Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
W obszernej sali pałacu wersalskiego, zwanej zegarową, młodzieniec o różowej twarzy, łagodnem wejrzeniu, ruchach trochę pospolitych, przechadzał się z opuszczonemi rękami i pochyloną głową. Wyglądał na szesnaście do siedemnastu lat. Na piersiach miał gwiazdę djamentową, której ogień potęgował kolor fjoletowy jego ubrania; wstęga jej zwieszała się ku biodru, na niej zaś ciężki order przygniatał białą kamizelkę atłasową, haftowaną srebrem. W obliczu tem poważnem i dobrotliwem, wyniosłem i zarazem pogodnem, łatwo dawał poznać się pierwotny charakterystyczny typ Burbonów.
Jednakże były i pewne różnice. Ludwik August, książę Berry, delfin Francji, on to bowiem był, miał nos Burbonów, choć nieco dłuższy i więcej orli, niż jego poprzednicy; czoło bardziej obniżone i wklęsłe niż u Ludwika XV, a podwójny podbródek jego dziada był u niego tak wydatny, że stanowił prawie jedną trzecią twarzy.
Nadto chód jego był niezręczny i powolny; kształtna figura zdawała się być krępowaną ruchami nóg i ramion. Tylko ręce, a nadewszystko palce, posiadały ruchliwość, giętkość i siłę. Delfin w milczeniu mierzył krokami salę zegarową, tę samą, w której przed ośmiu laty, Ludwik XV złożył w ręce pani de Pompadour wyrok parlamentu, skazujący jezuitów na wygnanie z królestwa. Przechadzał się zamyślony.
Widocznie jednak znużony oczekiwaniem a raczej pochłaniającą go myślą, rozejrzał się po wszystkich z kolei zegarach, zdobiących salę i przyglądał się im szczegółowo.
Stanął nareszcie przed wielkim zegarem, umieszczonym w głębi sali, którego zręczny mechanizm wskazywał dnie, miesiące, lata, zmiany księżycowe, bieg planet, wszystko, co tę inną więcej jeszcze podziwu godną machinę, człowiekiem zwaną — interesuje w ruchu postępowym życia ku śmierci.
Delfin z lubością wpatrywał się w ten zegar, który był zawsze przedmiotem jego podziwu, i to na prawo to na lewo, przychylał dla przyjrzenia się kółkom, których ostre, cienkie jak igły ząbki chwytały cieńszą jeszcze sprężynę.
Naraz zatrzymała się wskazówka w której książę utkwił oczy.
W tejże chwili miedziane kółka jakby zaczarowane zaprzestały równomiernego obrotu, stalowe osie zatrzymały się w wydrążeniach rubinowych i cisza głęboka zaległa machinę, w której przed chwilą tyle było ruchu i szmeru. Nie było już ani drgania, ani wahania, ani drżących dźwięków, ani biegu wskazówek, ani ruchu kółek.
Machina zmartwiała, zegar skonał. Czy ziarnko piasku, jak atom maleńkie, dostało się do zębatego kółka, czy też poprostu genjusz tej zadziwiającej machiny, odwiecznym ruchem znużony, zapragnął spocząć?
Na widok tego nagłego skonu, tej apopleksji piorunującej, delfin zapomniał, po co tu przyszedł i jak dawno czekał.
Otworzył drzwiczki kryształowe pagody, w której drzemał duch zegara i wsunął głowę w otwór machiny, ażeby przypatrzyć się jej zbliska.
Lecz na samym wstępie olbrzymie wahadło przeszkodziło mu w obserwacji.
Ostrożnie tedy zapuścił w otwór palce i odczepił wahadło.
Nie wystarczyło to jednak, i daremnie ze wszystkich stron zaglądał; przyczyna letargu pozostała niedostrzeżona dla jego oczu.
Wtedy książę zaczął przypuszczać, że zegarmistrz pałacowy zapomniał nakręcić zegara i że ten poprostu stanął. Wziął więc klucz zawieszony na kółku i z widoczną wprawą nakręcił sprężynę. Po trzech atoli obrotach, trzeba było tego zaniechać, widocznie mechanizm uległ jakiemuś wypadkowi niewiadomemu; sprężyna, chociaż naciągnięta, nie działała.
Delfin dobył z kieszeni stalowy pilniczek, oprawny w konchę perłową i końcem ostrza popchnął jedno z kółek. Na pół sekundy maszynerja ruszyła się i znowu stanęła.
Końcem pilnika książę odśrubowywać zaczął niektóre kółka i starannie je układał na konsoli.
I tak wpadając w zapał, dalej rozbierał skomplikowną machinę, przepatrywał najsekretniejsze, najbardziej tajemnicze jej zakątki.
Nagle wydał radosny okrzyk, odkrył bowiem, że walec, działający spiralnie, rozluźnił sprężynę i zatrzymał koło rozpędowe.
Począł więc sprężynę zaciskać.
Z kółkiem w lewej, pilnikiem w prawej ręce, nachylił głowę do wnętrza.
Gdy tak cały oddany był temu zajęciu, drzwi się otworzyły i głos czyjś zawołał:
— Król!
Lecz Ludwik wsłuchiwał się tylko w melodyjne tik, tak, pod jego ręką zrodzone, jak biegły lekarz w uderzenia serca, któremu powraca życie.
Król rozejrzał się na wszystkie strony, przez chwilę nie widział delfina, którego rozstawione nogi dostrzec tylko było można, bo stan wraz z głową ukryte były w otworze zegara.
Zbliżył się uśmiechnięty i zlekka uderzył w ramię swego potomka.
— Co tam robisz, u djabła? — zapytał.
Ludwik wysunął śpiesznie głowę, z wszelką jednak oględnością, aby w niczem nie uszkodzić pięknego sprzętu, którego naprawę przedsięwziął.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział młodzieniec, cały spłoniony ze wstydu, że go złapano na uczynku — zabawiałem się, czekając waszego przyjścia.
— Rujnowaniem mojego zegara. Śliczna zabawka!
— Przeciwnie, Najjaśniejszy Panie, naprawiłem go. Główne koło nie działało z powodu tego walca, który Wasza Królewska Mość tam widzi. Ścisnąłem sprężynę i teraz idzie.
— Ależ oślepniesz jeszcze. — Za wszystkie skarby świata nie włożyłbym głowy do tego gniazda os.
— O! Najjaśniejszy Panie, ja się znam na tem: sam rozbieram, składam i oczyszczam przepyszny zegar, ofiarowany mi przez Waszą Królewską Mość w dniu, kiedy skończyłem lat czternaście.
— Dobrze! lecz porzuć chwilowo tę mechanikę, — Chcesz pomówić ze mną?
— Ja? — zapytał, — rumieniąc się młodzieniec.
— No, tak chyba, skoro kazałeś mi powiedzieć, że mnie oczekujesz.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział delfin, spuszczając oczy.
— Zatem! czego chciałeś odemnie? Jeżeli nic mi nie masz do powiedzenia, odjeżdżam do Marly.
I już, według zwyczaju, Ludwik XV usiłował się wymknąć.
Delfin złożył pilnik i kółka na fotelu, co znaczyło, że w rzeczy samej miał królowi coś ważnego powiedzieć, skoro przerywał tak interesujące zajęcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — niecierpliwie zapytał król. — Jeżeli tak, zaczekaj, przyślę ci.
I Ludwik XV znowu ku drzwiom postąpił.
— O! nie, Najjaśniejszy Panie — odparł młody Ludwik — mam jeszcze tysiąc talarów z miesięcznej mojej pensji.
— Jaki on oszczędny! — zauważył król — pan de Lavanguyon dobrze mi go wychował! sądzę że mu dał wszystkie cnoty, których mnie brakuje.
Młodzieniec z trudnością się przemógł.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział, — czy pani delfinowa bardzo jeszcze daleko?
— Czy nie wiesz tego tak dobrze, jak i ja?
— Ja? zapytał zmieszany delfin.
— Bezwątpienia; czytano nam wczoraj biuletyn z podróży; poniedziałek miała w Nancy przepędzić; teraz więc znajdować się musi mniej więcej o czterdzieści pięć mil od Paryża.
— Czy Wasza Królewska Mość nie uważa, że pani delfinowa jedzie bardzo powoli?
— Ależ nie, nie — odrzekł Ludwik XV — przeciwnie, myślę, że bardzo szybko, jak na kobietę, zwłaszcza przy tych wszystkich uroczystych owacjach; na dwa dni robi co najmniej dziesięć mil.
— Najjaśniejszy Panie, to bardzo mało... odpowiedział nieśmiało delfin.
Ludwik XV coraz bardziej zdziwiony był tą niecierpliwością, której nie podejrzewał.
— A! ze znaczącym uśmiechem zawołał tak ci pilno?
Delfin jeszcze mocniej się zarumienił.
— Zapewniam was, Najjaśniejszy Panie, ze mam inny powód, niż Wasza Królewska Mość przypuszcza.
— Tem gorzej, chciałbym, żeby to był właśnie ten powód. Do djabła! masz lat szesnaście, a utrzymują, że księżniczka jest ładna; wolno ci zatem być niecierpliwym. Ale bądź cierpliwy, delfinowa twoja prędzej czy później przybędzie.
— Wasza Królewska Mość pozwoli może skrócić ceremonję przyjęcia na drodze? — ciągnął dalej delfin.
— Niepodobna. Minęła już dwa czy trzy miasta, gdzie powinnaby była odpocząć.
— Zatem to się nigdy nie skończy — dorzucił delfin trwożliwie... i zdaje mi się...
— Co ci się zdaje? mów...
— Sądzę, że źle się wywiązuje obsługa.
— Jaka obsługa?
— Konwój podróżny.
— Czyż tak? Posłałem trzydzieści tysięcy koni do rozstawienia na drodze, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, nie wiem już ile wozów pod żywność; gdyby te wozy, karety, furgony i konie ustawiono w jeden szereg, zajęłoby to drogę od Paryża do Strassburga. Więc jak możesz sądzić, że taka obsługa może nie wystarczać.
— Pomimo całej dobroci Waszej Królewskiej Mości jestem prawie pewny tego, co mówię, może być tylko, że użyłem złego wyrażenia, to jest zamiast powiedzieć, że obsługa źle działa, powinienem był się wyrazić, że jest niedobrze zorganizowana.
Król podniósł głowę i utkwił wzrok w oczach delfina. Zaczynał pojmować, że w tych kilku słowach, przez niego wypowiedzianych, kryje się wiele rzeczy.
— Trzydzieści tysięcy koni — powtórzył król, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, dwa pułki, przeznaczone na służbę... Pytam cię, panie mędrku, czy widziałeś kiedy delfinową odbywającą wjazd swój do Francji z takim orszakiem?...
Przyznaję, Najjaśniejszy Panie, że wszystko to zarządzone po królewsku, tak, jak tylko Wasza Królewska Mość potrafi; lecz czy Wasza Królewska Mość poleciła, aby te konie, te karety, jednem słowem wszystko co wchodzi w skład konwoju, było wyłącznie na usługi pani delfinowej i jej świty?
Król popatrzył na Ludwika po raz trzeci; podejrzenie niejasne ubodło go w serce, nieokreślone wspomnienie zaczęło przeświecać w jego umyśle, jednocześnie podobieństwo niejakie tego, co powiedział delfin, z czemś nieprzyjemnem, doznanem przedtem, przemknęło mu przez głowę.
— Co za pytanie! — rzekł król — rozumie się, że to wszystko dla delfinowej, mogę więc twierdzić, że nie omieszka wkrótce tu przybyć.
— Ale czegóż tak patrzysz na mnie? — dodał głosem stanowczym, który wydał się delfinowi groźnym — czy chcesz może zabawiać się studiowaniem moich rysów, jak przed chwilą sprężyn zegarowych?
Delfin, otwierający już usta, aby mówić, zamilkł ostatecznie na to napomnienie.
— Zatem! — powiedział król z żywością — sądzę, że już nic więcej nie masz mi do powiedzenia, co?... Zadowolony jesteś, nieprawdaż?... Delfinowa twoja przybywa, obsługa jej świetnie urządzona, bogaty jesteś jak Krezus, wszystko więc jak najlepiej. Teraz więc niech cię nic więcej nie niepokoi i bądź tak łaskaw naprawić mi zegar.
Delfin nie ruszył się z miejsca.
— Czy wiesz — powiedział, śmiejąc się, Ludwik XV, — że mam ochotę dać ci urząd pierwszego pałacowego zegarmistrza, rozumie się, z pensją.
Delfin spuścił głowę, i, onieśmielony wzrokiem królewskim, wziął z fotela pilniczek i kółko.
Przez ten czas Ludwik XV powoli dążył ku drzwiom.
— Co on, u djabła, chciał mi dać do zrozumienia, przez tę źle zorganizowaną obsługę? — myślał król, patrząc na niego. Dobrze, dobrze, jeszcze jedna scena, delfin niezadowolony!
W istocie, delfin zazwyczaj tak cierpliwy, tupnął nogą w posadzkę.
— O! psuje się — mruknął ze śmiechem Ludwik XV — trzeba stanowczo uciekać.
W chwili jednak, gdy drzwi otwierał, spotkał na progu pana de Choiseul, który mu się głową pokłonił.