Józef Balsamo/Tom V/Rozdział XLV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLV
PAN JAKÓB

Gilbert zachwycony szczęściem, które mu zawsze sprzyjało w najtrudniejszych chwilach, szedł naprzód, oglądając się od czasu do czasu na człowieka, który nad nim zapanował kilkoma słowy.
Zaprowadził go rzeczywiście do przepysznych mchów włoskowatych. Gdy staruszek przestał zbierać mchy, puścili się na nowe poszukiwania.
Gilbert bardziej, niż sądził, biegłym był w botanice. Wśród lasów zrodzony, znał wszystkie rośliny leśne, jak towarzyszy lat dziecięcych, lecz tylko z nazw ludowych. Staruszek tłumaczył mu te nazwy na język naukowy, co Gilbert starał się naśladować, znajdując okazy z tej samej rodziny. Zdarzyło mu się przytem przekręcić wyraz grecki lub łaciński, wtedy nieznajomy objaśniał mu pochodzenie ich i uczył go tym sposobem rozumieć nietylko nazwy, lecz i znaczenie słów greckich i łacińskich, któremi Pliniusz, Lineusz lub Jussieu ochrzcili te rośliny.
Od czasu do czasu mówił:
— Co za szkoda, że nie mogę zarobić chociażby kilkunastu groszy, botanizując tak z panem po całych dniach. Nie spocząłbym na chwilę; i to wynagrodzenie byłoby zbytecznem: poprzestałbym na kawałku chleba, którym zaspokoiłeś dzisiejszy mój głód. Napiłem się ze zdroju, równie czystego jak w Taverney, a stokroć lepiej spałem dzisiejszej nocy pod drzewem, niż pod dachem najwspanialszego pałacu.
Nieznajomy się uśmiechał.
— Moje dziecię, nadejdzie zima; zmrozi rośliny, zdrój lodem zetnie i zamiast powiewu łagodnego, który liśćmi kołysze, wiatr ostry zahuczy wśród ogołoconych gałęzi. Zapragniesz wtedy schronienia, odzieży, ogniska, a z kilkunastu groszy dziennie nie złożysz tyle, aby na to wystarczyć mogło.
Gilbert wzdychał, zbierał nowe okazy i zadawał pytania.
W ten sposób przepędzili znaczną część dnia, przebiegając okoliczne lasy.
Gilbert z natury prosty, spoufalił się z towarzyszem. Staruszek zaś badał go zręcznie, ale Gilbert zawsze nieufny i podejrzliwy, jaknajmniej się zdradzał
W Châtillon nieznajomy kupił chleba i mleka, którego towarzysz jego chętnie spożył połowę; następnie obydwaj ruszyli drogą do Paryża i Gilbert za dnia wszedł do miasta.
Serce mu biło na samą myśl, że się w niem znajduje, i nie ukrywał wzruszenia, gdy z wyżyn Vanves ujrzał kościół Ś-tej Genowefy, Inwalidów, Katedrę Marji Panny, i to morze niezmierzone domów, którego fale rozpierzchłe roztrącają się o boki Montmartre, Belleville i Ménilmontant.
— O! Paryż! — wyszeptał.
— Tak. Paryż, stek domów, otchłań cierpień odpowiedział starzec. — Z każdego z tych kamieni dojrzałbyś sączącą się łzę lub kroplę krwi, gdyby cierpienia, w tych murach zamknięte, mogły wystąpić nazewnątrz.
Gilbert ochłonął w zapale.
Zresztą prędzej czy później samoby to nastąpiło.
Weszli przez rogatkę Piekielną. Przedmieście było brudne i cuchnące; spotkali chorych, niesionych na noszach do szpitala; dzieci półnagie, bawiące się w błocie razem z psami, krowami i trzodą.
Gilbert się zasępił.
— Wszak prawda, że wstrętnem ci się wydaje to wszystko? — zapytał starzec. — Lecz krowa i wieprz to jeszcze bogactwo; dzieci, to zawsze pociecha. A co do kału, znajdziesz go zawsze i wszędzie.
Gilbret był przygotowany dostatecznie do ujrzenia Paryża w smutnem świetle; pogodził się więc z przedstawionym mu przez towarzysza obrazem.
Ten znowu, rozmowny zrazu, milknął stopniowo, w miarę jak się zbliżali do środka miasta. Zdawał się tak przybitym, że Gilbert nie śmiał go pytać, co to był za ogród poza sztachetami, jaki most na Sekwanie, przez który przechodzili; a był to most Pont-Neuf i ogród Luksemburski.
Ponieważ jednak szli ciągle, a nieznajomy coraz więcej zapadał w zamyślenie, połączone z niepokojem, odważył się go zapytać:
— Czy daleko jeszcze do pańskiego mieszkania?
— Zbliżamy się już — odpowiedział starzec, okazując coraz większe przygnębienie.
Minęli ulicę du Four, wspaniały pałac de Soissons, którego front wychodził na tę ulicę, a ogrody rozkoszne rozciągały się aż do ulicy Grenelle i Dwóch Mostów.
Doszli nareszcie do kościoła, który mu się wydał bardzo pięknym.
— Co za wspaniały gmach! — wykrzyknął.
— To kościół Ś-go Eustachego rzekł staruszek i podnosząc głowę, zawołał
— Ósma godzina! Boże! mój Boże! chodź prędzej, młodzieńcze, prędzej!
I obaj podwoili kroku.
— Ale, ale rzekł po chwili milczenia nieznajomy — zapomniałem ci powiedzieć, że jestem żonaty.
— Tak!
— I że żona moja, jako prawdziwa paryżanka, gderać będzie, że tak późno wracamy; co więcej, dodać muszę, że dla obcych niezbyt jest przystępną.
— Czy życzysz pan sobie, ażebym się oddalił? — zapytał Gilbert, zmrożony temi słowy.
— Nie, nie, mój drogi, wszak zaprosiłem cię, więc chodź ze mną.
— Służę panu.
— Na prawo, teraz tędy, otóż i jesteśmy.
W rogu placu, przy niknących blaskach dziennych, Gilbert wyczytał umieszczone ponad sklepikiem te słowa:
Ulica Plastriére.
Nieznajomy przyśpieszał kroku, niepokój jego wzrastał widocznie, im bliżej domu się znajdował.
Nie chcąc go stracić z oczu, Gilbert potykał się co chwila o przechodniów, o paki tragarzy, dyszle powozów i skrzynie na wózkach.
Przewodnik jego zdawał się zapominać o nim zupełnie; dreptał zatopiony widocznie w myślach niezbyt przyjemnych.
Staruszek pociągnął za sznurek, drzwi się otworzyły.
Spostrzegłszy wahanie Gilberta, odezwał się:
— Chodź prędzej!
I, wszedłszy, zamknął drzwi.
Postąpiwszy po ciemku kilka kroków, Gilbert uczuł pod nogami pierwszy stopień stromych schodów, staruszek, obeznany z miejscowością przebiegł ich kilkanaście; nareszcie, gdy stanął, i Gilbert zatrzymał się za nim.
Nieznajomy pociągnął za sarnią nóżkę, uwieszoną na sznurku, i głuchy dźwięk dzwonka odezwał się wewnątrz pokoju. Wtedy dało się słyszeć ciężkie stąpanie nóg, obutych w pantofle, i drzwi się otworzyły.
Na progu ukazała się kobieta przeszło pięćdziesięcioletnia.
Dwa głosy odezwały się jednocześnie.
Nieznajomy pytał z nieśmiałością:
— Czy to już tak późno, dobra moja Tereso?
— O którejże to przychodzisz na kolację, Jakóbie? — odezwała się mrukliwie kobieta.
— No, no, powetujemy to sobie! — odpowiedział z czułością nieznajomy, zamykając drzwi i odbierając od Gilberta pudełko blaszane.
— Dobryś!... posłaniec! — zakrzyczała stara — tylko tego brakowało! Nie możesz sam swoich śmieci nosić! Z przeproszeniem, magnat się robi z pana Jakóba!
— Uspokój się, Tereso — odpowiedział zagadnięty tak ostro Jakób, cierpliwie rozkładając nad kominkiem rośliny.
— Zapłać go i odpraw przynajmniej, żebyśmy nie mieli w domu szpiega.
Gilbert zbladł śmiertelnie i ku drzwiom się rzucił. Wstrzymał go Jakób.
— Ten pan nie jest posłańcem, ani szpiegiem tembardziej. Gościem jest moim.
Stara opuściła ręce w rozpaczy.
— Gościem! tego tylko brakowało.
— Zapalno świecę, Tereso — wyrzekł łagodnym, lecz trochę bardziej stanowczym głosem nieznajomy. — Gorąco i jesteśmy spragnieni.
Stara, mrucząc, wzięła krzesiwo i hubkę i zaczęła krzesać iskry.
Podczas tej całej sceny, Gilbert stał, jak przykuty, o parę kroków od drzwi, i szczerze żałować począł, że próg ten przestąpił. Jakób pojął pod jakiem wrażeniem znajdował się młodzieniec.
— Proszę dalej, panie Gilbercie, bardzo proszę! — powiedział.
Na te uprzejme słowa stara obróciła pożółkłą twarz, aby zobaczyć tego, do którego były skierowane. Pierwszy płomyk cienkiej świeczki, zatkniętej w lichtarzu mosiężnym, ukazał ją Gilbertowi.
Oblicze to pomarszczone, ze skórą pożółkłą, miejscami krwią nabiegłą, oczy zagasłe, biegające i bezwstydne, trywjalna dobroduszność, rozlana na rysach pospolitych, której kłam zadał głos i przyjęcie, jakie ich spotkało, odrazu wzbudziły w Gilbercie wstręt niepohamowany.
Starej nie przypadło też do gustu blade i delikatne oblicze, milczenie i sztywność młodzieńca.
— Wierzę, iż wam gorąco i chce wam się pić, moi panowie — rzekła, — W istocie, to bardzo męczące przepędzić dzień w lesie, schylać się kiedy niekiedy po zioła, o, to mi praca! Pan zapewne także się trudni zbieraniem roślin: jest to rzemiosło wszystkich tych, którym nic się nie chce robić.
— Ten pan — odezwał się pewniejszym jeszcze głosem Jakób — jest dobrym i prawym młodzieńcem, który w ciągu dnia dotrzymywał mi towarzystwa, i pewny jestem, że moja dobra Teresa przyjmie go jak przyjaciela.
— Dla dwojga wystarczy, ale nie dla trojga — mruknęła stara.
— Obydwum nam nie potrzeba wiele rzekł Jakób.
— Tak, znam ja wybornie tę wstrzemięźliwość i oznajmiam, że nie wystarczy chleba na zaspokojenie jej, a nie myślę biegać z trzeciego piętra aby go kupić. O tej porze zresztą wszyscy piekarze zamknięci.
— To ja zejdę — odrzekł Jakób, marszcząc brwi. — Otwórz mi, Tereso.
— Ale...
— Ja chcę!
— Dobrze już, dobrze! — mruknęła stara, ustępując jednak przed rozkazującym tonem, do którego opór jej doprowadził Jakóba. — Czyż mnie tu niema, aby spełnić wszystkie twoje zachcianki?... Zobaczymy, zrobi się co można. Chodźcie na kolację.
— Siadaj przy mnie — powiedział Jakób do Gilberta, prowadząc go do stolika w przyległym pokoju, nakrytego na dwie osoby.
Szczupły ten pokoik wyklejony był papierem bladoniebieskim w białe desenie. Dwie duże mapy geograficzne zdobiły ściany. Resztę umeblowania stanowiło kilka krzesełek, wyplecionych słomą, stolik i szyfonierka, pełna cerowanych pończoch.
Gilbert usiadł; stara postawiła przed nim zużyte nakrycie, dopełniając je cynowym polerowanym kubkiem.
— Nie zejdziesz? — zapytał Jakób.
— Obejdzie się — burknęła stara, obrażona odniesionem nad nią zwycięstwem — znalazłam w szafie pół bochenka; jest więc blisko półtora funta; musi nam wystarczyć.
To mówiąc, postawiła na stole zupę.
Pierwszy dostał Jakób, potem Gilbert, stara jadła z wazy.
Wszyscy troje byli przy apetycie.
Gilbert, onieśmielony rozprawą o domowej oszczędności, której stał się powodem, usiłował hamować apetyt, jednakże talerz jego najpierw został opróżniony.
Stara rzuciła gniewnym wzrokiem na przedwcześnie osuszone dno talerza.
— Kto przychodził tu dzisiaj? — zapytał Jakób, aby odwrócić uwagę Teresy.
— Jak zwykle, mnóstwo osób! Cztery kajety obiecałeś pani Boufflers, pani d‘Escars dwie piosenki, kwartet z akompaniamentem pani de Penthiévres. Jedne przychodziły same, inne przysyłały. Ale cóż! pan chodził sobie po lesie, a że nie można bawić się i pracować jednocześnie, musiały te panie bez nut się obejść.
Ku wielkiemu zdziwieniu Gilberta Jakób nic nie odpowiedział; chodziło tu tylko o niego, zatem nawet się nie zmarszczył.
Po zupie podano na małym półmisku, którego polewa starła się od częstego użycia, kawałek sztuki mięsa.
Jakób, strzeżony pilnem okiem Teresy, dał Gilbertowi skromną porcyjkę, sobie wziął takąż i resztę z półmiskiem odsunął do gospodyni.
Ta dała Gilbertowi mały kawałek chleba; lecz był tak maleńki, że rumieniec wywołał na twarz Jakóba; poczekawszy aż jego i siebie obdzieliła, wziął jej z rąk chleb:
— Sam sobie ukrój, młody mój przyjacielu, a kraj, ile zechcesz, proszę; chleb powinien być wydzielany tym tylko, którzy go marnują.
Po chwili ukazała się fasolka zielona, okraszona masłem.
— Patrz, jakie to świeże, to są nasze konserwy, mamy je tu wyborne — rzekł, podsuwając Gilbertowi półmisek.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odpowiedział tenże.
— Pan nie podziela twego zdania o konserwach — odezwała się uszczypliwie Teresa — wolałby niezawodnie fasolę świeżą, ale to są nowalje, na które nas nie stać.
— Nie, pani, przeciwnie, wygląda bardzo apetycznie, lecz jadam zwykle jedną potrawę.
— I pijesz wodę tylko? — rzekł Jakób, podając mu butelkę.
— Tylko wodę.
Jakób nalał sobie trochę samego wina.
— A teraz, moja żono — rzekł, stawiając butelkę na stole — zajmij się, proszę, posłaniem dla tego młodzieńca; musi być bardzo znużony.
Widelec wypadł z ręki Teresy i utkwiła wystraszony wzrok w mężu.
— Posłaniem! czyś oszalał? Sprowadzasz mi kogoś na nocleg! W swojem łóżku chyba go położysz? Przewróciło ci się w głowie. Hotel zakładasz widocznie? W takim razie, proszę na mnie nie liczyć; poszukaj sobie kucharki i posługaczki; nie dosyć tobie, lecz i innym wysługiwać się jeszcze będę!
— Tereso mówił Jakób tonem poważnym i stanowczym — wysłuchaj mnie, proszę, droga moja: to na jedną noc tylko. Ten młody człowiek nigdy nie postał w Paryżu, a przybywa pod moją opieką. Nie chcę, nie pozwolę, aby nocował w zajeździć choćby mi przyszło, jak mówisz, odstąpić mu łóżka..
Po tem powtórnem okazaniu swej woli, starzec zdawał się czekać.
Wtedy Teresa, która badawczo przyglądała się każdemu muskułowi jego twarzy i zdawała się pojmować, ze walka w tym razie jest niemożebną, nagle zmieniła taktykę.
Porażkę poniosłaby, walcząc przeciw Gilbertowi; wzięła więc jego stronę; wprawdzie jak sprzymierzeniec, do zdrady gotowy.
— Co prawda — rzekła — ponieważ ten młody pan z tobą przyszedł, widocznie znasz go dobrze i lepiej niech u nas pozostanie. Przygotuję mu jakiekolwiek posłanie w twoim gabinecie, przy tych plikach papierów.
— Nie, nie — żywo podchwycił Jakób — to nie jest miejsce, gdzieby spać można. Papiery mogłyby się zapalić.
— Wielkie rzeczy — szepnęła Teresa i głośno dodała.
— Może w przedpokoju?
— I tam nie.
— Widzę więc, że pomimo najlepszych chęci, staje się to niepodobieństwem, bo, jeśli nie w twoim lub moim pokoju...
— Zdaje mi się, Tereso, że nie wpadłaś na myśl właściwą.
— Ja?
— Tak. Wszak mamy pokoik pod dachem.
— Chcesz powiedzieć, strych?
— Nie, to nie strych, tylko gabinecik trochę za wysoki, ale zdrowy, z przepysznym widokiem na ogrody, a to w Paryżu dość rzadkie.
— To nieszkodzi, panie — powiedział Gilbert — niech będzie i strych, bardzo będę szczęśliwy, zaręczam.
— Wcale nie — odezwała się Teresa. — Bo ja tam bieliznę wieszam.
— On ci nie narobi nieładu, Tereso. Wszak prawda, Gilbercie, że ustrzeżesz od wypadku bieliznę tej dobrej gosposi? Ubodzy jesteśmy i każda strata jest dla nas ciężką.
— Może pan być o to spokojny.
Jakób wstał i zbliżył się do Teresy, mówiąc:
— Nie chcę, widzisz oddać tego młodzieńca na zgubę. Paryż jest otchłanią; a tu, będziemy nad nim czuwać.
— Zajmiesz się jego edukacją. Więc uczeń twój płacić ci będzie?
— Nie, ale ci zaręczam, że nie będzie cię kosztował. Od jutra sam żywić się będzie. A co do pomieszczenia, wszak ten pokoik niepotrzebny nam prawie, uczyńmy mu tę ulgę.
— Jak to próżniacy się zwąchali! — mruknęła, wzruszając ramionami Teresa.
— Panie — odezwał się Gilbert, więcej znużony niż jego gospodarz tą walką o gościnność, która go upokarzała — nikomu nie byłem dotąd ciężarem, a z pewnością nie chciałbym zaczynać od pana, który tak dobrym byłeś dla mnie. Pozwól więc mi odejść. Przy moście, którędy przechodziliśmy, widziałem pod drzewami ławki. Zaręczam panu, że na jednej z nich najwyborniej się prześpię.
— Tak, żeby cię patrol zaaresztował, jako włóczęgą!
— Jakim jest — szepnęła Teresa, sprzątając.
— Chodź ze mną — rzekł Jakób — o ile sobie przypominam, jest tam porządny siennik. Zawsze to więcej warte, niż ławka; a skoro i nią byś się zadowolnił...
— Na sienniku tylko sypiałem zawsze.
I, przysłaniając prawdę maleńkiem kłamstwem:
— Wełna rozgrzewa mnie zanadto — dodał.
Jakób się uśmiechnął.
— W rzeczywistości słoma działa chłodząco — odpowiedział. — Weź świeczkę i chodź za mną.
Teresa nie spojrzała nawet na Jakóba. Westchnęła tylko; została zwyciężona.
Gilbert powstał z powagą i poszedł za swoim opiekunem.
Przechodząc przedpokój, dostrzegł wodociąg.
— Panie — rzekł — czy drogo kosztuje woda w Paryżu?
— Nie, mój kochany; lecz chociażby i drogą była, woda i chleb są to dwie rzeczy, których człowiek nie ma prawa odmawiać swemu bliźniemu, gdy ten ich potrzebuje.
— Bo w Taverney nic nie kosztowała, a zbytkiem dla biedaka jest czystość.
— Weź, mój drogi, weź — rzekł Jakób, wskazując duży dzbanek fajansowy, stojący w kącie nabierz jej.
I poszedł naprzód, zdziwiony, że w takiem dziecku nieledwie znajduje tężyznę syna ludu, w połączeniu z arystokratycznemi zamiłowaniami


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.