Na miękkim, barwnym kobiercu murawy
Pól ohiowskich, w ślicznem jodeł cieniu,
Młody pastuszek szlachetnej postawy
Zwykł siadać z książką, w dziwnem zamyśleniu.
Niekiedy piękne, błękitne swe oko
Utkwi w sunącej ponad głową chmurze,
Jakby ją badał o przyszłość szeroką
Lat swych następnych — zakreśloną w górze.
Czasem z Shakespierrem w odartej okładce,
Wśród deszczu, workiem okryty na miedzy,
Uśnie i marzy — jakby pomódz matce
I jakby wznieść się na szczyt nauk — wiedzy.
Klasyków greckich pod swą głowę chowa,
Choć ducha tychże jeszcze nie rozumie,
W śnie recytuje Hamletowskie słowa,
I płacze, że ich rozwiązać nie umie.
To westchnie smutnie — to szepnie „Mój Boże!
Z jakąże jabym uczył się ochotą!...
Czemuż ubogi w szkoły iść nie może?
Ach! pocoś Boże, stworzył mnie sierotą?
A gdy z snu ocknął — pędził na kurchany.
Jakież wspomnienia w piersiach tu odżyły, —
Tu łzy, jak pereł sznur nagle zerwany,
Nieraz po bladych licach się stoczyły.
∗ ∗ ∗
Z błogosławieństwem owdowiałej matki,
Złożonem usty na sierocem czole,
Rzucając progi uboziuchnej chatki,
W świat się bez grosza puściło pachole.
I po dniu skwarnym już z zachodem słońca,
Wytarłszy łokciem szare kurzu plamy,
Głodny, spragniony z miną posła gońca,
Do Williams College śmiało stuknął bramy.
Długo nie czekał — skrzypnęły wrzeciądze,
„Kto tam? — i czego?“ zafuknął głos stary.
— Student, — chcę w szkoły — „a masz też pieniądze?
Ozwał się znowu głos z poza kotary.
Mam! odparł żywo podróżny nasz młody.
Chcę widzieć spiesznie głównego Docenta
Collegium tego — by złożyć dowody
I recepcyjne główne dokumenta.
Nie tracąc ducha odważnej swej miny
Za chwilę stanął przed frontem katedry,
Przed wykładaczem Homera, łaciny
Tłumaczem Danta i Racina Fhaedry.
Ktoś ty? co tu chcesz? znów groźne pytanie
Sierotę chłopca z góry przywitało,
„James Garfield jestem! chcę się uczyć Panie,
Chłopię z pokłonem raźnie powiedziało.
Przyjdź więc tu z ojcem — „mój ojciec już w grobie.“
Gdzież twój opiekun? Opiekun? — tam w niebie...
Ty malcze jakiś! — cóż ty myślisz sobie?
Któż więc w Collegium chce płacić za ciebie?
— Ja sam zapłacę nauki sowicie! —
Rekomendacyą mą — obu rąk palce...
Dajcie mi pracy!! a wnet zobaczycie,
Jak płacą szkołę takie jak ja malce.
Mąż w swej katedrze na bok się odwrócił —
Coś mu na rzęsach błyszczące zadrzało.
Schylił się po coś — pewnie pióro zrzucił,
Rękawem — które na pulcie leżało.
Zadzwonił szybko — i ludziom rozkazał,
Wskazać chłopczynie wygodną komnatkę,
A odetchnąwszy lżej, z cicha powtarzał,
Jakąż niezwykłą on musiał mieć matkę!.. ........................
Południe miecz swój już starło z Północą
Żołnierz wycieńczon z bratobójczej wojny
Wrócił do domów — gdyż w tem późną nocą
Wieść przeraźliwa budzi lud spokojny.
„Lincoln zabity!!“ ach! Lincoln zabity!!
Wzniosły się krzyki tysiączne pod chmury,
„Lincoln nasz Ojciec! kulą padł przeszyty,
Kulą mordercy — oh! zapłaczcie góry!!
— O biedna, biedna sieroca kraina
— Dla niej snać nie ma litości tam w niebie,
— Gdy najlepszego z najlepszych jej syna,
— Kulą zdradziecką Bóg bierze do siebie.
Rozedrzyj szatę na pół Ameryko!
Gdy cię tak srodze dotknął palec Boży
Gotuj się na śmierć Wielka Republiko,
I ciebie w grobie z Lincolnem Bóg złoży!
Błądząc po smutnych New Yorku ulicach,
Gdy śmierć swą poniósł mąż przez kraj wielbiony,
Z smutkiem wyrytym na wybladłych licach,
Szalał lud bólem nagłym zrozpaczony.
I chciał poburzyć gmachy malkontentów
Stolicy wzniosłej nad brzegiem Hudsonu,
A federalnej sprawy oponentów,
Na słupach wieszać jak psów bez pardonu.
I bunt już dojrzał — w tem z głównej trybuny
Przemówił mówca, obcy ludziom, nowy,
Postaci pięknej — a ogniem natchniony,
Wnet lud ochłodził do mordu gotowy.
Skute łańcuchem krasomówczej siły
Ochłodły z szału mściwe ludu dłonie
Oczy w trybunę tylko się wlepiły
Gdzie cnym zapałem lśniły mówcy skronie.
„Bracia! — rzekł — nam to mordować przystało
I nieszczęść świeżych przysparzać krajowi?
Wódz zacny zginął — lecz czyż jedno ciało
Upadek rządów narodu stanowi?
„Czy klęsk nam nie dość po wojnie ostatniej,
By resztki dachów zrywać z ponad głowy?
I mieczem Kaina mściwej ręki bratniej
Wypychać na bruk sieroty i wdowy?
„Precz tam ze zemstą! gdzie naród w potrzebie
Chleba i dachu biedą swą się dręczy,
Gdzie drobna dziatwa na spieczonej glebie,
W głodzie do Boga o kęs chleba jęczy!
„Ochłońcie z szału! wejdźcie sami w siebie!
Na niezoranym zatknijcie zagonie
Sztandar z napisem — że — Jeszcze Bóg w niebie A rząd nasz jeszcze żyje w Washingtonie!![1] ........................
Tu mówca przestał — a lud jeszcze cicho
Słuchał — jak gdyby coś rozważał sobie,
Gdy naraz zbudzon jak trąbą Jerycho
Huknął brawami bijąc w dłonie obie.
Entuzyazmowi już nie było końca
Kto on? lud zewsząd ciekawie napierał.
W tem ktoś podszepnął „to kraju obrońca —
„Żołnierz! James Garfield! wojsk naszych jenerał!
Dość było tego — popędzono społem
I z nad estrady sztandary wyrwano,
I ponad mówcy podnosząc je czołem
Niech żyje Garfield! grzmotem zawołano!
Na nowe dumne czoła podnosimy,
Niechaj mordercę dno piekła pochłonie,
Żyj nam Garfieldzie! bo choć my pomrzemy
Rząd nie przestanie rządzić w Washingtonie!
∗ ∗ ∗
Z ramion posągu politycznej pozy,
Ręka przeznaczeń Ameryki zrywa,
Płaszcz — i o dziwy! w całej prawdzie prozy,
Nagość kalectwa Stalwartsów odkrywa.
Na termin trzeci znów Grant kandydatem,
W Stalwartsów, jedni wygłaszali duchu
Precz z nim! precz tutaj z dyktatorskim batem,
Krzyczeli drudzy w gwałtownym wybuchu.
Partye walczyły — a ów bój zażarty
Votów w domowych polityk tartaku,
Zrodził rezultat, że i nie na żarty,
Grantyzm na karym rozsiadł się rumaku.[2]
I dzień oboru zbliżał się powoli
A rzesze na głos wygłaszały chmurne,
„Kraj nasz praw wolnych nigdy nie pozwoli
By Imperializm zakradał się w urnę.
I owa walka najgorętszych sporów,
Zakreśliła się w krajowych rubrykach
Zwycięztwem ludu — bo z urny wyborów,
Wyszedł, — James Garfield — w tryumfu okrzykach! ........................
Nasz to pastuszek wśród nawału trudów,
Ufny w Opatrzność, silny hartem woli,
Podniósł się na tron milionowych ludów, Pracą i cnotą z pęt twardej niedoli.
O! z jakąż wtenczas dumą poglądała!
Gołębia matka na syna drogiego,
Gdy go na krześle dostojeństw ujrzała,
Mocą wyborów narodu wielkiego!
James Prezydentem! o! to być nie może!
Rozpromieniona staruszka szeptała,
W mojej siwiźnie nad grobem o Boże!
Takiegom szczęścia jeszcze doczekała!
Ach! każde szczęście matko ty poczciwa,
Niestety bywa na ziemi zbyt krótkiem!..
W pierś syna twego godzi ręka mściwa, Ściele go trupem — kraj napełnia smutkiem.
Kolumna dłutem Wszechmistrza ciosana,
Krótko jaśniała na życia cmentarzu;
Na wzór młodzieży — Niestety złamana
Legła przedwcześnie na śmierci ołtarzu.
Któż mógł przewidzieć, że na wzniosłym tronie
Rządów Columbii zostawszy sternikiem,
Wśród serc życzliwych na przyjaciół łonie
W objęciach ludu umrze męczennikiem.
Cztery zaledwie minęły miesiące
Urzędu męża — gdy serce stęsknione
Rwąc się w objęcia rodziny tęskniące,
Chciało popędzić na chwilę w jej stronę.
Bo zimne domu Białego marmury
Nie zastąpiły rozkoszy tej chatki,
Gdzie dziatwa z czoła rozpraszała chmury,
Gdzie biły serca małżonki i matki.
Miłość ta kraju i rodziny szczera,
Będąca Cnotą jego od powicia,
Zacnego wieści naszej bohatera,
Niestety! nagle pozbawiła życia.
Rychłą godziną nad lipcowym rankiem,
Bez pompy, straży ostentacyi wszelkiej,
Dworca kolei przepełnionym gankiem,
Zdążał prezydent Republiki Wielkiej.
Służba kolei uchylała głowy
Przed szefem kraju, co skromnie bez buty,
Uprzejmie, szczerze, choć krótkiemi słowy
Za uniżone dziękował saluty.
Bo zawsze prawy, szlachetny i chwacki,
Czuł się wśród obcych jak znajomy stary
Nie wiedząc biedny, że z tylnej zasadzki
Czatuje hyena chciwa krwi ofiary.
∗ ∗ ∗
Rumak kolei zasapiał parowy
Prosząc nagląco gości do wagonu;
Prezydent wybiegł z pobocznej alkowy,
Aby pospieszyć do Mentor, do domu.
W tem strzał się rozległ... dym zakrył mordercę
A jęk się odbił męża dostojnego
„Boże! cóż to jest? — jam ugodzon w serce!...
...Umieram.... Panie! przyjm sługę Twojego!..
Skon nagły, krótki i niespodziewany
Przejściem jest tylko do życia przyszłego;
Lecz tam gdzie sztuką biegłą przedłużany,
Torturą grozy konania wolnego.
Garfield nie skonał na miejscu odrazu,
Żył jeszcze dziewięć konania tygodni,
Jak na życzenie intrygi rozkazu
By uszedł stryczka — Guitean — szatan zbrodni. ........................
W murach znanego nam Domu Białego,
Noże chirurgii doktorów nauki
Na ciele Szefa kraju zranionego,
Ucząc się... cudów dowodziły sztuki.
Co dnia lancetem i nożami kłuli,
Wpuszczając sondy w pokrajane ciało
Zgodnie z przepisem — lecz do miejsca kuli
Żadne z narzędzi dotrzeć nie zdołało.
I gdy ofiara nieszczęśliwa zbrodni
Z kulą zatrutą utkwioną w swem łonie
Przeżyła dziewięć męczeństwa tygodni
Naród ku niebu dziękczynne wzniósł dłonie
I powinszował Eskulapom sztuki
Gdy buletyny głosiły nadzieje,
Że — „za pomocą wielkiej ich nauki“
Dostojny chory rychło wyzdrowieje.
Wreszcie lekarze uradzili zgodnie,
Iż tylko zmiany klimatu potrzeba,
Gdzie konwalescent mógłby pić swobodnie,
Aurę — zdrowszego piękniejszego nieba.
I gdzieby patrzeć mógł na hasające
Kozy ucieszne i skoczne zające,
A wśród otoczeń takich może snadnie
Kula z pod serca sama w kieszeń wpadnie. ........................
O! nieszczęśliwa oprawców ofiaro!
Coś jak baranek pod nożem cierpliwy
Kończyła żywot — za cóż taką karą
Dotknął cię srodze los twój nieszczęśliwy?
Ale męczeństwo wieczną chwałą tego
Kto je bez szemrań, cicho, mężnie znosi
I o odjęcie kielicha przykrego
Goryczy cierpień do ust swych nie prosi.
Consylium tedy orzekło medyczne
Że tylko Long Branch klimat nader zdrowy
Nad bystrą wodą gniazdko ciche, śliczne
Godne być stacyą tak dostojnej głowy.
Wnet też ruszono — ze świtem już rana
W drogę niestety ostatnią rannego.....
A naród modły słał do Wszystkich Pana
By wrócił męża krajowi drogiego.
O! kto wśród ciszy porannej ukradkiem
Tej transportacyi solennej obrazu
Przykrej wspomnieniem — był naocznym świadkiem
I nie zapłakał ten był chyba z głazu.
Na miękkim puchu podróży posłania
Usłanem czułej żony starannością
Twarz cierpień cichych o świetle zarania
Marmuru zimną świeciła bladością.
Ręce splecione jak w modłach do skonu
Czoło wyniosłe obwinione w chusty
Wzrok już gasnący ziemską świetność tronu
Żegnał w milczeniu zsiniałemi usty.
Gdy unosili już ciało cierpiące
Z Domu Białego drodzy jago blizcy
Chory otworzył w progach oczy szklące
I szepnął cicho... „żegnajcie mi... wszyscy! —
Nie płaczcie... bo mnie — łzy palą żelazem.
Niestety — taka wola jest wyroków[3]
Pana na pany... za Jego rozkazem
Pójdę bez szemrań — jam oddawna gotów.
Nigdzieś suchego nie zobaczył oka
Gdy pochód smutny wolno z miejsca ruszył,
Scenę zaległa cisza wskroś głęboka...
Liść tylko drzewa smutnie się poruszył.
I służba czując gorzkie to rozstanie
Na gankach łkając dech swój zapierała,
A w tem z powozu jej na pożegnanie
Zamigotała wyschła ręka biała.
Tu stary żołnierz wypadł z sił kontroli
I ryknął z bólu... tłukąc łeb o ścianę
I płakał — płakał jak dziecko do woli
I wołał — „Biedne! panisko kochane!... ........................
∗ ∗ ∗
Z tysiąca dzwonnic wśród nocy wrześniowej
Żałobną nutą wieść hyża zajękła,
Że w wielkiej, mężnej piersi Garfiedowej
Ostatnia struna lutni życia pękła.
Tak jak grom wieść ta wstrząsła piersią świata,
Zapłakał pastuch — zapłakał pan dumny —
I z bólem czarnym jak po stracie brata,
Tulił swe usta na wierzch drogiej trumny.
Jęk bólu piersi marsowych żołnierzy
Płacz starców, dzieci i niewiast szlochanie.
I rozpacz nawet hulaszczej młodzieży
Pomnikiem chwały Garfielda zostanie. ........................
Na kimś się pomścił maniaku człowieku,
Czy na sierotach lub wdowie jęczącej?
Gdyś zmiótł ze świata męża w sile wieku
I rozdarł serce staruszce płaczącej?
Śmierć stryczka karą nie była dla ciebie
Tyś żyć powinien!! — by czyn twój na skronie,
Wyrył ci stygmat — te „Bóg jest tam w niebie A Rząd praw wzniosłych wieczny w Washingtonie!!
(Koniec.)
↑„God lives yet, and the Government at Washington still reigns“. Słowa pamiętne wyrzeczone przez Garfielda następnego dnia po assasynacyi Lincolna r. 1865 — 15 kwietnia. (Przypisek autorki.)
↑Black horse — w znaczeniu krajowem kandydatura prezydenta Ameryki.
↑If it is His will I am ready — Słowa ostatnie Garfielda wyrzeczone w Domu Białym (historyczne).