serjo — odparł Balsamo — a rzecz to wielkiego znaczenia. Ktoś zbliża się w tej chwili ku Taverney.
— Wielki Boże, cóż to za jakieś odwiedziny? — Objaśnij mnie, gościu kochany, błagam cię o to; jak bowiem przekonać się mogłeś z kwaśnego przyjęcia, każdy przybywający jest poprostu klęską dla mnie. Mów wyraźniej, czarowniku drogi, jeżeli możesz.
— Mogę — i chętnie to uczynię.
Balsamo spojrzał bystro na mieniącą się opalem powierzchnię wody.
— Czy widzisz co? — nastawał baron.
— Doskonale.
— Więc mów, mów!
— Widzę, że przybędzie osoba wielce dostojna.
— Naprawdę? i ta osoba przybędzie bez zaproszenia?
— Sama się zaprosiła, a jedzie w towarzystwie syna pańskiego.
— Filipa?
— W jego własnej osobie.
Baron wpadł w wesołość, bardzo ubliżającą czarownikowi.
— Ha! ha! ha! — śmiał się starzec, — w towarzystwie mego syna... ha! ha! ha!...
— Ja mówię poważnie, baronie.
— Więc pan znasz mego syna?
— Nie znam go wcale.
— I mój syn jest obecnie?...
— O pół mili, o ćwierć mili może!..
— Od Tavemey?
— No tak...
— Kochany panie, syn mój stoi w Strasburgu z garnizonem i chybaby zdezerterował, a że tego nigdy nie uczyni, na to przysięgam ci uroczyście.
— A jednak jedzie, — rzekł Balsamo, patrząc w szklankę.
— A ten ktoś, kto z nim podąża — zapytał baron — mężczyzna to czy kobieta?
— Dama, panie baronie, bardzo wielka dama. To coś szczególnego, nadzwyczajnego!
— I ważnego — dodał baron.
— Tak, na honor.
— Ale, cóż takiego u licha?
— Dobrzebyś pan uczynił oddalając służącą, tę małą, tę nic dobrego, jak mi pan powiedziałeś.
— Dlaczego mam ją oddalić?
— Bo Nicolina Legay bardzo jest podobna do osoby, która przybywa.
— Mówiłeś pan, że to wielka dama, a teraz znów powiadasz, że do Nicoliny podobna. Wpadasz pan w sprzeczności.
— Dlaczego? Kupiłem niegdyś niewolnicę, tak podobną do Kleopatry, że był projekt wysłania jej do Rzymu, aby figurowała w orszaku triumfalnym Oktawjusza.
— Masz tobie, znów cię napada — powiedział baron.
— Rób pan zresztą, co się panu żywnie podoba, kochany gospodarzu, bo wyłącznie pana to dotyczy i od pana zależy.
— Dlaczego jednak podobieństwo z Nicoliną obrażać ma tę jakąś damę?...
— Przypuśćmy, że jesteś pan królem Francji, czego panu wcale nie życzę, albo delfinem, czego ci jeszcze mniej życzę — otóż, czy byłbyś zadowolony, gdybyś w jakim domu spotkał lokaja podobnego z twarzy do twojej dostojnej fizjonomji?
— Do djabła — rzekł baron — z tego ważnego argumentu wypływa, że...
— Że bardzo wielka dama, która tu przybędzie, może być także niezbyt zadowolona, zobaczywszy swój portret w krótkiej spódniczce i chusteczce płóciennej.
— Dobrze, dobrze — rzekł baron, śmiejąc się ciągle — pomyślimy więc o tem w swoim czasie.
Najbardziej, kochany panie, cieszę się z tego, że będę mógł ujrzeć mego syna. Kochany Filip! Cóż za traf szczęśliwy sprowadza go tak niespodzianie... I baron śmiał się coraz zawzięciej.
— A więc — odezwał się poważnie Balsamo — przepowiednia moja nie jest panu nieprzyjemną?... — Cieszę się bardzo, na honor, lubo na pańskiem miejscu...
— Co takiego na mojem miejscu?
— Wydałbym co prędzej stosowne rozkazy...
— Naprawdę?
— Naturalnie, że naprawdę...
— Pomyślę o tem, kochany gościu, pomyślę...
— Czas już na to wielki.
— Czy pan mówisz na serjo?
— Ależ najzupełniej na serjo, baronie. Jeżeli chcesz pan przyjąć godnie dostojną damę, która zaszczyci cię swoją obecnością, to niema ani chwili do stracenia.
Baron wzruszył ramionami.
— Wątpisz pan, jak widzę? — zapytał Balsomo.
— Uprzedziłem cię, gościu kochany, że masz doczynienia z niedowiarkiem zatwardziałym...
Rzekłszy to, baron podszedł pod okna pokoju córki, ażeby ją powiadomić o przepowiedni Balsama i zawołał:
— Andreo! Andreo!
Wiemy już, co młoda panienka odpowiedziała na wezwanie ojca, wiemy także jaki urok rzuciło na nią spojrzenie tajemniczego podróżnego.
Nicolina była świadkiem tej sceny i patrzyła ze zdumieniem na La Brie, który wykrzywiał się cudacznie.
— Djabelnie mi coś trudno w to wszystko uwierzyć — powtarzał baron — i jeśli nie zobaczę...
— Ponieważ koniecznie chcesz pan tego — rzekł Balsamo — to spojrzyj w kierunku drogi, po której pędzi oto w galopie jeździec na spienionym koniu.
— O! o! — krzyknął baron, — a tak prawda... widzę rzeczywiście...
— Pan Filip!... — zawołała Nicolina, wspinając się na palce.
— Młody nasz pan!... — dodał La Brie uradowany.
— Mój brat, mój brat kochany! — wykrzyknęła Andrea, wyciągając ręce przez okno.
— Czyżby to był syn pański, kochany baronie? — zapytał Balsamo obojętnie.
— Tak, tak, to on — odrzekł baron osłupiały.
— Więc już początek przepowiedni, — powiedział Balsamo.
— Czy pan zatem jesteś naprawdę czarownikiem? — zapytał baron.
Uśmiech triumfu ukazał się na twarzy nieznajomego.
Jeździec zbliżał się coraz bardziej i niebawem ujrzano w alei spienionego konia, otoczonego chmurą pary.
— Młody oficer, zbryzgany błotem, z twarzą ożywioną, zeskoczył z siodła i podbiegł uściskać ojca.
— Do djabła! — zawołał baron zachwiany w swojem niedowiarstwie. — Co to jest do djabła?...
— To ja, mój ojcze — odezwał się Filip, widząc zdumienie w twarzy rodzica — to ja, we własnej swojej osobie.
— Widzę przecie, że ty — odpowiedział de Taverney — widzę dobrze, do licha! Ale co za traf cię sprowadza?
— Wielki honor nas czeka, drogi ojcze.
Starzec podniósł głowę.
— Dostojne odwiedziny spotkają niebawem Taverney. Za godzinę najdalej Marja-Antonina-Józefa, arcyksiężniczka austrjacka, małżonka delfina Francji, znajdzie się tutaj.
Baron opuścił ręce: o tyle pokorny, o ile wpierw sarkastyczny, zwrócił się do Balsama:
— Wybacz mi pan — powiedział.
— Panie — odrzekł Balsamo, kłaniając się z szacunkiem — zostawiam cię z twoim synem. Po długiem rozłączeniu będziecie zapewne mieli dużo do pomówienia ze sobą.
Potem skłonił się Andrei, podbiegłej na powitanie brata; a dawszy znak Nicolinie i La Brie’emu, znikł wraz z nimi w alei.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.