<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odmalowaliśmy już troskliwie to życie biédnych ludzi, i najważniejsze w niém wypadki, jakiemi były: zmiany w pracy, ukazanie się nowych postaci, maluczkie polepszenie bytu. Dni ich płynęły tak jednostajnie, ale szczęśliwie: przynajmniéj Radionek nie pojmował nic lepszego nad to, co miał. Ojciec go kochał i dogadzał mu, wiodło się im, było się czém zabawić, a przyszłość się uśmiechała.
Niekiedy tylko zamyślone chłopię siadało w progu i osmutniałe patrzało kędyś na wody Horynia, na lasy i pola, płacąc chwilą tęsknoty dług nieodgadnionym pragnieniom, palącym człowieka całe życie. Naówczas przychodziły mu na pamięć szczegóły opowiadane przez ojca tylokrotnie o znalezieniu go pod dębami, o tajemniczém jego pochodzeniu, i dziwném przeznaczeniu, które go nie wiedziéć zkąd rzuciło w objęcia poczciwego starca. Nie pojmował dlaczego się wyrzeczono, czemu o nim zapomniano; coś mu mówiło, że się ktoś o niego upomni: niekiedy przysłuchiwał się ciszy, jakby w niéj tętniło już przybycie oczekiwanych, strasznych, nieznajomych gości.
Różnie mu malowała wyobraźnia nieznanych rodziców; ale wspomniawszy poczciwego starego Jermołę, rozstanie się z nim, osamotnienie któreby go zabiło: Radionek płacząc postanawiał nigdy go nie porzucić. Jak w każdym budziła się i w nim chętka nowych losów; ale czuł, że powierzchownie zyskując na nich, musiałby coś ze szczęścia prawdziwego utracić. Gdzieżby mu lepiéj być mogło? gdzie swobodniéj? Pracował ile chciał, zmieniał zajęcie, a nigdy stary nie ofuknął się nawet na niego; prawda, że zrazu tak go wychował, by dobrém słowem prowadzić, i groza była dlań środkiem niepotrzebnym. Starzec trochę się dziecinił dla Radionka, dziécię usiłowało dźwignąć się do jego dojrzałości: dzielili się latami jak wszystkiém.
Wśród tego błogiego spokoju, w którym powoli zapominano o mogącéj zagrażać zmianie, dni sobie płynęły niezmącone niczém, gdy jednego wieczora Chwedko powracający z Małyczek mimo staréj karczmy, bo na drodze, którą zwykle jeżdżono, mostek się był popsuł i musiano go tędy objeżdżać, wstąpił fajkę zapalić do Jermoły. Dereszowata nieprzywykła do téj objażdżki niechętnie wprawdzie stanęła, czując już chatę blizko, ale się jakoś dała zatrzymać.
Stary garncarz i Radionek siedzieli na progu: ten paląc lulkę, ów rozpowiadając o swoich na przyszłość zamiarach i głośno sobie rojąc, gdy Chwedko zlazł z wozu i pozdrowił ich zwykłem:
— Sława Bohu!
— Na wieki! A zkądżeto jedziecie?
— Z Małyczek.
— Samiście byli?
— Woziłem kartofle sprzedane Mikicie.
— Co tam słychać?
— O! o! bardzo słychać — odparł Chwedko przysiadając na kłódce — jest nowego dużo.... Rotmister umarł.
— Umarł stary! — podchwycił Chwedko — o ba! wieczne odpocznienie nieborakowi, bo téż się namęczył....
— Ale i drugim z nim nie było słodko.
— Umarł! ha! — począł rozprawiać Jermoła — patrzajcie! czas! czas! na starych wołają!.... Żeby się i o nas nie upomnieli rychło.
— Chory był — dodał Chwedko — i tak nie wiem jak się to tyle lat trzymało.... We dworze teraz sądny dzień.
— A syn?
— Wszyscy: i syn i ludzie, co ich namęczył stary Rotmister, jak bobry po nim płaczą.... Gromada cała w dziedzińcu, lament taki aż strach....
— A! każdemu skończyć potrzeba! — westchnął Jermoła.
— Tać zapewne — ciągnął daléj Chwedko — ale Bogiem a prawdą, Rotmister ciężki był dla swoich. Taki był chory, niedołęga, kaleka, a kluczów i gospodarstwa do śmierci nie puścił, ani synowi, ani téj krewniaczce nie wierząc. Syn postarzał na służbie, własnéj doli nie skosztowawszy: żenić mu się nie dał, odstąpić nie pozwalał. Sieroty téj także nie uwolnił, i wiedząc że oni się z sobą kochali, na kupie ich trzymał, a żenić się pod karą zabronił!
— No! to się teraz pobiorą! — rzekł Jermoła.
— A to wy nic nie wiecie? Oni się już kiedyś dawno bardzo pobrali, tylko staremu to było tajno i wszystkim we dworze, wyjąwszy jednéj klucznicy.... Sam ksiądz proboszcz im ślub dawał, byli i świadkowie, ale cóż z tego, kiedy żyć z sobą nie mogli, bo ich dzień i noc Rotmister tak trzymał z kolei przy sobie, że albo jedno, albo drugie wciąż przy nim być musiało. Jeszcze takie tam było zaprowadzenie we dworze, że i ekonomowie i słudzy musieli na panicza donosić jakby co zobaczyli, bo inaczéj wszystkich bizunował i rozpędzał, a synowi za to małżeństwo, że śmiał o niém pomyśleć, aż przekleństwem był pogroził.
— Ciężki był stary, to prawda — odezwał się Jermoła — ale miał i on swoje dobre.... A zresztą téż ciężko i on cierpiał, że czasem po całych nocach krzyczał jednym głosem: „Miłościwy Boże! weź mnie z tego świata!“ Dla cudzych znowu taki był słodki jak baranek: ja sam mu winienem, że Prokopowi nakazał mnie garncarki wyuczyć; a co bywało nagada się ze mną, co naśmieje.... A! bo to był stary przyjaciel mojego pana.
Starzy długo tak jeszcze rozprawiali o Rotmistrzu, najdrobniejsze szczegóły jego życia opowiadając sobie z kolei, a w ogólności jak zawsze żałując zmarłego: bo każdy odchodzący z tego świata choć trochę żalu po sobie zostawić musi. Jeszcze tak rozprawiali, gdy tętent dał się słyszeć od strony Małyczek, a po turkocie poznali wszyscy, że to nie prosty wóz jechał.
— Pewnie Hudny zkąd powraca: schowajmy się do chaty! — rzekł Jermoła — lepiéj się mu na oczy nie nawijać.
— Oj nie! — odpowiedział Chwedko — to coś obcego jedzie: turkot jakby krytéj bryczki. Ktoś widać zabłądził.
Z ciekawością poczęli zaglądać w stronę poza dębami, którędy wiodła drożyna, i wkrótce ukazała się w istocie parokonna bryczka, żywym kłusem posuwająca się ku wsi.
— Ktoby to być mógł? — szeptał Jermoła.
— Konie rotmistrza... To z Małyczek panicz i jego żona: ja ich znam. Ale co oni tu robią?
Radionek wyjrzał także ciekawie.
Powóz zbliżał się prędko, i zamiast minąć starą karczmę, pod którą wszyscy stali przypatrując mu się, zatrzymał się nagle.
Trzydziesto-kilkoletni mężczyzna i młoda jeszcze kobieta razem prawie wyskoczyli z powozu i pobiegli ku Jermole, ale o krok od niego stanąwszy, mowy im zabrakło, tchu nawet: krzyk jakiś tylko, płacz i łkanie dały się słyszéć. Kobiéta rzuciła się na Radionka, mężczyzna także za nią posunął się ku chłopcu, który cofał się przestraszony.
Jermoła już się był domyślił wszystkiego: pobladł, posłonił i przysiąść musiał, tak uczuł się osłabionym i przelękłym: wybiła dlań straszna godzina, któréj samą myśl odpychał.
— Mój syn! dziecko moje! — wołała pani.
— Maryo, na Boga... mówmy wprzód z niemi.
Radionek błyszczącemi oczyma spojrzał na matkę i przytulił się do Jermoły, jakby w nim szukał wsparcia i opieki.
— A! on mnie nie zna! — z boleścią zawołała kobiéta — nie zna i znać mnie nie może: odpycha, ucieka... Inaczéj być nie mogło! Lepiéj się było wyrzec wszystkiego, przekleństwo sprowadzić na głowę, a nie opuszczać dziecięcia: straciliśmy je, stracili!
I łamała biédna ręce.
— Maryo! uspokój się na Boga — prosił młody człowiek.
Jermoła wśród tego zamętu miał czas oprzytomnieć trochę: twarz jego przybrała wyraz poważny i smutny.
— To dziécię — odezwał się do niego ojciec wzruszonym i przerywanym głosem, — dziécię, które znalazłeś pod dębami przed dwunastu laty... jest synem naszym. Unikając przekleństwa, którém nam groził ojciec, szpiegostwa ludzi, którzyby nas przed nim oskarżyli, gdyby się mogli domyśléć potajemnego małżeństwa, musieliśmy się wyrzec go i porzucić na czas... zapomnieć o niém... Ksiądz, który nam ślub dawał i chrzcił to dziécię, poświadczy; człowiek, który je tu przywiózł....
— Mógł to być syn wasz — odparł powoli starzec, któremu sił przybywało w chwili stanowczéj — ale dziś to jest tylko dziécię moje. Widzicie, że nie zna matki, że przed ojcem tuli się do mnie: jam go wychował, chléb sobie od ust odejmując, pracą mojéj starości... Nikt mi go odebrać nie może... Radionek mnie nie opuści.
Kobiéta słuchając zachodziła się od płaczu; Jan podtrzymywał ją płonąc na twarzy najrozmaitszemi uczuciami.
— Na Boga! — zawołał — dobrą wolą czy nie, musisz nam oddać to dziécię, na którego uścisk czekaliśmy lat tyle.
— Gdybym je oddał, dziécię to nie poszłoby za wami: ono was nie zna — odparł Jermoła — ono nie opuści starca, który je przysposobił.
Radionek stał zbladły i pomieszany. Matka wyciągała ku niemu ręce, oczy jéj mówiły do niego, usta go wołały, tajemna siła przywiązania macierzyńskiego ciągnęła: łzy poczęły mu zwilżać źrenice.
— Wszystko, co chcesz za naszego syna! — zawołał Jan.
— A czegóż ja od was chciéć mogę — oburzył się stary Jermoła — cóż możecie mi dać, coby zapłaciło za moje ukochane dziecko? Nic od was nie potrzebuję, tylko mi umrzéć przy niém dozwólcie spokojnie.
To mówiąc, stary się rozpłakał, nogi się pod nim zatrzęsły: szukał ściany, aby się o nią oprzéć. Radionek go podtrzymywał i posadził na progu, a Jermoła uściskał dziécię i pocałował w głowę. Kobieta łamała ręce rozpaczając, uczucie jéj wzmagało się: poskoczyła wreszcie jak lwica do chłopca i objęła go nagle w macierzyńskie ramiona.
— Tyś mój! — zawołała zanosząc się od płaczu — tyś mój.
A i Radionek już się z jéj objęć nie wyrywał; piérwszy to w życiu był dla niego uścisk matki, tak upragniony, tak słodki i uspakajający. Drżący ojciec przystąpił za nią i przytulił się także do dziecka, i począł je całować ze łzami.
Jermoła patrzał na to okiem rozpłakaném, to błyszczącém od zazdrości: jedna chwila, jedno słowo wyrwać mu miało skarb jego.
Dość było szczęścia — rzekł — Bóg mi je odbiera.... Trzeba je oddać, los mi je tylko pożyczył.... A! niedługo téż życia może....
— Panie — odezwał się głosem pełnym wzruszenia i jęku — widzicie, ja was teraz proszę. Jam stary, mnie żyć już niedługo: zostawcie mi dziecko moje... do śmierci tylko! Ja umrę prędko! jam bardzo stary: weźmiecie je potém od mojéj trumny.... Jakże ja żyć bez niego potrafię! Nie róbcie mnie nieszczęśliwego sierotą na ostatek dni moich, nie trujcie mi ich za to, żem dziecko wasze przytulił i wychował!...
— My cię weźmiemy razem z dziecięciem — zawołał Jan — jedź z nim: my dla ciebie mamy wyższe nad wyraz wszelki obowiązki wdzięczności....
Stary począł płakać, a na głos łkania jego Radionek powrócił do Jermoły, przykląkł przed nim i głowę złożył na kolanach.
— Ojcze! ojcze! — zawołał — nie płaczcie proszę; ja nigdzie i nigdy od was nie pójdę. Nie ruszym się ze staréj chaty naszéj, zostaniemy tutaj, mnie z tobą było tak dobrze.... Ja nic nie chcę więcéj.
Na widok tego odstępstwa, matka znowu płakać i słabnąć zaczęła; ludzie, którzy się zbiegli przypatrywać téj scenie, kozaczycha, Chwedko, Huluk, płakali także łzami niewytłumaczonemi, które lud ma nawet dla cierpień i niedoli, jakich nie pojmuje: dosyć mu widzieć płaczących, by się rozrzewnił.
Nareszcie ojciec się otrząsł z chwilowego osłupienia, westchnął i począł coś na ucho szeptać żonie.
— Chcecie czy nie chcecie — odezwał się surowiéj — dziecko to oddać nam będziecie musieli: mamy świadków i dowody że jest nasze. Możecie żądać za nie co się wam podoba....
Jermoła dźwignął się nagle na nogi.
— Dziecko was nie zna — rzekł — odbierzcie mi je siłą, ja go dobrowolnie nie oddam: to nie jest dziécię wasze. Na świadków postawię świadków: to nie pański syn, to wieśniak, rzemieślnik... sierota... Zawołajcie go, choć nie wiecie nawet jakiém pozwać go imieniem, a głosu waszego nie usłucha...
— Ale ten stary szaleje — zawołał pan Jan, w którym kipiało — no! to udamy się do innych środków: użyjemy jakie są w naszéj mocy.... Chceszże pozbawić dziecko lepszego losu i swobodniejszéj doli, jaka u nas je czeka?
— Jakiéj doli? — odparł śmiało dworak — jakiego losu? Spytajcie go czy mu tu u mnie źle było, czy mu czego brakło, czy pragnie więcéj? Znamci ja życie wasze i szczęście, które mieszka po dworach, bom się ich napatrzył.... Nie kłóćcie mi spokoju, nie trujcie mi starości, nie odbierajcie mi dziecka!
Matka zbliżyła się drżąca i ujęła go za rękę.
— Bracie, ojcze — zawołała — ja pojmuję boleść twoję, ja wiem co tracisz z dziecięciem; ale jam po niém lat dwanaście gorzkie łzy połykała: ale maszże ty serce nieszczęśliwéj matce odbiérać skarb jéj jedyny!... Byłżebyś tak okrutny, żebyś nas do niewdzięczności zmuszał? Nie: ty pójdziesz z nami, będziesz patrzał na swe dziécię i podzielisz szczęście nasze.
Mowa matki lepiéj trafiła do serca Jermoły, który się powoli opamiętał, otarł łzy i odpowiedział pocichu:
— A! spełniła się ta chwila, któréj dożyć nie chciałem; widziałem ją codzień we snach przez lat kilkanaście, bałem się każdego obcego, sądząc, że przychodzi dziécię moje odbierać odemnie.... Drżałem, prosiłem Boga, żeby mi wprzódy dał umrzéć: przedłużył wieku, niech przyjmie tę godzinę jako ofiarę za grzechy.....
W czasie téj rozmowy, Radionek stał pomieszany nie wiedząc co począć, i poglądał to na starego, to na nowych swoich rodziców. Na twarzy ojca jego widać było niecierpliwość, rozczulenie i jakby urazę; w oczach matki tylko niepokój i litość. Jermoła opadł na siłach i ze spuszczoną głową siedział przybity.
Rozmowa przerwana ostygła, i powoli weszła na ton powszedni, spokojny. Znać było, że Drużyna chciał zaraz zabrać syna i z nim odjechać, i nie wiedział jak sobie począć: noc stawała się coraz ciemniejszą. Jermoła się już nie sprzeciwiał niczemu, milczał, a niekiedy wzrokiem tylko badał swe dziécię.
— Jedźmy — rzekł nareszcie pan Jan pocichu do żony — jutro po niego powrócim.
— A dziécię....
Radionek dosłyszał tych słów i przelękniony przytulił się do starego piastuna. Jermoła z wdzięcznością przycisnął go do piersi.
— Tyś dobre dziecko — rzekł — ty mnie nie opuścisz, nie porzucisz, nie zapomnisz o starym ojcu. Wiész, że jabym umarł bez ciebie; oczy mi zamknąwszy rób co zechcesz, a błogosławieństwo Boże niech z tobą będzie na wieki.
W milczeniu patrząc na ten obraz Drużyna pociągnął, a raczéj oderwał gwałtem żonę od niego, i przemocą niemal uwiózł ją nazad do domu. Chwedko pojechał na wieś niosąc z sobą ciekawą nowinę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.