<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Gdy się rozegrał krwawy dramat na ulicy Sadowej, Antoni Stuch był w Petersburgu w jakiejś sprawie klienta. Wrócił w dwa tygodnie później.
Stuch się wybił przez te lata, był już znany, miał coraz szerszą praktykę, był na drodze do sławy. Mieszkał skromnie, bezżenny, z siostrą.
Nie mieli żadnych stosunków, ciążyła nad nimi klątwa bezlitosnej opinji ludzkiej. Nie starali się zresztą z nią walczyć i nie czuli braku towarzystwa. Ona, jak dawniej, uczyła biedne dzieci, on był zapracowany, wieczory spędzali samotnie, nigdy nie tęskniąc za inną rozrywką, jak czytanie lub rozmowa.
Otóż gdy Stuch wrócił i zasiedli do wieczornej herbaty, siostra opowiedziała mu ów mord.
— Wiesz? To był narzeczony tej Zarembianki, u których byłeś korepetytorem. Pamiętasz?
Wtedy Stuch przeczytał schowaną dlań gazetę i rzekł:
— Jan Gedras, posłaniec jednoręki. I to znajomy. Pamiętasz taką czarną dziewczynę, która u ciebie szyła? To była jego córka. A on parę razy jeszcze niedawno nagabywał mnie na ulicy i dziękował i ofiarował usługi. To był ambitny i hardy człowiek. Szczególny wypadek! Jutro się dowiem, kto sprawę prowadzi i przejrzę. W tem musi być jakaś tragedja.
— Dowiedz się, co się stało z dziewczyną. Może potrzebuje opieki?
Stuch nazajutrz był u sędziego śledczego.
Dowiedział się, że Gedras dotąd był ciężko chory i ledwie osiągnięto nadzieję, że żyć będzie.
Dowiedział się też, że córka jego tegoż dnia, gdy spełniono morderstwo, znikła z mieszkania i dotąd policja na ślad jej wpaść nie mogła.
Sprawa więc wskutek tego i choroby przestępcy była zaledwie rozpoczęta, zresztą nie przedstawiała wielkiego zajęcia, ani komplikacyj. Aż się zdziwił sędzia śledczy, gdy Stuch oznajmił, że będzie obrońcą.
Wprost stamtąd Stuch pojechał do Gedrasa. Nie poznał go. Był to cień i szkielet, ruina człowieka. Leżał bez ruchu, bez wzroku w oczach, bez wyrazu życia na twarzy.
— Poznajecie mnie? Jestem Antoni Stuch. Nie pamiętacie studenta, brata pani Gałeckiej, u której szyła wasza córka? Przyszedłem was odwiedzić.
Gedras się długo w niego wpatrywał, wreszcie wyszeptał:
— Gdzie Mańka? już jej niema!
— Odnajdę ją. Bądźcie spokojni, dam opiekę.
— Już jej niema! Nikogo niema! Wszystkie trzy poszły... pod maszynę! — wyszeptał.
Stuch zrozumiał, że mówić z nim jeszcze nie pora, więc go tylko polecił dozorcy i poszedł szukać dziewczyny.
— Proszę pana, toć już jej szuka cała policja — opowiadał mu stróż na Hożej. — Ola Boga, jaka to się zrobiła chryja, co mnie naciągali i pana rzącego! To w ten dzień, jak on zrobił ten kreminał, to dziewczyna jak rano poszła, tak tyle ją widzieli. Niezawodnie do Wisły skoczyła gdzie za miastem i po próżnicy szukają. Mieszkanie to stoi opieczętowane — już tam przetrzęśli każdą szmatę, a co tam znajdą ciekawego. Biedne ludzie byli, ale rzetelne, dziewczyna głupstwo zrobiła, to prawda, ale ten bezręki, miał ci ryzykę, jak jaki hrabia. Za serce go wzięło, że ten pan ino 25 rubli rzucił, mógł ci sądem zastraszyć, toby więcej dał, a ten odrazu w łeb! Nie poznasz nigdy człowieka. Jak policja wpadła i tom posłyszał, tom zgłupiał. Trzy lata u nas mieszkał, nigdy nawet złego słowa nie rzekł.
— Może wiecie, kto u nich bywał, z kim żyli?
— Tak naprawdę, to z nikim. Stary odstraszył kawalerów, a jedną dziewczynę, co do córki przychodziła, to raz wygnał z taką złością, że się odgrażała sądem. Ale tylko gadała, bo taka była, to ktoby jej się bał.
— A o tej nie wiecie, gdzie mieszka?
— Kto wiedział? Ot, po ulicy się włóczy. Zresztą to dawno było i potem się nie pokazała.
Stuch stracił nadzieję osiągnięcia tu jakiej informacji i wrócił z niczem do domu.
W kilka dni potem odwiedził znowu Gedrasa. Fizycznie był zdrowszy, ale miał ten sam tępy wyraz twarzy i martwe oczy.
— A co? Niema Mańki? — rzekł apatycznie.
— Bez was się nie odnajdzie. Musicie pomóc.
— W Wiśle!
— Nie może być. Znalezionoby trupa. Ukryła się zapewne, a wiecie, że w jej położeniu może się dostać w najgorszy wyzysk. Pomściliście ją, rozumiem, ale teraz pomyślcie i o niej. Gdzie mogła się ukryć, u kogo? Czy miała pieniądze? Mówcie mi wszystko, jestem waszym przyjacielem, bronić was będę w sądzie. Dziewczynę ratować trzeba, niema chwili do stracenia.
— Ni mnie obronicie, ni ją uratujecie. Przez nas już maszyna przeszła — szepnął Gedras.
— Jaka maszyna?
Ale Gedras nie słyszał, patrzał tępo przed siebie i mruczał:
— Mnie obronić — przed czem? Mnie nic złego się nie stanie. Poco mnie bronić? Nikogo przed niczem nie obronisz. Nie wolno zabijać — za trupa karzą. I mnie skarzą. Wolno zabić duszę, ja tak moją Mańkę zabił, a nikt mnie nie skarał wtedy, i ów zabił tę moją drugą Mańkę i nicby mu nie było, gdyby nie mój kamień. Pod maszynę ja kamień cisnął, rozbiła się, za to mnie skarzą. Mnie już wszystko jedno. Nie zapieram się, rzuciłem kamień. I nie kajam się, niech mnie trzymają w zamknięciu, bo gdybym wolny był, tobym tylko kamienie ciskał na takich, co dusze zabijają!
Gedras zatrząsł się cały i targnął koszulę na piersiach.
— Zdrowa była, młoda; śpiewała, śmiała się, pracowała, nikomu nie szkodziła. Wychowałem, jak to kocię, wyrzucone na drogę. Nikt nie chciał, nikt nie dbał, nikomu nie było potrzebne póki małe, póki marne, póki niedołężne. Aż na zabawę się zdała — to się zabawili! I ot, w wodę poszła, jak to kocię, bo już znowu niepotrzebne. A jeśli nie w wodzie, to co jej? W rynsztok, w uliczny kał, po jadło ze śmietnika!
— Gedras, nie mówcie tak! Byle ją odnaleźć, nie damy jej zginąć.
— Co odnajdziemy? Ot, to ciało żywe a sponiewierane, żeby taki koniec miało, jak tamta Mańka. Nie damy zginąć, mówi pan; zginęła już ona, zginęła. Ja ją chował, ja ją znam. Ona ni na zabawę, ni na rozpustę szła, nie sprzedawała się — umiłowała.
— A wy teraz oddajecie ją na ostateczne zatracenie! Zastanówcie się! Żebyście powiedzieli, kogo znała, gdzie się mogła ukryć, żebyście pomogli!
Gedras głową potrząsnął.
— By ją odnaleźli, gdzieby teraz była? — Tam gdzie ja, w szpitalu lub w więzieniu pod śledztwem, włóczyliby po sądach. A potem gdzieby się podziała, ktoby pracę dał, kto jej nie potrąci? A chociażby na kraj świata uszła, nie ukryłaby się przed klątwą, już dla niej niema uczciwego życia, ni wesela, ni spokoju, ni prostej drogi. Dajcie pokój, panie, ukamienowana już ona i prócz kamieni do śmierci nic jej nie dadzą! Daj jej, Boże, teraz w Wiśle na dnie być, tam jej lepiej!
— Czyście znali tego jej uwodziciela?
— Ja? Skąd? A poco ja mu byłem potrzebny? Dziewczyna moja mu się podobała, opętał ją, okłamał, wciągnął, zabawić się chciał. Mnie dał czterdzieści groszy za kurs, by jej zanieść 25 rubli. Wtedym się dowiedział wszystkiego. W naszym stanie dziewczyna bezbronna. Ledwie z dziecka wyrośnie, zarabia, nikt jej nie pilnuje, bo chleba trzeba, każdy się stara, żeby żyć. Żeby matkę miała, toby to się może nie stało, albo i nie. Nikt nie uratuje dziewczyny przed miłowaniem, one wszystkie takie. Miłuje i wierzy.
— Jedną ją mieliście? Żona nie żyje?
Gedras dziwnie się skrzywił, jakby jakimś śmiechem.
— Niema nic, nikogo — już nic, nic!
Wargi mu zadrżały, zwiesił głowę.
— Gorzką mieliście dolę — szepnął Stuch do głębi przejęty i wzruszony.
— Czy ona zabrała z sobą pieniądze i papiery? Nie wiecie, panie, co tam w stancji znaleźli? — spytał Gedras po chwili milczenia.
— Nie wiem, jutro tu wrócę do was i powiem. Nie trzeba wam czego?
— Mnie? Nic. Już mnie stąd prędko do więzienia wezmą. Jeszcze mnie nie przesłuchiwali. Czy to długo potrwa, panie?
— Śledztwo? Zapewne niedługo. Przecie przyznaliście się do winy, wyrok będzie względny.
— Ja się nie boję wyroku! Tylko mówić każą, będą pytać, męczyć! Całe życie rozgrzebią!
Wzdrygnął się.
— Mówcie prawdę, nic nie ukrywajcie.
Gedras zapadł w zamyślenie i nic więcej nie odrzekł.
Nazajutrz przeprowadzono go do więzienia, a w kilka dni potem stawiono go po raz pierwszy na śledztwie.
Sędzia spojrzał nań bystro i po kilku wstępnych pytaniach rzucił nagle:
— Czyście służyli przed kilkunastu laty u pana Zaremby?
Na to pytanie człowiek, odpowiadający dotąd spokojnie, jakby się zawahał.
— Nie pamiętam — odparł.
— Staraj się przypomnieć.
— Może być, tyle lat, zapomniałem.
— Czy znałeś pana Ludwika Morzyńskiego, spotkałeś go kiedykolwiek przed owym dniem?
— Nie.
— Ale wiedziałeś, że ma się żenić i z kim?
— Nic nie wiedziałem, anim go znał. Jakiś pan przed hotelem Europejskim dał mi list i zgóry za kurs zapłacił. Zobaczyłem adres córki, więc niespokojny poszedłem do domu i wtedym się dowiedział wszystkiego.
— Córka ci powiedziała? Nie uważałeś w jej życiu i zachowaniu zmiany do tego dnia?
— Nie. Z zajęcia wracałem późno, wychodziłem rano. Ona, jako szwaczka, często bywała na robocie poza domem. A zresztą, czym się spodziewał!
— Więc, gdy ci się córka do wszystkiego przyznała, postanowiłeś zabić uwodziciela, nie wiedząc, kto on jest?
— Wziąłem kamień ostry i poszedłem. Zabrałem list i pieniądze. W restauracji powiedziano mi, gdzie on mieszka. Otworzył sam, tedym mu oddał list i zapłaciłem za dziecko. Niech mnie pan sędzia nie męczy pytaniami! Ja się nie zapieram, zabiłem i gotówem za to karę mieć, jaką mi sąd przeznaczy.
— Zapewne piliście wódkę, wychodząc z domu, nie byliście zupełnie przytomny. Nie pamiętacie dobrze tej chwili zabójstwa?
— Pamiętam. Nic nie piłem. Chciałem go zabić.
— Córka was na niego podburzała?
— Nie. Zostawiłem ją w domu nieprzytomną, jak martwą z rozpaczy. Żeby wiedziała poco idę, możeby go broniła. Jeszcze mnie miał kto podburzać? Wart był śmierci — zabiłem!
— Dlaczegóż córka wasza zginęła w tejże godzinie bez wieści? Była może z wami?
— Mańka? Mordowaćby miała?
— Szczególne jednak, żeście sami, jedną ręką obalili człowieka młodego, silnego?
— Snać moja sprawa była też silniejsza. On miał moc kobiety uwodzić, ja — kamienować krzywdzicieli!
— Czyście oprócz tej córki mieli więcej dzieci?
— Nie.
— A żonę dawno straciliście?
— Dawno.
— W którym roku?
— Nie pamiętam.
Sędzia spojrzał w papiery.
— W każdym razie po urodzeniu córki — rzekł, znowu bystro patrząc na więźnia.
Gedras milczał. Dojrzał wśród papierów swój paszport i metrykę Mańki. Dziewczyna wyszła tedy z domu bez dokumentów i pieniędzy. Poszła na śmierć.
— Ta dziewczyna, która przy was mieszkała jest tedy waszą ślubną córką?
— Ma pan przecie moje wszystkie papiery.
— Ja was pytam, jest waszą ślubną córką?
— Tak.
— Gdzie umarła wasza żona?
Po twarzy Gedrasa przeszedł jakby ogień.
— Stoję tu za zabicie człowieka i za to mam być sądzony. Zabiłem go. Śledźcie i karzcie! Ale tamto, co przedtem było, życie całe, to moje jest i opowiadać go nie będę.
— Nie mam mocy was zmuszać. Ale sprawiedliwość musi wszystko wiedzieć! Oporem lub wykrętami przeciągniecie sprawę i zaszkodzicie tylko sobie. Radzę wam życzliwie wyznać całą prawdę — wszystko.
Gedras milczał. Przeczytano mu protokół tego pierwszego przesłuchania i odprowadzono do więzienia.
Ale w parę dni potem spotkał na nowem posłuchaniu Zarembę.
Gdy go ujrzał, już się nie zląkł, ani się zmieszał, popatrzał zimno i czekał, co będzie.
— Tak — to ten sam człowiek — odpowiedział Zaremba na pytanie sędziego. — Przed szesnastu laty służył u mnie jako nocny stróż. Żony nie miał, dziecko, które wychowywał, nie jest jego. Jest to córka włóczęgi nieznanej, zmarłej przy urodzeniu dziecka. Człowiek ten służył u mnie kilka lat, znam go dobrze. Moje słowa może potwierdzić każdy z mieszkańców osady u nas.
— Co masz do powiedzenia w swej obronie na ten zarzut? — zwrócił się sędzia do Gedrasa.
— Od czego się mam bronić?
— Od sfałszowania metryki tej dziewczyny, która, jak się okazuje, nie jest twoją córką.
— Wcale się bronić nie będę. Myślę tylko dlaczego ten pan świadczy przeciwko mnie? Co ja albo moja dziewczyna jemu albo komukolwiek zawinili? Ona przepadła już i ja zginę w katorgach; on pan, wolny, bogaty, szczęśliwy i tu przyszedł przeciw mnie mówić. Możem i służył mu, nie pamiętam, całem życie służył, krzywdy nikomu nie zrobiłem. Czego wy ode mnie chcecie, ludzie?
— Nie rozumiesz, że cięży na tobie drugi kryminał: sfałszowanie dokumentu?
— Co na mnie cięży? Wszystko. Za to przecie można zabrać tylko to, co mi zostało — ot, resztka życia. To bierzcie — nie będę bronił. Może znajdziecie jeszcze więcej kryminałów, to je wypiszcie. Dziewczyny już nie mam, niema komu wstydzić się za mnie. Ale ot, przysięgam, że już wam na żadne pytanie nie odpowiem. Napróżno mnie tu nie ciągajcie.
Było to jego ostatnie słowo. Nie pomogły żadne uwagi, groźby, podstępy, zdawał się nic nie słyszeć.
Pewnego wieczora do jego celi przyszedł Stuch, parę tygodni był nieobecny. Gedras, leżący na pryczy, ożywił się na jego widok i oczyma pytał.
— Nie, ani śladu Mańki — rzekł Stuch, rozumiejąc, co go zajmuje. — Chyba was uwolnią, to potraficie odszukać. Ja zresztą w tej chwili wracam zdaleka. Szukałem czego innego — przeszłości Morzyńskiego. Dowiaduję się, że metryka sfałszowana. Prawda to? Nie wasze to dziecko? Znacie pana Zarembę?
— Skąd on się tu znalazł?
— Jakże! Morzyński miał się za parę dni żenić z jego córką. On dowodzi, żeście go zabili przez zemstę. A ponieważ odkryto, że Mańka nie była waszą córką, więc teraz posądzają, że była waszą kochanką.
Gedras zerwał się z pryczy, jakieś zdławione przekleństwo wyrwało się mu z gardła.
— Kto posądza? To już na mnie wszystko rzec można, wszystko na mnie cisnąć, wszelaki kał!....
— Dlaczego się nie bronicie, czemu mnie chociażby nie powiecie całej prawdy?... Dlaczego dajecie się oskarżać?
— A choć powiem — kto mnie uwierzy, co to uratuje? Kiedyś raz opowiedziałem wszystko jednemu księdzu, zdawało się, że mnie zrozumiał, użalił się, modlił się, mówił, że Bóg mi dziecko uchowa, i ot — co jest! Kiedym go potem poprosił o papier, o metrykę — rzekł: nie można. Trzeba, żeby takie dzieci ostemplowane były winą rodziców, żeby miały wstyd i hańbę na całe życie. Nie — dziecko nie moje jest. Nie wiem czyje, jam tylko je jak własną duszę kochał, jak najdroższe hodował. Mojego nie niema. Żonę dostałem zhańbioną, zabiła się ze wstydu i zgryzoty; rodziny nie mam, całe życie się tułam za chlebem, z tą jedną ręką. Dziecko było nie moje. Znalazłem na drodze umierającą kobietę, do rana była u mnie w stancji i zmarła. Dziecko mi zostało — nie moje — tylko mi trzeba było być i ojcem, i matką, i niańką, i praczką, i nosić, i karmić, i w chorobie pilnować, i myć, i obuć, i ubrać, i lat czternaście hodować, i utrzymać tą jedną ręką. To na kochankę człowiek tak hoduje? Bodajby ten, co na mnie to rzekł, nigdy dzieci nie miał albo bodajby mu jego córka, jak ta moja, na zatratę poszła! Pan Zaremba to mówi za to, żem go zięcia pozbawił, skrzywdziłem go! Jego córki nikt nie zhańbi, panienka jest, wszystko jej pilnuje i opiekuje się — bezpieczna. Bodajby jej taka dola! Chce pan, mniejsza, mogę wszystko powiedzieć, niech pan powtórzy na sądzie, niech ludzie usłyszą, jakem zaszedł na tę pryczę. Daleka była droga, długa i ciężka, pół wieku idę, warto było żyć! Nie ja jeden taki, dużo tak idzie dołem — tyle, że jako ćma się wydają, co się rusza pod nogami większych, pod kołami, między trybami maszyn. Widział pan czasem, jak wędrują liszki przez drogę? Kto idzie, kto jedzie, co leci, wszystko je dusi, miażdży, pożera. My takie liszki...
Usiadł na pryczy, zgarbił się i umilkł na chwilę. Potem począł mówić, mówić, coraz swobodniej. A Stuch, siedzący obok niego, nie przerywał ani jednem słowem. Godzinę, może więcej Gedras mówił. Gdy skończył, poczuł, że Stuch ramieniem objął go za szyję.
Gedras się zatrząsł z wrażenia.
— Co też pan robi! — wyjąkał.
Stuch nic nie odrzekł, mocno go uścisnął, zerwał się i wyszedł. Dławiły go w gardle łzy...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.