<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator okładka: T. Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
JOAN. VIII 1–12
POWIEŚĆ
WYDANIE PIĄTE
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA
OKŁADKĘ RYSOWAŁ T. LIPSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
ROLNICZA DRUKARNIA I KSIĘGARNIA
NAKŁADOWA S
P. Z O. O. W POZNANIU
*
PRINTED IN POLAND
*








I.

Gedras wyszedł na swój nocny dyżur, wstąpił do rządcy, zabrał klucze od bram i rozpoczął monotonną wędrówkę wśród zabudowań gospodarskich i fabrycznych. Chłop był młody, atletycznej budowy, ale kaleka, gdyż mu maszyna zmiażdżyła lewą rękę i wskutek tego skazany był na służbę mało płatną i napół próżniaczą. Od trzech lat był stróżem nocnym u pana Zaremby, który przy miasteczku posiadał folwark i fabrykę odlewów żelaznych i narzędzi. Gedras przybył niewiadomo skąd — już kaleka — papiery miał w porządku, stanął na służbę i odtąd spełniał ją sumiennie, żyjąc jak niektóre zwierzęta, tylko w nocy, znając wszystkich i znany wszystkim, a nie żyjący właściwie z nikim.
Tego dnia rządca, słysząc, że zdejmuje klucze z gwoździa u drzwi, rzekł doń, nie podnosząc oczu od rachunków:
— Nie odchodź od dworskiej bramy, bo pewnie goście z pociągu przybędą do pałacu. Jutro chrzciny panienki.
Gedras skinął głową, zatrzymał się sekundę, patrząc na ścienny kalendarz, jasno lampą oświetlony.
— To jutro 26 kwiecień? — rzekł.
— No, jutro. Więc co? — odparł rządca.
Gedras poczerwieniał, coś zamruczał i spiesznie wyszedł. Klekotka jego odezwała się raz i drugi, coraz dalej, rządca już zapomniał szczególnego pytania. Duży, ciemny cień stróża posuwał się zwolna od budynku do budynku.
Pałac był oświetlony, jeszcze się bawiono w salonie i służba się snuła, więc Gedras w swej wędrówce go omijał i skierował się ku spoczywającym, czarnym gmachom fabrycznym.
Robotnicy przychodzili co rana z miasteczka, nie było tam żadnych mieszkań, palacze dyżurni nocowali tylko przy kotłach, które rozpalano przed świtem. Reszta pracowników przychodziła na sygnał parowy o szóstej rano.
W kotłowni było jeszcze ciemno i cicho, ale gdy Gedras mijał ślusarnię, ujrzał w oknie światło i wszedł do środka. Nie było tam nic nadzwyczajnego: dwaj ślusarze, Józef Nowik i Hilary Arcimowski, stali przy warsztatach swych opodal jeden od drugiego i kończyli jakiś zapewne pilny obstalunek. Dwie małe lampki, wśród cieni wielkiej sali, ledwie oświetlały schylone głowy i ręce pracujących.
Zresztą Gedras znał ich dobrze i rzekł:
— Długo jeszcze zabawicie?
— Jak się uda — odparł Nowik, szpakowaty, krępy majster, zajęty polerowaniem i dopasowywaniem jakiegoś trybu.
Drugi nic nie odparł, piłował coś zawzięcie i gwizdał. Gedras spojrzał nań przelotnie i jakby z niechęcią oczy odwrócił. Nie lubił Hilka. Nowik ozwał się wesoło:
— Przesiedzę choć do rana, ale zarobię pięć rubli. To do młyna tego dzierżawcy ze Sławek. Dobry człek, tak prosił, żeby na jutro wieczór dostał, bo mu młyn stoi.
— A to jutro nie wyśpieszycie?
— Jutro u mnie święto. Chrzciny.
— Oho, razem z panienką? A też dziewczyna?
— Aha. Baśka będzie.
— Dużo ich u was?
— Szóste. Będzie dycht trzy pary.
— Trudno nakarmić pewnie?
— At! Nie głodne tymczasem. Co robić, jak Bóg daje!
Hilek roześmiał się szyderczo.
— Niechno ładne będą, to i potem głodu nie zaznają. Bóg daje dla chłopców na uciechę.
— Jak dla jakich chłopców i naco — mruknął Nowik.
— At — bab dla wszystkich jest dosyta.
Nikt mu nie zaprzeczył. Wiadomo było w fabryce, że Hilek pomiatać mógł dziewczętami, bo szły za nim bandą, choć znany był hulaka, pijak i awanturnik.
— Ty także do tego młyna robisz? — spytał go Gedras.
— Nie, ja za Siwca kończę, bo rękę okaleczył.
— Dziw, że ci się chciało drugiego wyręczyć.
— Siwiec mnie przy okazji zastąpi.
Gedras posłyszał dzwonek u bramy i wyszedł spiesznie. Myślał, że to od pałacu dzwonią, ale to do furty fabrycznej ktoś kołatał. Wyjrzał tedy i zobaczył wyrostka, syna mechanika.
— Czego? — począł parlamentować.
— Czy Hilek tutaj? — odparł chłopak zdyszany.
— Tutaj. Czego chcesz?
— Mnie trzeba do niego na moment.
Gedras furtę otworzył i poprowadził chłopca do ślusarni.
— Hilek! Wyjdź-no tu, coś ci rzekę! — zawołał chłopak.
Ślusarz głowę podniósł, poznał go. Oczy mu źle zabłysły.
— Czegoś tu? Gadaj! Nie mam czasu twoich sekretów słuchać! — krzyknął.
Chłopak się zawahał, potem podszedł do niego i począł zdyszanym szeptem:
— Józia prosi... żebyś przyszedł do nas. Zachorowała... i matka ją chce wypędzić.
— To niech wypędzi! Mnie co do tego!
— Ona strasznie płacze i prosi, żebyś ją ratował. Matka też powiada, że jak przyjdziesz, to jej nie wygoni.
— Idź do stu djabłów! A mnie co za mus, czy interes do was chodzić i godzić baby?
— Mus, nie mus — ozwał się Nowik — ale po sumieniu, to ci wypada tam iść. Zgubiłeś poczciwą dziewczynę.
— Jakem zgubił, to szukać nie myślę ani pilnować takich poczciwych. Jak wam się spodobała — to wy ją sobie znajdźcie.
Chłopak stał — patrzał na niego.
— To ty naprawdę nie pójdziesz? — spytał innym tonem, skupiając się jakby w sobie.
Hilek za całą odpowiedź z błyskawiczną szybkością kopnął go nogą. Ale chłopak uskoczył i plunął mu w twarz.
— Hycel! — syknął zajadle.
Ślusarz rzucił się nań, chwycił za włosy, jął pięściami okładać. Ale wtem poczuł na karku jakieś kleszcze, które go uniosły w górę, potrząsnęły, zdławiły i cisnęły z rozmachem w próżnię. Zatoczył się, padł na ziemię i na chwilę stracił przytomność.
— Idź! Masz jego odpowiedź! — rzekł Gedras do chłopca, popychając go do drzwi, potem się odwrócił.
Hilek się zerwał, stał przed nim i pięściami wygrażał.
— A ty, mańkut, psiakrew, jak śmiesz mnie tykać? Won ty sam! Spuścili cię, psie, z łańcucha, żebyś szczekał na podwórzu, a nie wtrącał się do naszych spraw! Żebyś nie był kaleką, tobyś poznał mnie!
— Ja cię i tak znam. Mnie do twoich spraw nie interes, ale na burdy nie pozwolę. Wychodź — albo pracuj, jeśli nie chcesz, bym cię u rządcy meldował!
Hilek popatrzył nań krwią zabiegłymi oczyma, nic nie rzekł, wrócił do swego warsztatu, zebrał narzędzia i wyszedł.
Gedras szedł za nim, gdy go Nowik zcicha zawołał:
— Dogoni chłopca i utłucze.
Stróż ruszył ramionami z obojętnością, jakby mówił: „Poza obrębem fabryki ja nic nie pomogę“, i Nowik został sam.
Po długiej chwili Gedras wrócił.
— Poszedł?
— Zemknął. Furtkę chłopak zostawił otwartą, jużem go nie dogonił.
— Aleś ty siłacz! Jak szczeniaka za kark podniósł. Musiałeś ty mieć moc, jakeś cały był.
Gedras usiadł, zapalił papierosa.
— Słabszym był wtedy — rzekł powoli. — Moc nie w rękach, a pięść ślepa rzecz i niesprawiedliwa być może.
— Na Hilka słuszna była.
— Zdarzyło się. Ale taka moc często słabszego ukrzywdzi, przed silniejszym stchórzy. Nie wielka sława. Nie pożałowałem ni chwili, gdy mi ją odjęli.
— Gadasz! Jabym ta nie chciał na twojem miejscu być. Szczęście, żeś nie familijny, dlatego mędrkujesz.
— Ja też się dolą nie szczycę, tylko moje kalectwo nie ta ręka. Nie cała zgryzota — nie mieć czem robić.
— Albo co?
— Bywa gorzko nie mieć dla kogo robić.
— Ot, bieda, to się żeń. Ja ci zaraz tuzin naraję. Wszystkim dziw, żeś taki młody i jak mnich żyjesz w kawalerskim stanie.
— Ja nie kawaler. Pięć lat temu, akurat dziś ten dzień — żona mi umarła.
— Aa! — zdziwił się Nowik. — Myślałem, żeś kawaler. Nigdy nic o sobie nie powiesz.
— Nie ciekawe powiadanie. Niema jej i nie będzie. Wspomniałem, że to dziś rocznica.
— No, pewnie, pięć lat, kawał czasu. Już ci próchnieć nie warto przez to całe życie. Kawaler, a wdowiec bezdzietny — to jedno. A ile ci lat?
— Trzydzieści.
— Bierz Wiktę Zorkównę! Ja cię wyswatam, ot jutro u mnie na chrzcinach się spotkacie. Przyjdź, ludziom się po dniu pokaż.
Gedras popatrzył na mówiącego, jakby się wahał, chciał coś powiedzieć, ale słowa nie wymówił i prędko wyszedł.
Nowik ramionami wzruszył.
— Temu bednarza do łba trzeba — zamruczał.
Stróż, wyszedłszy z warsztatów, ruszył drogą prosto w najdalszy kąt gumna, obejrzał się parę razy za siebie, czy go kto nie widzi, skrył się za węgieł stodoły i tam padł na ziemię. Leżał nieruchomy, jak martwy, słychać tylko było jego ciężki oddech.
Od miasteczka zbliżał się po szosie turkot, potem dzwonek u pałacowej bramy zadźwięczał. Gedras się zerwał, biegł na służbę. Byli to goście z kolei na chrzciny panienki.
Zajechało przed pałac kilka dorożek, wszczął się ruch i gwar; dorożki puste odjechały, stróż bramę zamknął i rozpoczął znowu swą monotonną wędrówkę. W miarę postępu nocy gasły wszelkie odgłosy i światła. Już Nowik odszedł, już pociemniał pałac, już ostatni pociąg przeszedł, rozdarłszy powietrze gwizdem, zadudniwszy głucho po moście naprzeciw fabryki, tylko klekotka Gedrasa rozlegała się od czasu do czasu lub w stajniach parsknął koń.
Gedras zmęczył się. Usiadł na ziemi pod murem, objął ramionami kolana, złożył na nich głowę i tak, skulony, zdawał się drzemać. Nagle głowę podniósł: za murem, szosą ktoś szedł. Kroki były powolne, wlokące się, ustawały, czaiły się może po złodziejsku. Stróż uszu nastawił, czatował, patrzał na wierzch muru, spodziewając się, że ów spóźniony gość zechce się tamtędy wdrapać.
Nagle kroki ustały, coś, a raczej ktoś upadł i zajęczał, zawył, zaskomlał, jak trafiony strzałem pies włóczęga. Nic ludzkiego nie było w tym okrzyku, ale był tak przejmujący, że Gedras się zerwał i pobiegł do bramy.
— Ktoś ginie! — myślał, otwierając furtę, i ręce mu się trzęsły ze zgrozy.
Wyjrzał na drogę — pusta była i głucha, opodal pod murem, w mroku szarzał jakiś przedmiot.
Był to człowiek skulony, skręcony jak szmata, nieruchomy, zapewne martwy.
Gedras się na sekundę zawahał, czy nie obudzić rządcy, ale doleciał go znowu ów jęk, rzucił się tedy naprzód.
Na skraju szosy, w kałuży, leżała kobieta, łachmanami ledwie okryta. Na widok zbliżającego się człowieka starała się dźwignąć, uciekać zapewne, ale nie zdołała; poderwała się na rękach i opadła z głuchym jękiem:
— O, Jezu!
— Co tobie? — spytał Gedras.
— Ratujcie! Umieram! — wybełkotała, wijąc się po ziemi.
Potem się wyprężyła i tylko żałosny jęk wyszedł z gardła.
Chwilę się zawahał, czy ją dźwignie swą jedyną ręką, czy iść po pomoc, potem się schylił, spróbował, i aż się zdziwił, że człowiek może być tak lekki. Pod ramiona ją wziął, okaleczonem ramieniem podtrzymał za nogi i poniósł. Zajmował on przy bramie malutki domek o jednej stancji — tam ją wniósł i na swym tapczanie umieścił. Potem zapalił lampkę i przyjrzał się swej zdobyczy.
Było to prawie dziecko, drobne, wątłe, bose, w szmatach obłoconych i podartych. Z twarzy sinobladej patrzały nieprzytomne, zgrozy i osłupienia pełne, wielkie oczy, czarno-okrążone. Z pod chustki wypływały na twarz potem zlane kosmyki ciemnych włosów. Oczy były rozwarte, ale nic nie widziały z otaczających przedmiotów, patrzały w jakąś straszną, czarną otchłań, widziały już — śmierć. Dreszcze wstrząsały całem ciałem, zęby szczękały, ręce odrzucone wpijały się palcami w próżnię, jakby się konwulsyjnie chciały uchwycić życia. I znowu zawyła przeciągle, żałośnie. Pochylił się nad nią i nagle odskoczył przerażony. Zrozumiał — że to dziecko miało zostać... matką.
Przez chwilę zdrętwiał z wrażenia, twarz mu się skurczyła, zbielały usta, potem postawił lampę na stołku i pobiegł do mieszkania rządcy i począł stukać w okno.
— Co tam? — rozległ się po chwili zaspany głos.
— Proszę pana! To ja, stróż.
Rządca się zerwał, przyskoczył do okna, otworzył lufcik.
— Co? Pali się?
— Nie, proszę pana, ale u mnie kobieta rodzi...
— Co? Jaka kobieta? Pijanyś, szelmo!
— Proszę pana, znalazłem za bramą! Co robić?
— Idź mi do stu djabłów! Budzi mnie dla takich bredni. Kto ci kazał zbierać po drodze baby rodzące? I do mnie z tem przychodzi! Jakeś sobie to zwlekł, to sam pilnuj! A to mnie huncwot wystraszył!
Lufcik zamknął z pasją i snać uspokoił żonę, bo po chwili rozmowy zaśmieli się oboje i rządca legł, światło zgasło.
Gedras pozostał bezradny pod oknem. Połajanka rządcy, a potem śmiech oprzytomniły go.
Prawda, sam sobie biedy napytał, teraz nie wiedział co robić. Budzić pałacowej gospodyni nie śmiał, więcej kobiet nie było we dworze, on sam pojęcia nie miał, jak ratować położnicę. Poszedł do swego domku, ale mu było straszno wejść. Pomyślał, żeby do miasteczka po kobietę skoczyć, ale nie wolno mu było wydalać się w nocy poza obręb obejścia, więc stał na drodze wahający się, przerażony, rozglądając się wokoło. Wtem posłyszał około kotłowni ruch. To palacze rozpoczynali pracę.
Zaspani, zmęczeni raczej, niż wypoczęci parogodzinnym snem na ziemi, krzątali się leniwie, ziewając i mrucząc pacierze. Jeden wrzucał polana w czeluść, drugi łupał podpałki. Nawet się nie obejrzeli, gdy stróż stanął we drzwiach.
— Wiecie, co mi się przytrafiło? Poratujcie, ludzie! — zawołał. — Słyszę, na szosie ktoś jęczy, wyszedłem — patrzę — kobieta leży. Podniosłem jak drewno, przyniosłem do izby — a ona rodzi.
Palacze narazie zdumieli.
— Któż ona? Jaka?
— Nie wiem, nie znam!
— Eee!... pewnie mechanikowa Józia... — jeden się zaśmiał, a drugi obojętnie dorzucił:
— Rodzi... no to będą chrzciny.
Ale ich ten wypadek rozbudził, zajął.
— Po drogach szelmy zlegają, jak suki — splunął młodszy.
— Nieznana, mówisz, toć mechanikową znasz? Któraż to być może? — rzekł starszy.
— Żadna z fabryki ni czeladzi. Mała, czarna, ot tyle — dziecko! Jęczy, że aż mi straszno wejść. I co ja poradzę? Ja tu ciebie, Wiktor, zastąpię, skocz po jaką babę, ty wiesz, gdzie która mieszka, mnie nie wolno odejść.
— Zdurzał ty? Ani myślę! — oburzył się młodszy palacz. — Mam po akuszerki biegać! A toć mnie cała fabryka na pośmiewisko poda, a moja żona, co? To już wtedy do domu nie zachodź!
— No, to co ja mam robić?
— Idź do rządcy i melduj!
— Byłem! Wyłajał i przepędził.
— Boś durny — zdecydował starszy palacz. — Pocoś ją brał z drogi? Musi być łajdaczka ostatnia!
— Ja brałby i psa, żeby tak skomlił! Co wiedziałem? A choćbym i wiedział, tobym też sprzątnął, żeby koń nie potratował na drodze. Jakże zostawić? Pijaka na brzeg się ściąga, żeby pod kołami nie był.
— Pijak co innego. Przytrafi się upić najporządniejszemu, a taka...
— Idźcie wy po babę, Antoni — błagalnie rzekł Gedras. — Dam wam rubla, i babie, ile zechce, ale tak nie można bez ratunku człowieka zostawić.
— Jaki to człowiek? Tfu! — splunął stary palacz, a młodszy się zaśmiał.
— Gedras, coś ty bardzo hojny. Może ciebie sumienie gryzie, a ta wiedziała, gdzie, do kogo idzie.
Stróż się zatrząsł.
— Nie kpij, Wiktor! Nie godzi się! Proszę was z duszy — poratujcie!
— Nu, daj rubla, to i tytoniu kupię przy tej okazji i moją starą sprowadzę. Dasz jej rubla, ona znająca kobieta.
— Dam! Ot macie! — odparł Gedras, wydobywając woreczek z pieniędzmi.
Odliczył srebrem dwa ruble, palacz je starannie odrachował, schował, nie kwapiąc się, zbierał do odejścia, szukając czapki, podpasując kożuch, dając Wiktorowi rozporządzenia co do kranów i wentyli.
— Idźcie już! — nalegał Gedras.
— Ot — nic pilnego! Widać, że ty raz pierwszy w takiej okazji. Będzie jeszcze moja siedzieć nad nią cały dzień, obiadu mi nie zwarzy. A gdzie moja fajka?
Marudził jeszcze długą chwilę, a wreszcie poszedł.
Gedras go przez furtę przeprowadził i wrócił pomagać Wiktorowi. Czas mu się wydawał bardzo długim, a wreszcie i rzeczywiście minęła godzina jedna i druga, kotły były rozpalone, para zebrana, na niebie czynił się ranek — palacz nie wracał. Gedras wyszedł do bramy, otworzył ją. Robotnicy już szli drogą, sygnał parowy grał, zaczynał się pracowity dzień.
Nareszcie na końcu roboczej czeredy, nie kwapiąc się, ukazał się palacz z żoną, opowiedzieli już wypadek; kto tylko mijał stróża, rzucał mu gruby żart lub pytanie, rozlegały się drwiące śmiechy i przezwiska. Ten jakby nie słyszał, poprowadził kobietę do swej budy.
Weszli, lampka dogasała, kopcąc, ale już izba pełna była wiosennej zorzy słonecznej i w tym blasku złoto-różowym, jak czarna plama, jak brudna szmata, leżała na ziemi kobieta z głową, odrzuconą sztywnie, z wyprężonemi w kurczu rękoma wpół naga, bez jęku już i skargi.
— Co jej? — zagadnął Gedras, stając w progu.
— A toć już trup! — krzyknęła baba i przypadła na ziemi.
Gedras oparł się o futrynę drzwi i zdrętwiał.
— Jezus, Marja! — wołała baba przerażona. — A dziecko jeszcze żyje. Może i jąby docucić jeszcze można. Leć po doktora, po gospodynię od pańskich dzieci!
Gedras rzucił się naośłep do pałacu. Już się niczego i nikogo nie bał, ani się nie wahał. Już nie nędzarz chory potrzebował ratunku, już w jego chacie była wielmożność śmierci. Na alarm trupa poruszyli się wszyscy: rządca, gospodyni, lokaje, nawet brat pani, przybyły na chrzciny, a doktór z zawodu. Po chwili tłum otoczył domek stróża i wewnątrz pełno było ludzi i gwaru.
Doktór odstąpił pierwszy — nie miał co robić. Popatrzał na zmarłą, złożoną na tapczanie, sztywną, białą, bez kropli krwi, obnażoną na pastwę oczu motłochu i wzgardy ludzkiej, otarł ręce, dobył portmonetkę — wyjął rubla.
— Na pogrzeb! — rzekł, rozglądając się, komuby ofiarę doręczyć. Usunęli się wszyscy.
Wtedy Gedras z tłumu wystąpił, ściągnął ze siebie kożuch i okrył nim trupa, potem klęknął i przeżegnawszy się, począł cicho pacierze.
W izbie nagle ucichł gwar, tłum się cały przeżegnał, jedna z kobiet zdjęła ze ściany gromnicę — zapaliła. Żółty płomyk chybotał się i kopcił, a słońce coraz wielmożniejsze zalewało izbę — i była chwila jasnej ciszy.
Brzęk szabel wezwanej policji przerwał skupienie. Dozorcy fabryczni i folwarczni zapędzili gapiów do roboty; doktór, położywszy na stole rubla, wyszedł. Zostało kilka kumoszek, rządca, Gedras i policja. Zaczęto badać stróża. Opowiedział poraz setny wypadek. Zmarła była wszystkim nieznana, nikt jej w nocy nie spotkał.
Przeszukano odzież, nie znaleziono ani pieniędzy, ani papierów, tylko z prawej dłoni, kurczowo zaciśniętej, wydobyto z trudnością jakąś szmatkę na zerwanym sznureczku. Był to szkaplerz Serca Jezusowego i medalik Ostrobramski. Zerwała je snać z szyi w agonji.
Policja spisała protokół i odeszli. Zajęcia domowe odwołały część kobiet, już tylko został rządca, Gedras i gospodyni dworska, stara Jankowska.
— A cóż z dzieckiem będzie? — rzekła, zaglądając w garść szmat, leżących na ławce pod piecem. — Jeszcze żyje. Trzebaby prędko ochrzcić, nim zastygnie. Dziewczynka.
Gedras rozwinął szmaty, rozległ się cichy pisk, ujrzał drobinę nagą, siną, otwarte, a nic jeszcze nie widzące oczy; przypadł u ławy na kolana, i nie wiedząc, co robić, by to życie utrzymać, jął je rozgrzewać oddechem.
— Toć żyje! Jadłoby! — wyjąkał.
— Ale, posyłaj-że po mamkę! — urągała Jankowska. — Ot, ochrzcij prędzej z wody, bo zamrze lada moment.
— Coś ty narobił, ośle! — wybuchnął rządca. — Teraz koszt pogrzebu, ciąganina, ambaras. Pani się zestraszyła podobno; w sam dzień chrzcin taki paskudny wypadek. Pewnie cię każą ze służby za to wygonić. Z dziesięć rubli to kosztować będzie, licho wie zaco i poco wydatek.
— Ja sam zapłacę — ja sam! — rzekł Gedras. — To dla mnie Bóg zesłał. Ja tę pochowam, a tę wyhoduję, niech żyje. Od Boga mi to, od Boga.
Był bardzo blady, wargi mu się trzęsły, urywane padały słowa.
— Sfiksował — ruszyła ramionami Jankowska.
Lokaj z pałacu wpadł, wzywając rządcy. Stara też się ruszyła i wyszła, mówiąc:
— Po chrześcijańsku ci radzę, ochrzcij, a to grzech będziesz miał, jak tak zamrze.
— Przyślijcie mi kapkę mleka — zawołał za nią błagalnie Gedras.
Pozostał sam i zrozumiał, że oprócz ciekawości próżnej, nic od ludzi mieć nie będzie. Położył tedy dziecko napowrót przy ciepłym piecu, pobiegł do pachtu po mleko. Dano mu butelkę ciepłego jeszcze.
Trudno mu było dać sobie radę jedną ręką, ale wreszcie, udarłszy kawałek koszuli, zrobił smoczek, wziął dziecko na kolana i spróbował napoić.
— Pij, nieboże, pij! Nie zmieraj mi — szeptał. — Toć Bóg cię mi tu zesłał, jakże masz zemrzeć. Ja tyle pokutował, — żyj, Maniuś.
Po twarzy puściły mu się gorące łzy, padały na twarzyczkę dziecka, były jego pierwszą w życiu kąpielą. Rozległo się mlaskanie, maleństwo chciało żyć — piło.
Przez łzy Gedras począł się uśmiechać.
— Stróż, duchem do rządcy — ktoś mu, przebiegając, przez okno krzyknął.
Groza utraty służby, wydalenia, włóczęgi, oprzytomniła człowieka. Rozejrzał się po izbie, zatrzymał oczy dłużej na zmarłej, poczuł, że mu zimno bez kożucha, poczuł głód, jakiś strach przyszłości, gdzie pójdzie, co zrobi z dzieckiem, gdy go wygonią. Skurczył się, głowę zwiesił.
A potem przygarnął dziecko do siebie, pocałował, zawinął w szmaty, ułożył przy piecu, na siebie naciągnął starą kurtę i z głębokiem odetchnieniem wyszedł już na wszystko zrezygnowany.
Rządcę spotkał na podwórzu. Zły był i odrazu począł krzyczeć:
— Ty sobie pamiętaj, żeby mi tego trupa do wieczora nie było! Jakeś sobie sprowadził, to na własny koszt sprzątaj. A cicho, żeby w pałacu i słychać nie było. Ja o niczem wiedzieć nie chcę, ani ambarasu z władzami. Marsz!
O wydaleniu nie było mowy. Gedras odetchnął i odszedł śpiesznie.
Wrócił do stancji, przebrał się odświętnie, wziął z kuferka pieniądze, drzwi za sobą zamknął na klucz i poszedł do miasteczka. Kupił trumnę, zamówił u znajomego kolonisty konia i furę, wydobył w policji potrzebne świadectwo i około południa zziajany, w śmiertelnej trwodze o dziecko — stawił się na plebanji. Proboszcz właśnie po mszy śniadanie pił, gdy Gedras stanął w progu z papierami w garści.
— A co tam? Czego wam potrzeba?
— Przyszedłem o pogrzeb prosić.
— Kto taki?
— Ja nie wiem, proszę dobrodzieja. Dziś w nocy nieznana kobieta u mnie w izbie zmarła przy porodzie. Świadectwo od policji już mam. Pan kazał do wieczora trupa ze dworu uprzątnąć. Zapłacę, ile dobrodziej każe.
— To mniejsza, ale jakże to? Kto? Zupełnie nieznana?
— Powiadają, że może z pociągu wysiadła w nocy. Nikt nie zna. Z drogi podniosłem i u mnie zmarła.
— A wy kto? Nie znam.
— Ja stróż nocny z fabryki pana Zaremby, Gedras.
— Katolik?
— Tak.
— Jakże, że cię nie znam. Nie pamiętam ciebie ani z kościoła, ani ze spowiedzi. Niedawno tu jesteś?
— Już trzy lata.
— U spowiedzi bywasz?
Gedras milczał z oczyma, wbitemi w ziemię.
— Nie bywasz? Czemu? — łagodnie ksiądz spytał.
— Poco? — wyrwało się głucho z piersi człowieka. — Nie godzi mi się do Boga chodzić. On wie, jaki ja.
Ksiądz uważnie na niego popatrzał.
— Dawnoś już u spowiedzi nie był?
— Pięć lat.
— A przedtem bywałeś?
— Bywałem.
— A lepiej ci tak, nieumytemu tyle lat?
— Jak się kto w krwi ubroczy, to go nic nie obmyje.
Zapanowało milczenie.
— Pokaż papiery — rzekł ksiądz. — I opowiedz, jakeś tę kobietę znalazł. A dziecko? Nieżywe?
— Jeszcze żyło, jakem rano wychodził, ale tyle godzin. Już chyba nie zastanę.
Było coś łamiącego się w głosie, ksiądz dosłyszał.
— No, a jak jeszcze zastaniesz żywe? Toć ochrzcić trzeba. Cóż z niem zrobisz? Masz żonę?
— Nie. Sam jestem. Jeśli żywe zostanie, to będzie moje. Uchowam.
— Dobrą masz duszę. Zostawi ci je Bóg. Zobaczysz.
Gedras oczy podniósł. Patrzał na księdza, ciężko mu pracowały piersi, ale milczał.
— Teraz ci pilno do domu. Idź! Przed wieczorem przywieź zmarłą na cmentarz. Ja tam będę, każę mogiłę wykopać, pogrzebiemy. Jutro rano mszę za nią odprawię. Dziecko, jeśli będzie żywe, do chrztu przynieś. Nie lękaj się! Boży dom dla grzesznych, dla chorych, dla słabych, dla smutnych — a ja w nim sługa i lekarz.
— Ile dobrodziej każe zapłacić?
— Porachujemy się później, po chrzcie. Nie lękaj się, nie obedrę cię, wezmę, co mi się należy.
Uśmiechnął się do niego życzliwie, pochylonego do kolan za głowę objął i odprawił słowem:
— Idź do dziecka! Żywe znajdziesz.
— Niech będzie pochwalony — wyjąkał, cofając się, Gedras.
— Na wieki.
Teraz już biegł z powrotem, targany niepokojem czy nie znajdzie w domu dwóch trupów. Ale dziecko żyło i piszczało z głodu. Nakarmił je i zajął się zmarłą. Izbę uprzątnął, zwłoki ubrał w jakieś szmaty, które na dnie kufra chował po żonie, ułożył na tapczanie, świecę zapaloną i krzyżyk na stoliku postawił. Nie śmiał warzyć jadła, więc się chlebem posilił i stróżując tym zwłokom, przesiedział parę godzin obok dziecka na ławie, wyczekując trumny i furmanki.
Na widok trumny nadbiegła garstka gapiów. Gadali, przypatrywali się, krytykowali, dziwili, ale nikt pomóc się nie kwapił. Gedras sam kobietę na pościeli z wiórów umieścił, obrazek święty w ręce włożył, zagwoździli wieko.
— Na cmentarz ksiądz nie przyjmie, zobaczycie — zadecydowali gapie.
— Jest za murem spory plac cholerników.
— Jużci kędyś zakopią — odparł kolonista, ładując z Gedrasem trumnę na wóz, i zaciął konia.
Wóz się potoczył szybko. Gedras uczepił się drabiny, zdając znowu dziecko na Opatrzność.
Chmurno było, deszcz mżył, wiatr napędzał słotę.
Kolonista zapalił fajkę i rozpoczął rozmowę.
— Myślicie dziecko chować?
— A cóż? Nie wyrzucę.
— Oddacie na mamki chyba.
— A kto to weźmie? A skąd zapłacę?
— Toć i mlekiem nie uchowacie. Zamrze. Dziecko nie cielę. Od byle czego zgaśnie. Ho, ho! Rodzona matka nie uchowa często, takie to delikatne.
— A bywa takie, że wszystko przetrzyma.
— Bywa, takie, co to nikomu nie miłe, to na złość żyć będzie. A wiecie, Józia, mechanika, córkę miała. Sądny dzień tam u nich. Gałgaństwo teraz między dziewczętami, o jakiem dawniej i słychać nie było. Ot — memu chłopcu żenić się pora. Strach pomyśleć, na jaką trafi.
— A toć gadali, że Wiktę Prozorowską brać będzie.
— Chciał, ale i ta nie lepsza. Latała za nim, latała aż i wylatała. Ktoby ją teraz brał? Podobno do Białegostoku do fabryki wyjeżdża. Wiadomo już, co to taka fabryka znaczy. Ot ta, co wieziem, pewnie, też do takiej się wlekła.
Kolonista splunął z niechęcią. Gedras milczał.
Jechali przez całe miasto, deszcz już padał gęsty i zmrok nadchodził, gdy stanęli u wrót cmentarza.
— Czyżby ksiądz zakrystjana przysłał? — zdziwił się mieszczanin, poznając bryczkę i konie proboszczowskie w ogrodzeniu.
I zdumiał do cna, gdy z domku grabarza sam ksiądz wyszedł i grabarz z krzyżem i poprowadzili trumnę w daleki kąt, do wykopanej już mogiły.
Odśpiewano zmarłej ostatnie ziemskie pożegnanie, zasypano mogiłę. Żółty piasek padał i deszcz na nią płakał, i zmrok ją pokrył wreszcie i został kopczyk niewielki, z którego rychło i śladu nie będzie.
A przecie przeżyła też życie. Była komuś droga i miła, matczyną może uciechą, człowieczem pożądaniem, mówiono jej „córuś“ i „kochanie“, śmiała się, bawiła, cieszyła życiem, śpiewała, roiła o dobrej doli. I tak przeminęła i tyle po niej zostało, co po zdeptanym na drodze motylu.
Milcząc ludzie odeszli. Ksiądz odjechał, spytawszy Gedrasa o dziecko, przykazawszy, by je jutro do chrztu przyniósł. Grabarz i kolonista domawiali się o poczęstunek, więc stróż sprowadził wódki i w domku grabarza pić poczęto, przeczekując deszcz. Gedras zabawił chwilę, potem wysunął się milczkiem i pobiegł do domu. Czekała go nocna służba. Jak zwykle, o przepisanej godzinie wszedł do rządcy po klucze.
— Aha, jesteś! Posyłałem po ciebie sto razy. Gdzie się włóczysz? — krzyknął nań rządca.
— Chowałem tę kobietę.
— A to nie wiesz, że dziś w nocy magazyn okradli?
Gedras skamieniał.
— Nie wiesz! Naturalnie! Ty po szosie włóczęgów zbierasz, a z pod nosa ci mosiądz wynoszą. Wiesz, ile wynieśli? Dwa pudy. Ktoś ma dorobiony klucz i gospodaruje, jak u siebie, a ty niby wartujesz. Masz pięć rubli sztrafu, a jeśli nie odkryjesz, kto ukradł, to precz pójdziesz! Daję ci tydzień czasu!
Gedras stał i kombinował. Potem zabłysły mu zajadłe oczy.
— To chyba Hilek, proszę pana. Dziś w nocy pracował w ślusarni do późna. On tego nigdy nie robił. Gadał, że za Siwca odrabia. Mnie się to wydawało podejrzane. Ja dojdę.
— Warto. Bo inaczej możesz się wynosić.
Gedras poszedł wprost do magazynu fabrycznego i począł oglądać jak wyżeł drzwi, zamki, okna, drogę wokoło. Przeświadczenie miał, że to Hilek był sprawcą, bo już parę razy się zdarzyło, że z warsztatów to i owo ginęło i w fabryce szeptano, że Hilek na pijatykę do szynku Lejzora nosi różne fanty, miewa zawsze kredyt u żyda.
Przypomniał sobie Gedras, że po rozprawie z chłopcem od mechanika, Hilka już u bramy nie widział, został tedy prawdopodobnie w obrębie fabryki i potem przez mur się przedostał. Począł tedy tropić dalej i obszedłszy mur wokoło, w kącie, za oborami znalazł drabinę porzuconą, jakby ją ktoś nogą strącił, a pełzając po ziemi, znalazł i rzemyk od paska z przerwaną sprzążką. Schował to skrzętnie, odkładając dalszy pościg do dnia.
Noc zeszła bez wypadków. Co czas jakiś stróż wstępował do swej izby, zapalał światło i zaglądał do poduszki na piecu. Gdy dziecko piszczało, poił je ciepłem mlekiem, gdy znajdywał śpiące, słuchał tylko oddechu, otulał i odchodził.
Tak mu zeszło do rana. Odnosząc rządcy klucze, pokazał pasek i poprosił o uwolnienie na cały dzień. Zwykle bowiem miał obowiązek otwierania bramy pałacowej dla gości.
— Dziś cię nie uwolnię. Przecie chrzciny. Kto u bramy będzie? — burknął rządca.
— Poproszę kogo, co mnie zastąpi.
— Zaczynasz się włóczyć i opuszczać — fuknął rządca, ale że formalnie nie zabronił, Gedras najął ogrodnikową na swoje miejsce, rubla jej zapłacił i począł się zbierać do odejścia.
Ubrał się odświętnie, znowu do kuferka po pieniądze sięgnął i niezdarnie począł dziecko do chrztu ubierać.
Ogrodnikowa weszła w tej chwili i poczęła się śmiać.
— Komedja, dalibóg, za biletami pokazywać! Co wy wyprawiacie z tą znajdą?
— Toć trzeba wykąpać. Do chrztu poniosę.
— Dajcie-że mnie, a to z waszych łap żywe nie wyjdzie! Patrzajcie, jaki jednak znający! I wody nagrzał. A pieluszki macie?
Śmiała się, ale jej kobiece serce rozczuliło się do maleństwa.
— Niebożątko, pisklę. Co winne? Ot — żyć chce. Jak to się skarży pokornie. Ot, jak sądzone na świecie zostać, to wszystko przetrzyma. Nawet niezgorsze dziecko i zdrowe. Czarne ma oczki, jak żuczek. No, nie płacz, wykąpię cię, a jak będziesz grzeczna, to jeszcze cię i pokarmię. Ot dola!
Gedras podarł parę swych koszul na pieluszki i przyglądał się kąpaniu, uczył się na niańkę.
Ogrodnikowa rozczuliła się, przemogła zupełnie wstręt cnotliwej mężatki i matki do dziecka występku i gdy było wykąpane i spowinięte, dała mu ssać na drogę do chrztu.
— Sami poniesiecie? A któż kuma?
— Nikogom nie prosił. Dość się naurągali — burknął Gedras.
— Za kumę każda stanie. Takie trzymać, to się bydło wiedzie — rzekła ze śmiechem.
Stróż nic nie odparł, nasunął czapkę na oczy, poduszkę z dzieckiem otulił kożuchem i poszedł.
Na drodze wyminął go powóz, wiozący panienkę do chrztu. Chrzestni rodzice siedzieli na głównem siedzeniu, przed nimi na rękach wystrojonej piastunki dziecko w fali koronek i batystów.
Gedras przeprowadził wzrokiem pański pojazd i kroku przyśpieszył.
— Zajmą księdza, a potem może i na obiad zabiorą, to i wrócę z niczem — pomyślał.
Gdy przyszedł do kościoła, dworski zaprząg stał u bramy, wewnątrz ksiądz mszę żałobną odprawiał; w pierwszej ławce siedzieli państwo i piastunka z dzieckiem, które hałaśliwie objawiało swe niezadowolenie, że musi czekać. Gedrasowa znajda przeciwnie zachowywała się tak cicho, że aż uchylił poduszki, wciąż niespokojny, czy żyje, a potem poklęknął w kącie i cisnąc swą jedyną ręką dziecko i czapkę do piersi, starał się modlić.
Ale nie mógł. Było mu straszno w kościele, czegoś się bał, czegoś się wstydził, czegoś strasznego oczekiwał, chciałby uciekać, skończyć, być sam w swej izbie.
Ksiądz mszę skończył, przeszedł do zakrystji, ruszyli się państwo z panienką, on wciąż klęczał, nie śmiejąc iść, nie wiedząc, co robić.
Zakrystjan wyszedł na kościół, rozejrzał się i prędko do niego podszedł.
— Czemuż nie idziesz? Ksiądz czeka, pytał o ciebie.
Gedras tedy poszedł i znowu w zakrystji u progu stanął. Państwo już byli uszykowani.
Matka chrzestna, młoda, strojna panienka, trzymała już niemowlę, rozmawiając szeptem po francusku z kumem. Był to brat pani, ów doktór, którego Gedras widział poprzedniego rana przy trupie w swojej izbie. Nieco opodal znajomy mu robotnik z żoną stali odświętnie ubrani; kobieta miała także niemowlę na ręku. Wszyscy obejrzeli się na niego, bo ksiądz właśnie w tej chwili skinął nań.
Państwo się usunęli, fabrykanci coś poszeptali ze sobą.
— Chłopak? — spytał ksiądz.
— Dziewczynka — odparł cicho.
Tedy się ksiądz obejrzał, skinął na wystrojoną Jankowską, piastunkę „panienki“.
— Potrzymajcie z nim — rozkazał krótko, biorąc do rąk książkę i rozpoczynając ceremonję.
Jankowska poczerwieniała, otworzyła usta, ale bez protestu wzięła znajdę na ręce.
— Jakie imię? — spytał ksiądz Gedrasa.
— Marja.
— Jakie imię? — spytał panienki.
Zawahała się, ale miała polecenie rodziców.
— Marja — szepnęła.
Zwrócił się do ostatniej pary.
— Jakie imię?
Spojrzeli po sobie.
— Jakie dobrodziej raczy — odparła kobieta.
— Niechże wszystkie Marji służą!
Zwrócił się do państwa, dodając z uśmiechem:
— Ta się najgłośniej dopomina. Od niej zaczniemy.
Ale „panienka“ i po chrzcie nie umilkła. Więc ksiądz spiesznie przeszedł do znajdy, aby rychlej Jankowską uwolnić, a gdy Gedras napowrót dziecko z rąk jej odebrał, rzekł mu:
— Zaczekaj.
Doktór w imieniu szwagra zaprosił proboszcza na obiad do fabryki i państwo odeszli, unosząc krzykliwą chrześcijankę.
— A to czyje? — spytał ksiądz robotnika.
Kobieta rezolutniejsza zabrała głos:
— A to, proszę dobrodzieja, tej Józi, mechanikówny. U nas ona leży, bo rodzice wypędzili, więc uprosiła nas, żebyśmy do Sakramentu doprowadzili. Ale to z tego nic nie będzie, to zamrze pewnie, ledwie już zipie.
Ksiądz dalej nie pytał, ceremonji dokonał, małżeństwo wyszło. Wtedy skinął na Gedrasa.
— Wstąp przed wieczorem do mnie na plebanję. Spiszemy akt zgonu matki i metrykę dziecka.
Gedras położył dziecko na ławce, dobył woreczek z pieniędzmi. Ksiądz go ruchem ręki powstrzymał.
— To potem, aż wszystko będzie w porządku. Niech ci się zdrowo chowa tymczasem!
Uśmiechnął się i dodał żartobliwie:
— Dobrą ci dałem kumę, co? Ja już i nadal jej obowiązki przypomnę. Pomoże ci w chowaniu. No, co? Przyjdziesz do mnie? Nie straszno tutaj?
— Przyjdę — odparł Gedras oszołomiony.
Ale gdy wracał, opadł go lęk tego rozkazu księdza, zbudziła się nieufność, wahanie.
— Poco mi przyjść kazał? Poco te papiery dla dziewczyny, poco ślad, kim ona jest? Wychowam ją sobie za własne. Co komu do niej?
A potem poczuł fizyczne zmęczenie ostatnich chwil, chęć spoczynku, jadła, snu przed nocną służbą, a wreszcie opadły go troski o groźbę rządcy, zawziętość na złodzieja, żal kary pięciorublowej, i zdecydował, że pójdzie do księdza, ale potem, kiedyś...
Wrócił do domu i odrazu dowiedział się od gadatliwej ogrodnikowej, że i państwo, i Jankowska oburzeni są na niego, że się wcisnął zuchwale do zakrystji i wywołał taką kompromitację.
— Wygonią cię niezawodnie — zdecydowała, odchodząc. — Jakże można cisnąć się między ludzi z takiem dzieckiem?
— A toć i mechanikowej Józi przynieśli — rzekł. — Mnie ksiądz sam zawołał. Kazał.
— Głupiś! Trzeba swój rozum mieć. Co teraz zrobisz, jak cię wygonią?
Tego i Gedras nie wiedział, choć cały dzień nad tem przemyślał, choć mu to myślenie nie dało zasnąć ani jeść.
Pod wieczór zjechało się do pałacu więcej gości, chrzciny zapowiadały się huczne. Miał tę tylko pociechę, że o nim nikt narazie nie myślał i nawet rządca nie zdawał się go uważać, gdy o zwykłej porze przyszedł po klucze. Noc była bardzo cicha i ciepła. Otucha jakaś wstąpiła w serce Gedrasa, gdy tak się snuł w tem łagodnem powietrzu i słuchał tonów muzyki z salonów.
— Dobrze im, wesoło, śmieją się, tańczą, to i zapomną. Na oczy się nie pokażę w dzień, w nocy spać będą, to i zapomną — pocieszał się. — Żeby to wszystko tak zapomnieć. Co ja do nich, żeby pamiętali? Nie trza się pokazywać, nie trza żeby i dziecko widzieli. Żebyż nie płakało głośno, to i kto o niem się dowie? Żeby choć zostać na miejscu i złodzieja złapać.
Rozmyślał i kombinował, snując się jak widmo. Potem po północy poczuł zmęczenie, usiadł tedy nieopodal pałacu w cieniu, żeby mu muzyka nie dała się zdrzemnąć i zapatrzony w oświetlone okna, czuwał.
Ciągle, wkółko, mózg jego pracował nad kwestją: „wypędzą“, „nie wypędzą“. Chwilami zdawał sobie sprawę, że bardzo głupio postąpił. Na szosę nie trzeba było wyglądać, kobiety nie trzeba było ratować, no i dziś w kościele poco się pchał „między ludzi“. Nie pił, a jak pijany odurzał.
Ale wnet bunt jakiś wzbierał z głębi. Co on tem za krzywdę komu zrobił, co komu szkodzi to dziecko, że na nie plują? On nie dopilnował magazynu, prawda, osztrafowali go — słuszna, ale za co się gniewają, że do chrztu dziecko przyniósł, co z tego za hańba panience, albo Jankowskiej, kiedy je przecie do Boga przyniósł? Wypędzą: może — moc mają — a zresztą może to już takie i sądzenie jego. Dziecko wtedy zamrze na włóczędze. Wiadomo, stary zmarnieje, drobiazg duszę wyzionie. No i co? Znowu sam będzie.
Poderwało go. Wstał, poszedł do swej stancji. Dziecko płakało. Zapalił świeczkę, zagrzał mleka, począł poić. Wydało mu się takie małe, wątłe, niedołężne.
— Nie będzie i ciebie — szepnął czując, że go coś za gardło dławi, że ma chęć o ścianę tłuc głową z jakiejś bezsilnej rozpaczy.
I znowu nie mógł zrozumieć, czy to życie, ten ledwie tlejący kaganek, który mu los zesłał w doli, zaświeci mu w ciemności, poprowadzi do dnia, czy błyśnie, przemknie, zmiażdży i zgaśnie, jak wtedy — ta maszyna.
Maszyna... Gedras oczy utkwił w płomyk świecy i ze zgrozą widział w pamięci — noc, blask lokomotywy, pędzącej z czarnej głębi — mgnienie — przeleciała — zgasła w oddali.
— Mańka! — wydarło się mu jękiem z gardła.
Ocknął się na swój własny głos, wstrząsnął się cały, rozejrzał błędnie po kątach.
Podobna była izba, ale nie tamta. Podobna była noc, ale nie tamta. Tamto zmiażdżyło wszystko: ją na śmierć prędką, jego na długą pokutę. Już to przeszło, tylko zapomnieć nie można, jak i naprawić nie można.
Dziecko wypiło mleko, usnęło. Gedras je przewinął i na zwykłem miejscu u pieca położył.
Potem przetarł ręką czoło i szepnął:
— Możeby kto posłyszał, co mi jest, lżejby było, nie tak straszno. Inni się wygadają i poweseleją, inni się upiją i zapomną. Ja nie potrafię gadać i komu? Do księdza pójść — rozgrzeszenia nie da pewnie. Straszno. Żebym ja choć wiedział, czy to dziecko za karę mi dane, czy na przebaczenie. Ja nie wiem, nie rozumiem.



II.

Hilek rzeczywiście mosiądz ukradł, ale się nie bardzo tej nocy obłowił, gdyż Lejzorowa utrzymująca szynk, dom zabaw, zajmująca się zarazem paserstwem i stręczycielstwem, dała mu za tę zdobycz tylko trzy ruble. Pieniądze Hilek zaraz następnej nocy przehulał i zostawił w szynku, gdzie baraszkował do rana z jakiemiś nieznajomemi trzema kobietami, które przybyły statkiem z Kijowa, pod eskortą syna Lejzorowej. Gdy przyszedł na robotę, dowiedział się, że kradzież już spostrzeżono i że osztrafowano Gedrasa. To go ucieszyło niezmiernie.
— Ma pies za swoje — warknął z triumfem.
Dalej zaś nie rozmyślał o tym epizodzie swej złodziejskiej praktyki, bo był spokojny, że się udało, powtóre senny był i przepity, a po trzecie musiał się opędzać zgrai młodych robotników, którzy mu dogadywali Józią mechanikówną.
Wśród zgrzytu pilników ślusarni jeszcze zgrzytliwiej rozlegały się ohydne koncepty, dwuznaczniki, przezwiska, sprośne szczegóły. Starsi słuchali obojętnie, chłopaki wyrostki kształciły się w tej językowej szermierce. Hilek zrazu się bronił, potem zaczął się cynicznie śmiać i dopowiadać.
Wreszcie temat zniecierpliwił nawet otrzaskanego z tem życiem i gwarą Nowika, senjora ślusarzy.
— Pyskabyś tak nie rozpuszczał — rzekł — a to doniosą mechanikowi i przez sąd cię do ślubu doprowadzą albo każą na dziecko płacić.
— Oho, niechno zaczepią — to pożałują. Powiem ja lepsze rzeczy w sądzie — warknął Hilek, ale jednak scichł.
Zkolei sala zaczęła komentować wypadek Gedrasa, natrząsać się z niego. Podczas pauzy obiadowej rozeszła się wieść o chrzcinach i dała nowy temat do gawędy; stróż był na wszystkich ustach. Każdy z niesłychaną jednomyślnością dawał mu tytuł „durnia’“.
Tak zeszedł jeden z mnóstwa monotonnych roboczych dni. O zmierzchu zajęczał sygnał, na drogę ku miasteczku wyroił się tłum brudny, osmolony, głodny, biedny i złośliwy. Szli zrazu gromadą, potem zaczęli się rozpełzać, wsiąkać w miasteczkowe mrowie. Wszyscy mieszkali niedaleko fabryki w żydowskich i mieszczańskich domkach, zajmując ciasne klitki, rozwalające się oficynki, zwykle cała rodzina w jednej izbie, subarendując kąty kawalerom, cisnąc się na kupie starzy i młodzi, zdrowi i chorzy, swoi i obcy. Całe życie w niespełnionem marzeniu o czystej i całej odzieży, o sytym żołądku, wygodnej pościeli, cieple, dostatecznym śnie i wypoczynku.
Hilek szedł zrazu z całą gromadą, potem z bandą podobnych jemu kompanów, a wreszcie sam.
Może on jeden z całej fabryki miał właśnie to wszystko, o czem tamci marzyli. Był jedynakiem u matki, która służyła za kucharkę u bogatego, bezżennego urzędnika akcyzy. Kuchnia była obszerna i ciepła, posłanie Hilka czyste i miękkie, jadło sute. Stara bałwochwalczo kochała jedynaka, żyła tylko dla niego, on zaś był jej katem.
Co wieczór urzędnik wychodził do klubu i grał tam w karty do północy, dom cały był dla służby.
Hilek, wchodząc, zastał jak zwykle wieczerzę na stole, ciepłą wodę do mycia, odzież czystą na zmianę i rozpromienioną matkę, czekającą, jak łaski, dobrego odeń słowa. Ale dnia tego Hilek nie raczył jej nawet powitać, nie zdjął czapki, nie umył rąk, tylko cisnął z hałasem w kąt swoje narzędzia i usiadł za stołem.
— Wódki przynieś — burknął.
— Zjedz co ciepłego! Masz kiełbasę z kapustą.
— Wódki daj — nie gadaj, bo pójdę do Lejzorowej.
Stara na tę groźbę, bez protestu postawiła na stole butelkę. Hilek wypił szklankę i po chwili raczył się udobruchać.
— Masz cygaro? — spytał. — Stary przecie choć tego nie zamyka ani ze sobą nie zabiera.
— Mam — ale zjedz-że coś przecie i posłuchaj, co ja dziś za awanturę miałam.
— Możeś doszła nareszcie, gdzie stary chowa pieniądze?
— Ot, co mi z tego!... Toć mu ich nie wezmę. U mnie dzisiaj zrana była mechanikowa. Toć ich Józia podobno zległa.
— No, to i co?... Na to jest baba.
— Oj, Hilek, pocoś ty, synku, tam łaził, i niceś mi nie powiedział? Co ja się nasłuchać musiałam!
— Coś musiała, głupia!... Nie miałaś to sagana z ukropem, żeby tej jędzy oczy zalać?
— Dobrze tobie gadać, ale oni świadki stawią, że tyś się żenić obiecał. Toś ty sobie, nieszczęsny, świat zawiązał! Czy to dla ciebie partja?... Tybyś mógł rzeźnicką jedynaczkę dostać. My już o tem ze starą gadali. Nie od tego są. A teraz?
— A teraz co? Myślisz, że mnie mechaniki złapią? Coś ty tej jędzy odpowiedziała?
— Ano, że z tobą pogadam i że jutro sam u nich będziesz.
— Aha, będę! Niech im kot jajko zniesie! — roześmiał się cynicznie Hilek.
— To ty się nie boisz tych świadków?
— Głupiaś! Pluję na nich i na te świadki.
Rozparł się na stole, pił ciągle wódkę.
— Słuchaj — długo ja tu jeszcze gnić będę?
— Alboż ci tak bardzo źle, synku?... Toć i syty jesteś, i obuty i odziany. Myślisz, lepiej ci będzie gdzieindziej, znajdziesz lżejszą robotę?
— Dureń tylko robi, a mądry panuje. Ale co ty rozumiesz... Twoja rzecz pieniędzy mnie dać.
— Toć oddaję wszystkie.
— Wielka parada. Mnie trzeba tysiąc rubli.
— Matko cudowna! Skądże ja tyle wezmę? Toć wiesz, że nie mam.
Hilek splunął i spojrzał na nią z najwyższą pogardą — potem rzekł:
— No, daj jeść. Niema z tobą co gadać.
Gdy pożarł wszystko, co mu podała, sen go zmorzył. Rzucił się w odzieży na łóżko, a gdy mu chciała buty ściągnąć, oburkliwie zabronił. Usiadła tedy przy nim i zapatrzona miłośnie, czuwała nad niespokojnym, pijackim snem. Około północy Hilek się zerwał.
— Stary jeszcze nie wrócił? — spytał.
— Nie. Co on ci szkodzi?... Tutaj nie przyjdzie.
Hilek nic nie odpowiedział. Ziewnął, wziął czapkę i wyszedł.
— Zaraz wrócisz? — spytała niespokojnie.
— Jak mi się zechce — odmruknął.
Poszedł w ulicę. Noc była bardzo ciemna, zrzadka paliły się na słupach kopcące latarnie, ulice źle brukowane, pełne były błota, puste i głuche.
Niekiedy zdala dobiegał turkot dorożki, gwizdawka nocnego stróża, mignął spóźniony przechodzień z latarką lub pies włóczęga rewidował śmietniki.
Po domach nigdzie nie świeciło już światło, takie miasteczka zasypiają wcześnie.
Hilek szedł bez celu i nie kwapił się. Kierował się ku głównej ulicy, ale nie zamierzał na nią się wynurzyć. Przystanął, słysząc turkot dorożki, zmierzającej ku niemu. Koń zwolnił na wybojach bocznej ulicy i Hilek poznał chlebodawcę matki w powozie. Przeprowadził go złym wzrokiem.
— Bestja. piechotą nie raczy — mruknął, a gdy dorożka minęła, plunął za nią.
— Zdechniesz ty, a ja cię jeszcze dopilnuję — rzucił z wściekłością i zawrócił do domu.
Gdy przyszedł do kuchni, zastał matkę już rozebraną, mruczącą pacierze. Czekała tylko na niego, by lampę zgasić. „Pan“ już wrócił, dom był zaryglowany starannie, drzwi z mieszkania do kuchni mocno zatrzaśnięte. Ta niedbałość urzędnika o dom, gdy z niego wychodził, to skrzętne ryglowanie, gdy wracał, upewniało Hilka, że pieniądze nosił przy sobie. Zaś pieniądze te Hilek postanowił dostać i na nie polował z niecierpliwością i wytrwaniem człowieka, który, co postanowił, spełni.
Nazajutrz Hilek spędził dzień, jak zwykle, ale wieczorem nie poszedł do matki. Wprost z fabryki skierował się do Lejzorowej.
Było to na bocznej ulicy, schodzącej ku rzece, domostwo stare, obszarpane, od frontu szynk i zajazd najniższego gatunku, w głębi labirynt klitek, alkierzyków, składów, stajen, kończący się wreszcie podwórzem, pełnem desek i ogrodzeniem nad rzeką. Klitki te i alkierze roiły się od żydów. Cała liczna rodzina Lejzorowej tam się gnieździła, czterech synów żonatych i trzy córki z zięciami, handlujący i szachrujący, czem można, a szczególnie, czem nie można. Szyld opiewał nad gankiem i latarnią „Zajazd Odeski“, obok tabliczka obwieszczała sprzedaż trunków i „bakalijnych towarów“, na progu przybity był czerwony but i chomąto, namalowane na białej desce.
Oprócz tego wypasano tam gęsi i konie, sprzedawano deski, jedna z córek była pokątną akuszerką, druga farbowała chłopom wełnę, jeden z synów był faktorem i krawcem zarazem. Nie było interesu, któregoby u Lejzorowej nie można było załatwić.
Rodzina ta liczyła członków już czynnych — dwudziestu, odtrąciwszy drugie tyle na małe dzieci. Ożywiona była jednym duchem — zarobku i zbogacenia, solidarna w powodzeniu i katastrofach, słuchająca ślepo matki, wielbiąca zaś ojca. Lejzorową znał każdy. Lejzora nie widywał prawie nikt, spędzał życie w najzaciszniejszym alkierzu, nad Talmudem.
Owóż zdarzyło się, że tego dnia słońce wiosenne zajrzało do izdebki „naucznego“ Lejzora i wywabiło go na ganek. Wyjątkowo dnia tego cały sztab Lejzorowej był rozproszony za interesami, i nad starym dziadkiem czuwała dwunastoletnia Rojza.
Gdy o zmierzchu wróciła Lejzorowa, dziewczynka pochwaliła się, że utargowała trzy ruble, i opowiedziała, że gdy siedziała z dziadkiem na ganku, przyszedł jakiś goj i zażądał mosiężnego kranu. Ona zaś podpatrzyła w alkierzu pod łóżkiem worek z kranami i przyniosła mu. No, i wybrał sobie jeden niewielki, dawał za niego rubla, ale ona zażądała trzy i po krótkim targu zapłacił. Lejzorowa, zamiast pochwały, zarzuciła ją gradem wymysłów, szturchańców i pytań: kto był ten goj, jak wyglądał, skąd przyszedł?
Rojza przerażona uderzyła w płacz, plątała się w odpowiedziach, ale zrozumiała po minach i gestach rodziny, że popełniła coś bardzo złego. Worek z kranami sprzątnięto, rodzice dołożyli jej jeszcze parę szturchańców i srogi rozkaz, aby jeśli kiedy ten goj się pokaże i będzie dowodził, że od niej kran dostał, zaparła się wszystkiego.
Potem starsi poczęli się naradzać, a ją wypędzono do dziadka. Plan obrony był obmyślony — żydzi wrócili do swych zajęć. Co wieczór izba szynkowna i sąsiadujące z nią izdebki i klitki były miejscem zebrania małomiasteczkowych i wiejskich szumowin. Do ich obsłużenia, upojenia, do słuchania, co mówią, do wyzyskania tej zgrai, cały klan Lejzorowej był potrzebny i gremjalnie występował do czynu.
Gdy Hilek się zjawił z roboty, gości już było pełno i on się w szynku nie zatrzymał; jako stary bywalec poszedł do jednego z „gabinetów“. Ale tam czekało go nieprzyjemne spotkanie. Jakaś kobieta rozłożyła na stole węzeł szmat, córka Lejzorowej je roztrząsała i odbywał się zajadły targ o te łachmany.
— Trzy ruble! Kpiny! A co ja zrobię z trzech rubli? To ledwie na trumnę wystarczy, a przecie w kościele każą zapłacić. A skąd wziąć na jaki taki poczęstunek, a mnie co zostanie, za tyle mordęgi? Oszaleliście, Fajga, toć to same korale warte dziesięć rubli, a jedna suknia, toście sami na Wielkanoc szyli, raz włożona! Dawajcie piętnaście, dobrze — ani grosza mniej.
Żydówka wzięła w ręce korale, Hilek je poznał, ale i kobieta obejrzała się i poznała go.
— Aha, jesteś, to dobrze! Może co dasz na pogrzeb córki. I mnie się od ciebie coś należy, że to w domu trzymać muszę. Twoja matusia, fanaberja, nie raczyła nawet przyjść, a i tyś, nicponiu, nosa nie pokazał. Licho wie za co to na mnie spadło, tyle kramu, a teraz trup w izbie. Daj ze trzy ruble.
— Dam, ale korale wezmę! Nu, Fajga, postąp w cenie, bo cię przelicytuję.
— Nu, tobie co do mego interesu — oburzyła się żydówka. — Ty przyszedł tu piwo pić, to ty pij!... Pani Sikorska. Ja powiem ostatnie słowo. Ja dla pani to zrobię, ja dam pięć rubli.
Kobieta zwinęła szmaty w chustkę. Hilek sięgnął, porwał korale, rzucił trzy ruble. Wszczął się zmieszany wrzask Sikorskiej i żydówki o tę zdobycz.
Na to ukazał się z szynkowni syn Lejzorowej, wysłuchał spornej kwestji, kazał siostrze dać za szmaty pięć rubli, dodał Sikorskiej na kredyt garniec wódki i gdy się targ uspokoił, usiadł z Hilkiem za stołem i rzekł cicho:
— Wiesz ty, z tym mosiądzem to trefny interes.
— Co? Może pasek znaleźli? Głupstwo.
— Niema głupstwa w takim interesie. Ja tobie mówię, że coś węszą. A z tym sklepem pod monasterem, to myślisz, że skończone? To także wisi nad tobą. Tyby powinien zmienić powietrze.
— Zmienię. Ale jeszcze mam jedną sprawę. Z gołemi rękoma nie pojadę.
— Nu, a co ty myślisz zrobić z tą mechanikówną?
— Na licha mi ona!
— Z baby takiej można mieć dochód. Ty ją namów ze sobą do Warszawy, to ja jej tam służbę dam, że i siebie i ciebie utrzyma. Dziecko umarło...
Hilek się roześmiał.
— A ty mnie za nią ile dasz?
— Nu, ja tobie dam na drogę dziesięć rubli.
Hilek gwizdnął pogardliwie.
— Szukaj głupich! Mnie nie okpisz. Już ty u niej był i mydło zjadł, a ja ci ją dowiozę, gdzie zechcesz, ale sto rubli dostanę.
Żyd się roześmiał.
— Jak tak bredzisz, to jedźcie sobie sami w świat. Ja tobie ani przeszkodzę, ani pomogę. My wtedy cudze ludzie.
Wstał i wyszedł. Hilek został nad piwem i rozmyślał. Po długiej chwili zjawiła się Lejzorowa.
— Ot ty tutaj? Ja nie wiedziała. Co dopiero pytał o ciebie policjant. Czego oni takie ciebie ciekawe? A tu był jeden od was z fabryki i gadał, co tobie chcą oddać papiery.
— Niech oddadzą!... Wielka mi kara! Mogę i tak żyć, bez tej podłej roboty.
— Nu, pewnie. Nie tyle świata, co w oknie. A ty pamiętasz, że ty mnie trzydzieści rubli winien?
— Skąd? A to sukno, com dał, mało wam jeszcze?
— Co to sukno warte? Co ja z niem zrobię? Jak zaczną za tobą policjanty łazić, to mnie trzeba będzie je pokazać, że od ciebie mam. Może ono kradzione? Ja handluję czystym towarem.
Hilek się porwał, jak tygrys do skoku. Zaryczał przekleństwo, żydówka usunęła się.
— Czego ty szum robisz? Czy ty się skręcił? Tam za ścianą jest kwartalny. Sza! — syknęła. — Ty sobie alkierzem się wynoś. My potem pogadamy. W dzień przyjdź.
I wysunęła się do szynku.
Hilek chwilę posiedział jeszcze, potem czapkę nasunął na oczy i wyniósł się przez alkierz.
Gdy wszedł do matki, pierwszy przedmiot, który ujrzał na stole, był jego pasek, ów zgubiony przy kradzieży mosiądzu.
Pobladł, chwycił go, zwrócił się do matki.
— Skąd ty to masz? — zaryczał.
Kobieta pomyślała, że się tak mocno zdziwił.
— A widzisz!... Odnalazł się. Mówiłeś, żeś zgubił na ulicy, a to w fabryce jakiś człowiek znalazł i odniósł.
— Taki wysoki, bez ręki?
— Skąd wiesz?...
— Wiem, wiem! Zaprowadzisz ty mnie na stryczek, ty głupia. Cieszy się jeszcze! Tfu! Może ci we dwóch tę zgubę odnieśli, a tyś im wypowiedziała całą historię tego rzemienia? Żebyś się była na nim obwiesiła — wrono!
— Hilek, co tobie? Czego się złościsz! Toć twój pasek nowiutki. Rubla za niego dałam. Pewnie, żem rada była, że nie zginął. Ten człowiek mówił, że przy bramie znalazł, żeś ty pytał, czy kto takiego nie widział, więc znalazłszy, że do miasta szedł, to po drodze u mnie zostawił. Nic zato nie chciał.
— Sam był — nikogo więcej?
— On sam przyszedł, ale tu zastał Adasia mechaników, co wstąpił z polecenia matki spytać, czy przyjdziesz. Oj, Hilek, mnie czegoś straszno, jakoś tej dziewczynie tę krzywdę trzeba zagodzić.
— Zagodzę, zagodzę — nie bój się!... Zagodzę z turmy, gdzie ty mnie swą głupotą zaprowadzisz!
— Ależ to powiedz, co ja złego zrobiłam? Rzucasz się i wściekasz, gadasz, jak w malignie!
— Bodajżeś oniemiała! Masz — powieś się ty na tym rzemieniu!
Cisnął jej w twarz pasek i wyleciał jak oszalały. Czuł, że mu się grunt usuwa z pod nóg, ale nie umiał sobie sam radzić w takiej okazji.
Najlepiejby było wyjechać natychmiast, ale papiery były w fabryce, dokąd jechać, nie wiedział i nie miał pieniędzy. W kieszeni były tylko korale Józi. Pomacał je, pomyślał, zastanowił się i poszedł w kierunku mieszkania Sikorskich.
Mieściło się ono w zaułku żydowskim, w oficynie, tak wrosłej w ziemię, że się do izby schodziło jak do piwnicy. W izbie tej mieszkali Sikorscy i troje sublokatorów, ogółem ludzi dziesięcioro. Jedyne łóżko zajmowali Sikorscy, lokatorowie mieli za posłanie tapczany. Pięcioro dzieci mieściło się w wielkiej pace drewnianej pod piecem, na legowisku ze starej słomy i gałganów. Tego wieczora lokatorowie się rozpierzchli, bo nie chcieli nocować z trupem. Zwymyślali i poszli.
Dziecko Józi sinawo-żółte, z twarzą obrzękłą i starą, leżało w trumnie, owinięte w matczyny różowy kaftan. Obok zwłok, skulona na ławce siedziała Józia tak przemęczona, wyczerpana, że ani płakała, ani odczuwała cokolwiek. Z głową, wtuloną w kolana, zdawała się spać. Co miała całych szmat, oddała Sikorskiej, nie miała nawet trzewików — łachman spódnicy, na ramionach brudną, podartą wełnianą chustkę. Włosy jasne, ale rozwichrzone, stargane, potem sklejone, okrywały ją, spadały aż w trumnę, na głowę dziecka. Sikorscy przy stoliku u okna jedli wieczerzę z dziećmi. Za jej pieniądze, osiągnięte ze sprzedaży szmat, nasycali się choć raz na rok, pożerali w milczeniu, z łapczywością istot stałe głodnych. Dzieci robiły wrażenie szczeniąt-włóczęgów, wydzierały sobie kęsy, dławiły się, byle najwięcej połknąć.
Starzy zakrapiali jadło wódką i półgłosem rozprawiali, jakby teraz pozbyć się jak najprędzej kobiety. Nie miała już więcej nic do dania, stawała się ciężarem, a narażała ich tylko na gniew mechaników. Postanowili tedy przetrzymać ją tylko do następnego wieczora, a potem wygnać.
— Nie zimno, nie zmarznie. Niech szuka chleba. My i tak więcej dla niej zrobili, jak rodzice.
I mieli w tem zdaniu zupełną rację.
Na tę chwilę trafił Hilek. Wszedł, jednem spojrzeniem objął całą izbę i roześmiał się.
— Niezgorzej się posilacie na stypie — rzekł. — Dajcie i mnie wódki przy tej okazji.
Na głos jego Józia się zatrzęsła, poderwała głowę. Twarz jej ładna, ale zmizerowana okropnie — zadrgała życiem. Wyciągnęła do niego ręce bez słowa i poczęła płakać. Ale on ją minął, poszedł do stołu, wypił parę kieliszków, zapalił papierosa, rzucił jakiś cyniczny żart i dopiero potem zbliżył się do niej.
— Czego, ty głupia, płaczesz? Zbyłaś kłopotu i tyle. Ależ bachor paskudny, dobrze, że go zakopią. I tyś do ścierki podobna. Masz, wypij wódki i nie rycz, bo plunę i pójdę!
— Hilek! Tyleś dni o mnie nie wspomniał! — jęknęła. — Nie pomyślał, w jakiej ja biedzie przez ciebie!
— Może i pomyślał, kiedy przyszedł.
— Co ja zrobię teraz, nieszczęsna! Rodzice nie przyjmą — gdzie się podzieję? Tylko się utopić!
— Nie lamentuj, bo mi zbrzydniesz! Niechno tego bachora uprzątną, to już z tobą nie bieda. Trzy ruble dałem, korale twoje odebrałem. Nie bój się — nie porzucę ciebie. Masz — wypij i zjedz.
Kobieta wzięła do rąk kieliszek, ale spojrzała na trupa i nie mogła wypić, zęby jej szczękały, łzy rzuciły się do oczu. Hilek się żachnął, sięgnął po jakiś łachman i cisnął na trumienkę. Potem usiadł obok Józi i spytał zcicha:
— Była tu u ciebie Lejzorowa?
— Była, namawiała na mamkę.
— Coś powiedziała?
— Twojam jest. Toć mnie nie dasz na poniewierkę. Ożenisz się, Hilek, mój złoty!
— Juści — byleś mnie słuchała. Ja stąd jutro wyjadę.
— A cóż ja?
— Zabiorę ciebie.
— Naprawdę? Jakiś ty dobry! Ja z tobą w piekło gotowa, ja tobie całe życie rada służyć! Ja wiedziałam, że ty mnie nie porzucisz. A dokąd pojedziem? To ty rzucasz fabrykę?
— Co mi mają oczy wypiekać... Pojedziemy do Warszawy.
— I tam weźmiemy ślub?
— Weźmiemy.
Józia rzuciła mu się do rąk, całowała je, oblewała łzami. Zapomniała o przebytej niedoli.
— Oj Hilek, będę ci pracowała, będę ci dogadzała, będę ci służyła. A znajdziesz tam robotę?
— Żeby tyle biedy! Tylko ty pamiętaj, że jak cię Lejzorowa zbuntuje, to z nami koniec. Ja tu więcej nie przyjdę. Naści trzy ruble, ogarnij się i jutro w nocy żebyś była na stacji, na pociąg. Rozumiesz? A słowa nie piśnij nikomu. No, bywaj zdrowa.
Zatrzymała go za rękę.
— Hilek, możebyś jutro rano na pogrzebie był? — szepnęła nieśmiało.
— Jeszcze co może! — oburzył się i rękę wyszarpnął.
Podczas tej poufałej rozmowy, Sikorscy położyli się spać, dzieci polokowały się w pudle — izbę napełniało duszne powietrze i chrapanie — lampka dogasała. Józia wkrótce pogrążona w zupełnej ciemności, zwinęła się w kłębek na ławce i roiła przyszłe życie. Widziała siebie we własnej izbie, żoną ślusarza, gospodynią wśród własnych statków; rozmyślała, jak będzie zarabiała szyciem i praniem, jak będzie kiedyś przyjmowała u siebie rodziców, albo jak we dwoje — zebrawszy grosza, odwiedzą tutaj znajomych. I ukojona dobrą nadzieją, usnęła wreszcie, wszystkich swych bólów niepomna, z głową, wspartą o trumnę dziecka.
Hilek zaś nie spał wcale tej nocy. Spędził ją w jednym z alkierzyków Lejzorowej na rozmowie poufnej z synem szanownej matrony. Rozmowa była chwilami burzliwa a bezustannie zakrapiana wódką. To też gdy Hilek szedł o świcie do fabryki, wzrok miał szklany, twarz spuchniętą, a chód ciężki.
Gedras otwierał bramę i spotkali się.
Ślusarz się obejrzał, że byli sami i rzekł ze złowieszczym sykiem gadu w głosie:
— Myślisz mnie zakopać, psie! Niedoczekanie twoje! Ale ja ci to popamiętam, ja ci to odpłacę — zobaczysz!... Wymotam ci kiszki — ty szpiegu!
Gedras ani drgnął, jakby nie do niego mówiono. Spojrzał na pijaka i pobrzękując pękiem kluczów, odszedł ku mieszkaniu rządcy.
Hilek wziął się niby do roboty, ale znać było, że o nic już nie dba. Drgnął jednak, gdy dozorca zbliżył się do niego i rzekł:
— Arcimowski — do rządcy!
— A czego tam? — burknął.
— Powie ci, jak tam będziesz.
— Oho, będzie ci ciepło — zaśmiał się kamrat.
Hilek się sekundę zawahał, wreszcie poszedł.
— Mechanik pewnie naskarżył — poczęto szeptać na sali i śmiać się.
Hilek też spodziewał się sprawy o kradzież i po drodze przygotowywał obronę, gotów był do zrobienia burdy w ostateczności. Stracił też narazie rezon gdy wbrew oczekiwaniu rządca podsunął mu papiery, zarobione pieniądze i rzekł lakonicznie:
— Masz tu, co twoje... Możesz ruszać w świat. Tutaj niema dla ciebie miejsca.
— Jakto, proszę pana? A jakiemże to prawem? — zaprotestował bezczelnie.
Ale rządca był to chłop olbrzymi, młody i otrzaskany z charakterem swych podwładnych. Wstał i zbliżył się do niego.
— Jakiem prawem?... Boś złodziej, gałgan i pijak — wymówił powoli, patrząc mu ostro w oczy. — A nie dość ci mego słowa, to pójdziemy po potwierdzenie do policji. Rozumiesz? Zabieraj papiery i pieniądze, milcz i wynoś się!... Jeżeli jedno słowo piśniesz, nie wyjdziesz stąd wolny!...
Zmierzyli się sekundę wzrokiem. Hilek odwrócił oczy, sięgnął po papiery, przeliczył pieniądze, pasował się z żądzą mordu, ale stchórzył, ruszył ku drzwiom.
— Do zobaczenia, ja was rżnąć będę — warknął na pożegnanie i wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą.
Rządcy krew uderzyła do twarzy, chciał krzyknąć na stróża, żeby go wzięli do policji, ale zapanował nad sobą, tylko zadzwonił na posługacza fabrycznego i rzucił:
— Arcimowski uwolniony. Przeprowadź do bramy, aby burdy nie zrobił albo czego nie ukradł.
Ale Hilek zrozumiał, że zgubiłby się awanturą. Wyszedł za bramę spokojnie, z nikim nie rozmawiał i poszedł prosto do Lejzorowej.
Od tej pory nikt go nie widział więcej. Po paru dniach przyszła do fabryki matka, pytając o niego.
Gdy ją objaśniono, skamieniała. Potem, głośno zawodząc, poszła do policji. Nie znalazłszy i tam śladu, poczęła obchodzić znajomych, rozpytywać, badać, dowiadywać się, również bez skutku.
W ostateczności udała się do Lejzorowej, ale i żydówka udała kompletną nieświadomość, dodając zarazem filozoficznie:
— Czego się pani Arcimowska tyle turbuje? Czy to mały chłopczyk? Z fabryki wydalili, to jemu wstyd się zrobił. Pojechał szukać roboty, może do Białegostoku, może do Odessy. Czego się strachać o młodego człowieka? On sobie da rady. Ot, mechanikom gorzej, ta ich Józia to utopiła się podobno. Słyszę, za żelaznym mostem gdzieś chłopi trupa znaleźli. To jest paskudny interes, a pani synek to jeszcze na pana wyjdzie. U niego dobra głowa. Niech pani siedzi spokojnie, on się zjawi, ojoj, co jemu za bieda — taki dobry rzemieślnik!
Arcimowskiej przybyło otuchy i odtąd tylko czekała wieści lub przyjazdu syna. Zbierała dla niego pieniądze i smakołyki, szyła dla niego bieliznę i czekała. Nizały się jej jak różaniec wieczory w ciągiem nasłuchiwaniu czy nie idzie, dnie monotonnego pytania listonosza, czy niema dla niej wieści.
Wszyscy potrosze zapomnieli o Hilku, przestano mówić o zniknięciu Józi mechanikówny, tylko Arcimowska czekała syna, tylko mechanikowa modliła się za duszę córki, a obie nie wiedziały, że tych dwoje nie po robotę poszło, ni w nurt po śmierć, ale że oboje pochłonął rynsztok uliczny, którego ujściem katorga, szpital.
Minęła tak wiosna i lato i listopad zasnuł niebo i ziemię płachtą zimnej wilgoci, gdy pewnego razu jakaś kumoszka wpadła do Arcimowskiej z nowiną, że Hilek powrócił, że go widziano u Lejzorowej. Stara poleciała do szynku, nieprzytomna ze szczęśliwości. Rzeczywiście Hilek był, ale jaki strojny, jakie miał białe ręce i twarz; nie do poznania zmieniony.
Przywitał się z matką dość łaskawie i protekcjonalnie i dalej rozpowiadał gromadzie ciekawych łyków, że ślusarkę rzucił, że jest magazynierem w fabryce koronek i że go zarząd przysłał na wywiady, czy nie dostałby robotnic. Obiecywał złote góry dziewczętom zręcznym i umiejącym władać igłą.
Czereda Lejzorowej krytykowała taki niepewny zarobek, on się zapalał, gwarantował rubla dziennie, wyliczał koszty utrzymania, wreszcie pokłócił się z żydem i zapowiedział, że on łaskę czyni, jeśli tu te propozycje przywiózł, a nie do rozumniejszych ludzi i wyszedł z matką, oznajmiając, że pojutrze pojedzie dalej.
Doczekała się Arcimowska syna, ale mało się nim nacieszyła. Tyle, że raczył sypiać i jeść u niej wieczorem. Cały dzień gdzieś się włóczył, odwiedzał dawnych znajomych, wstąpił też do fabryki Zaremby w czasie obiadowej pauzy, rozmawiał z kolegami o wielkich warszawskich zarobkach i miejskich przyjemnościach. Wypytywał też o miejscowe sprawy.
— A ten bezręki zawsze stróżuje? — zagadnął wkońcu.
— O! ten się zakorzenił.
Gdy robotnicy wrócili do zajęć, Hilek wyszukał Gedrasa. Znalazł go w drwalni, ładującego na wóz drzewo do dworskiej kuchni.
— Jak się miewasz? W złości my się rozstali, ale od tej pory ja rozumu nabrałem i przekonałem się, żeś ty mi usłużył. Przyszedłem podziękować. Dalibóg — myślisz, że kpię? — prawdę mówię. Wypłoszyłeś mnie stąd, gdziebym zgnił przy warsztacie. Znalazłem lżejszy i lepszy chleb na świecie. Gotowym ci piwa postawić. A ty zawsze się mordujesz?
— Ręka mi nie odrośnie. Dobrze i tak, że jeszcze mogę na chleb zarobić. Mnie już nie szukać lepszego.
— Można więcej głową zarobić, niż dwoma rękoma. Jakbyś chciał kiedy lekkiego i sytego kawałka chleba, to się do mnie zgłoś.
Gedras zbył milczeniem propozycję. Podejrzliwy z natury, do Hilka miał niechęć zaległą i szczególną nieufność, ale że przeczuwał w nim złą gadzinę, więc po namyśle rzekł:
— W złości my się rozstali, bo każdy chleba kawałka pilnuje, a ja przez ciebie tylko com nie został na bruku. Broniłem się. Tybyś to samo zrobił.
— Toć mówię, że bez złości wróciłem, a chcesz dowodu, to chodź ze mną na piwo. Funduję, ile strzymasz. Jeźli odmówisz, to mi despekt zrobisz.
Ale Gedrasowi ta uprzejmość wydała się dziwną.
— Ja nie odmawiam, tylko jak wiesz, bez pozwolenia wydalić się nie mogę, a teraz robotę mam. Poproszę rządcy, to może przed wieczorem na godzinę przylecę.
— No, to słowo. Czekam na ciebie u Lejzorowej.
Gdy odszedł, Gedras rozmyślał, że możeby i przyjąć ten poczęstunek, ze złym być w zgodzie, ale go jakiś lęk ogarnął i został.
Zmierzch prędko nastąpił, a z nim jego stróżowanie.
Już był zupełny wieczór, gdy go ktoś pukaniem wezwał do furtki. Był to jeden z robotników.
— Wiesz, dzisiaj Hilek ugaszcza dawnych znajomych. Tak tam piją i hulają — że ha! Przysłali po ciebie, żebyś wstąpił na godzinę do kompanji.
— Zdurzeliście? Toć ja na służbie.
— Ja cię zluzuję, a potem wrócę, jak ty się nacieszysz. Idź.
Sekundę Gedras się zawahał, ale się oparł.
— Bawcie się wesoło. Mnie nie wolno odejść.
Posłaniec przyniósł tę jego odpowiedź do szynku.
Hilek zaklął, ale po chwili jakby o tem zapomniał. Poił kompanów, wszyscy byli podchmieleni, mało kto już na fundatora zabawy uważał. On się wyśliznął do alkierza, poczęli prędko szeptać z synem Lejzorowej.
— Nie przyszedł bestja. Trzeba samemu ryzykować.
— Może do jutra poczekać?
— Pal djabli!... Dorożkarz gotów, wszystko urządzone. Pójdę. Ty ich pój zdrowo. Za godzinę wrócę. Gdzie łachmany?
— W szopie. Weź siekierę.
— Nie trzeba. Dam rady kułakiem.
W szynkowni zabawa stawała się coraz hałaśliwsza, śpiewano, bito, łajano i całowano się — kto jakie miał pijaństwo. Piwo i wódka szły kolejką suto. Kiedy Hilek zniknął i kiedy się odnalazł, tego nikt nie zauważył. To jednak stwierdzono, że nie wrócił tej nocy do matki i gdy nareszcie biesiadnicy w części rozeszli się do domów o własnych siłach, w części przy pomocy żon i dzieci, Hilek został w szynkowni, co wszyscy stwierdzić mogli.
Rano znalazła go tam matka, wpadłszy z okropną wieścią, że tejże nocy jej pana ograbiono na ulicy, gdy wracał z klubu do domu. Policjant znalazł go na ulicy, ogłuszonego, z wywichniętą ręką. Ledwie go docucono i dowiedziano się, że gdy jechał dorożką, jakiś drab wskoczył na stopień, uderzył go pięścią w skroń, potem zadławił za gardło, a potem już nie wiedział, co się z nim działo. Twarzy napastnika nie widział, nie znał też dorożkarza, a raczej nie zauważył. Teraz znowu stracił przytomność i pewnie umrze.
Stara lamentowała, co się z nią stanie, gdy nie wyżyje. Miała zarobioną pensję, obiecał, że jej zapisze graty, a teraz rodzina się znajdzie, zjedzie, nikt jej słowu nie uwierzy.
Hilek słuchał, ziewając, wreszcie rzekł:
— I słusznie zrobią. Głupi tylko tak się urządza, jak ty. Było starego skubać, a nie służyć jak pies za kości. Teraz będziesz żebrała w kruchcie. Na nic się lepszego nie zdasz.
— Aj, synku, nie żartuj! Ja wiem, że ty mnie nie zostawisz w nędzy. Ja tylko się turbuję, że te graty i zarobek tobieby się zdały, a tak, przepadło. Żeby tego zbója za życia robaki toczyły, żeby go te pieniądze na stryczek zawiodły!
— Tyle z twego gadania, co z psiego szczekania. Idź mi z oczu, daj się wyspać. Poco mi skamlesz nad uszami lamenty? Co mnie to obchodzi?
— Chodź spać do domu. Pościelę ci, dobrze wypoczniesz...
— A idź do choroby! Jak zechcę, to przyjdę...
Starowina wystraszona groźnym tonem, powlokła się do domu, do roboty. A było tej roboty coniemiara przy chorym. Cichy dom napełnił się doktorami, policją. Potem zjechała rodzina, węsząc spadek. Arcimowska była na nogach dniem i nocą, Hilek się nie pokazywał. Nie miała ni czasu, ni wolnej myśli o niego się dowiedzieć wobec coraz groźniejszej choroby chlebodawcy.
A po tygodniu urzędnik zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Stara opłakała go szczerze, bo jej jednej do bytu był potrzebny. Po pogrzebie rodzina sprzedała graty, zwinęła mieszkanie i wyjechali, zostawiając w ogołoconej, zimnej kuchni Arcimowską ciężko chorą. Zwaliła ją z nóg troska, zmęczenie fizyczne i zgryzota.
Żyd, właściciel domu, nie rugował jej, bo nie miał narazie lokatorów, a litościwe kumoszki zaopiekowały się chorą. Przeleżała parę tygodni i zwlokła się, ale już zupełna ruina. Zamieszkała „kątem“ u znajomych, i czując się już zupełnie do pracy niezdolną, napisała list do Hilka, a raczej podyktowała znajomemu, co następuje:
— Napisz pan, że dobrzy ludzie odratowali mnie od śmierci, za co daj im, Boże, niebo, bo jakżebym umarła bez niego, nie pobłogosławiwszy — toć on mi jedyny! I że go teraz pytam, jako ze mną zdecyduje, że już zarobić nie zdołam w służbie, ale jemu to jeszcze potrafię i jeść ugotować i szmaty uprać i stancję utrzymać w ochędóstwie, bylem już do śmierci na niego patrzeć mogła. Jeszcze i wnuczęta poniańczę, ciężarem nie będę. Więc, żeby zaraz mi wieść o sobie dał, albo lepiej, żeby sam przyjechał i mnie zabrał, bo ja tych kolei nie znam i boję się, a w mieście wielkiem to zupełnie zdurzeję. On teraz mój opiekun i głowa, to niechże, nie zwlekając, mną się zajmie, bo mi nijako i wstyd, syna takiego mając, u obcych ludzi na łasce być. I niech pan napisze, że go pozdrawiam i błogosławię jako matka i bardzo niecierpliwie go oczekuję.
Znajomy list zbudował i poniosła go stara do Lejzorowej, bo adresu, który jej Hilek dał, zapomniała. Ale syn Lejzorowej także adresu nie pamiętał, i poradził, by tylko napisać „w Warszawie“, to go i tak odnajdą. Nawet sam adres postawił i staruszka, pełna dobrej myśli, rzuciła go na pocztę. Minął tydzień i drugi. Codzień Arcimowska pomimo mrozu i śniegu wlokła się na stację i wracała sama. Znajomi, u których mieszkała, poczęli jej dogadywać, że zawadza, narzekać, że kaszle w nocy, że ciasno w izbie, że drwa drogie. Wtedy sprzedała swą pierzynę i czarną rypsową suknię, resztę rzeczy zostawiła u znajomych i postanowiła sama jechać szukać syna. Zaraz w wagonie trzeciej klasy zapoznała się z żydówką, jadącą do Warszawy, i pod jej opieką dojechała na miejsce. Wylądowała z pociągu wczesnym rankiem zmęczona, odurzona, i zaraz w ścisku zgubiła swoją przygodną towarzyszkę. Została tedy w tłoku, popychana i szturchana, bezsilna, aż wreszcie przykucnęła w jakimś kącie, patrząc osłupiałym wzrokiem na ludzki zamęt. Gdy fala publiczności przepłynęła, zbliżył się do niej posługacz.
— A wy tu czego czekacie?
— Ja do syna przyjechałam.
— A on kto? Tutaj służy? Jakże mu?
— Hilek, Hilary Arcimowski, ślusarz. Taki wysoki, ładny chłopak.
Posługacz się roześmiał.
Na ten śmiech zbliżyło się jeszcze dwóch jego kolegów, poczęli ze starej drwić i żartować, zgromadziło się wreszcie całe grono gapiów i próżniaków, bawili się jej kosztem. Ona tego nie rozumiała, rozpowiadając ze łzami swoje dzieje.
Wreszcie wmieszał się w to policjant, rozpędził gawiedź i rozpytał, kto taka, skąd jedzie, czy ma paszport, a że powtarzała wciąż o tym synu, więc widząc, że z niej więcej nie wydobędzie, zawołał stróża i kazał starą zaprowadzić do cyrkułu.
Tam spędziła Arcimowska kilka godzin, nie rozumiejąc, na co czeka, za co ją strofują, czego od niej chcą.
Była głodna, zmęczona i nieprzytomna. Nareszcie popołudniu jeden z policjantów kazał jej iść za sobą. Zwlokła się z ławy siłą woli i poszła.
Bardzo zimno było i wietrzno. Chłód ją odrazu przejął do kości.
— Panie drogi — rzekła do policjanta — gdzie wy mnie prowadzicie? Czy do syna?
— Czort wie, czy to twój syn. Jak się do ciebie nie przyzna, to cię zamkną do aresztu. Jak śmiesz bez paszportu się włóczyć?
— On mnie pozna, tylko by dojść, bo mnie bardzo słabo. Daleko to, panie?
— Daleko. Daj na dorożkę, to pojedziemy.
— Wydałam co miałam. Myślałam, byle do Warszawy się dostać. Nie wiedziałam, że to taki świat. U nas o kogo spytać, to każdy zna. Ale dojdę, dojdę, choćby najdalej. Spocznę u niego i posilę się i ogrzeję. Jużci koniec będzie mej biedy, byle do niego się dostać.
I szła wytrwale, otulając się chustką, borykając z wichrem, starając się nadążyć policjantowi, który ją burkliwie do pośpiechu napędzał. Jaką drogą szła, co było na ulicach mijanych, ile czasu szła — nie zdawała sobie sprawy. Wiedziała, że idzie do Hilka, i że dojść musi.
Nareszcie weszli w jakąś bramę. Policjant zawołał stróża, spytał, czy tu mieszka ślusarz Arcimowski.
— A mieszka, ale go niema. Tam naprzeciwko w tancklasie przesiaduje.
Wskazał przez ulicę domostwo stare i brudne i szereg okien zasłoniętych wątpliwej czystości firankami. Policjant się tam skierował i weszli do sali, wyglądającej na szynk lub restaurację.
Lampy już się paliły, mętne w kłębach dymu tytoniu i oparów, ohydnego jadła i napojów. Gości było już sporo, panował gwar, śmiechy, szczęk talerzy i szkła. Wśród mężczyzn, pijących i jedzących, snuły się w roli służebnic dziewczyny rozczochrane i zuchwałe, z oczyma szklanemi od bezsenności i trunków.
Na widok policjanta z za bufetu wynurzyła się spasiona postać właścicielki zakładu o wybitnym typie semickim. Podeszła z uśmiechem, pytając, co rozkaże i zapraszając na przekąskę. Policjant wypił parę kieliszków i rzekł:
— Jest tu u was Arcimowski?
— Nie uważałam. Czasem bywa. A co pan od niego chce?
— Nic. Jakaś stara, ot ta, podała się za jego matkę. Trzeba sprawdzić. Zawołajcie go.
— Zaraz się dowiem. Józia — czy Syfon jest?
Jedna z dziewcząt usługujących zbliżyła się i Arcimowska rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Józia! I ty tutaj! Gdzie Hilek?
Dziewczyna spojrzała na starą jakimś tępym wyrokiem, otworzyła usta, skamieniała na sekundę, ale w tej chwili matrona z za bufetu popchnęła ją, mówiąc ostro:
— Nie słyszałaś? Syfona tu zaraz przyślij!
Dziewczyna odwróciła się i poszła w głąb sali.
Policjant zakąsił, znowu wypił i gadał z bufetową, Arcimowska wytężała swe wyblakłe, wypłakane oczy w ten punkt, gdzie dziewczyna znikła, zakryta dymem tytoniu. W głowie czuła jakiś szum, zamęt, zawrót, osłabienie śmiertelne i osłupienie. Minęło kilka minut, długich dla niej jak lata, wreszcie rzuciła się naprzód z jękiem:
— Hilek, synku! O Jezu!
Ale ten, co się zbliżył, ten jej rodzony, jedyny ukochany, nie spojrzał na nią. Patrzał zuchwale na policjanta, a czuć było, że tem zuchwalstwem pokrywa niepokój. Ubrany był w miejską tandetę, z zakrojem na eleganta, na twarzy znać było pijaka.
— Ty Arcimowski? — spytał go policjant.
— Ja.
— No, to zabierz do siebie matkę i przedstaw do cyrkułu jej papiery.
— Kogo? Tę starą? A mnie co do niej! Moja matka dawno ziemię gryzie.
— Hilek — jakimś skrzeczącym, nieludzkim głosem wrzasnęła Arcimowska.
Drab popatrzył na nią obojętnie.
— Czego się drzesz? Upiła się jakaś żebraczka i ot, co w policję wmawia, głowę ludziom zawraca.
— To się do niej nie przyznajesz? Nie znasz jej?
— Napaść! Nigdym jej na oczy nie widział.
— Cóżeś stara plotła? Przed urzędem łżesz! Nu, poczekaj, nauczą cię. Marsz!
— A-aa, aaa! — załkała Arcimowska i osunęła się na ziemię. Wokoło już znowu tłum był, gapił się, śmiał, oburzał, a Hilek w ten tłum się wmieszał i zniknął. Zaczęto cucić omdlałą, ale nie przełknęła nawet wody, ktoś chciał wołać doktora, ale właścicielka zakładu poszeptała z policjantem, zjawił się stróż, dorożka, dwóch ludzi wyniosło starą, ułożyli w dorożce, policjant z nią wsiadł — ruszyli. Gdy odjeżdżali, w jednem oknie uchyliła się firanka, ukazała się twarz Józi blada, obrzękła, z oczyma rozszerzonemi grozą i wnet znikła. Dorożka potoczyła się do cyrkułu.
Wieczorem spoczęła Arcimowska już bez troski o dalszy byt, w małej stancji przy prosektorjum szpitala, obok zwłok noworodka, zmarłego w klinice, i ciała okaleczonego w fabryce robotnika, który nie przeżył operacji. Dziecko było podrzutkiem, robotnik nie miał rodziny, ją zapisano jako włóczęgę. Wszyscy troje mogli służyć do sekcji studentom, obejść się bez pogrzebu.



III.

Śnieg padał. Wprost okna, siedząc pod piecem, Gedras patrzał na monotonne wirowanie płatków, które mu zasnuwały widok na stary świerk, po drugiej stronie alei, na czarne gałęzie, któremi wicher wolno kołysał, gdy on zwykle się wpatrywał podczas godzin samotności w chacie. Zapewne równie powoli kołysały się jego myśli, a może i wcale nie myślał. Odpoczywał jak maszyna. Życie jego było maszynowem, nazywano go zegarkiem.
Można było istotnie według niego regulować zegarki, tak ściśle spełniał swe obowiązki. Po odniesieniu rano kluczów do rządcy, obsługiwał jeszcze do dziesiątej dworską kuchnię, przywoził drwa i wodę, potem był wolny do wieczora, z obowiązkiem tylko otwierania bramy pałacowej, ilekroć ktoś zadzwonił.
Ale zdarzało się to rzadko zimą, więc w te godziny załatwiwszy swe gospodarskie sprawy, siadywał na ławie wprost okna i może drzemał, bo cóżby ten chłop miał tyle czasu myśleć.
Gospodarstwo Gedrasa niewielkie było, kawalerskie. Sam sobie gotował jeść, i wskutek nałogu samotności nauczył się nawet — pomimo kalectwa — uprać bieliznę i połatać odzież. Pomagał sobie nogami, zębami, okaleczonym kikutem lewej ręki i obchodził się bez ludzkiej pomocy. Do izby niechętnie nawet wpuszczał znajomych, a że mało gadał i niczem nie częstował, wstępowano chyba za interesem.
Po wypadku ze znajdą jakiś czas zajmowano się nim i dzieckiem, kobiety zaglądały przez ciekawość, ale potem oswojono się, zapomniano, przestano o tem mówić, nawet dziwić się, jakim cudem dziecko żyło.
Żyło. Przeżyło lato i dżdżystą jesień, teraz dopiero, w grudniu, zaczęło niedomagać. Musiało nawet być bardzo chore, kiedy Gedras przemógł swą nieśmiałość i raz w kuchni zagabnął starą Jankowską:
— Żeby to pani zechciała wstąpić do mnie, spojrzeć na małą. Coś od tygodnia słabuje.
— Cóż? Rozpalona? Może wysypka?
— Płacze, nie śpi, chrypi. Nie rozumiem się na tem...
— Jaż nie pójdę. Jeszcze czego złego pańskim dzieciom naniosę. Daj rumianku. I tak cud, że żyje.
Jankowska, zrazu oburzona z takiego kumostwa, udobruchała się powoli. Dała nawet parę razy dla znajdy starzyzny „po pańskich dzieciach“ i zapytywała o nią Gedrasa, zawsze się dziwiąc, że jeszcze żyje.
— Bo co taki chłop bez ręki może dać za opiekę małemu dziecku? Czy to ma jakie pojęcie?
Dostawszy rumianku, Gedras więcej o chorobie nie wspominał, ale dziecko wciąż niedomagało, schło, i nikło w oczach. Sprowadzić doktora przechodziło możność stróża, mleko, kupowane codziennie, kosztowało prawie połowę miesięcznej pensji, wydatki na zmarłą nadwerężyły drobny zasób. Zanieść dziecko do miasta do doktora, bał się w mróz i wicher, więc je tylko otulał, kołysał i spełniał, co mu doradzały kumoszki. Mała miała oddawna kołyskę z łoziny, uwieszoną na sznurach u pułapu, oddał jej na posłanie swą poduszkę, nauczył się ją kąpać i spowijać, kilka razy na noc wstępował poić mlekiem i usypiał. Teraz w chorobie nie wiedział, jak pomóc.
Śnieg padał, świerkowe gałęzie poruszały się monotonnie; była w naturze i w postawie i w oczach siedzącego pod piecem Gedrasa jednaka martwota i tępa rezygnacja. Przyjdzie, co ma przyjść.
U bramy ozwał się dzwonek. Jak automat — człowiek wstał i wyszedł z kluczami. To Jankowska wracała z miasta.
— Ot pora! — zawołała zdyszana, strząsając śnieg. — U księdza byłam, pytał o ciebie. Miałeś podobno być u niego i od chrzcin się nie pokazałeś! Jakże to można? A cóż dziecko?
— Ej, już chyba zamrze. Już i nie piszczy, takie słabe.
— Pokaż-no! Co ty się na tem znasz.
Raz jeden od owej awantury była w izbie, więc się obejrzała ciekawie.
— Jednakże dość czysto u ciebie, choć bez gospodyni. Mógłbyś się też ożenić. Nawet i dziecku byłoby lepiej. Oj, liche ono, ale jakże może być zdrowe na tem pachtowem mleku. Mamki trzeba, toby odrazu poprawiło się, a tak, to będzie kawęczyć i zgaśnie. Oj, zupełnie liche. Nic z niego nie będzie — próżny twój cały zachód. Toć trupik.
Gedras stał nad kołyską posępny, patrząc na żółtą twarz dziecka.
— A skądże ja mamkę dostanę? To pewnie drogo kosztuje. Która zechce?
— Poproś którą z żon robotników, ale i tak myślę, że za późno ratować. Już ledwo zipie. Wiadomo, szkoda ci całego ambarasu i kosztu, ale jak zamrze, to może i lepiej. Co to za dola takiego.
Okryła dziecko i westchnęła.
— Jużci, jak skończy, to mi daj znać. Dopomogę w pogrzebie.
I wyszła, niemile dotknięta widokiem i izby tej dusznej i ciemnej i tego schorowanego maleństwa.
Otrzeźwiała dopiero w pałacu. Pokój dziecinny był obszerny i jasny, kołyska pańskiej córeczki obita atłasem. Mamka wybrana przez doktora, zdrowa, młoda wieśniaczka, karmiła dziecko tłuste i różowe, niańka układała w kołysce batystowe posłanie, w sąsiednim pokoju dwóch starszych paniczów bawiło się pod opieką bony.
Czuć było dostatek, zdrowie, siłę, wygodę, bezpieczeństwo tej dziatwy, pewność, że będą porządni i cnotliwi, że nie zaznają moralnej i materjalnej nędzy.
Jankowska była dumna ze swych pupilów i zaczęła zaraz opowiadać niańce, jak wygląda znajda.
A Gedras długo stał nad kołyską i rozmyślał. Wreszcie wyjął z kuferka rubla, popatrzał posępnie na dwa pozostałe w woreczku, stęknął, otulił dziecko w poduszkę i kożuch i poszedł z niem do domku ogrodnika.
Gospodarza nie zastał, był w cieplarni pałacowej. Nieśmiało wahająco stróż poprosił ogrodnikową o nakarmienie dziecka, położył odrazu rubla na stole.
— Ot, głupstwo, co macie za to płacić, kiedy ona pewnie już ssać nie zechce. Zamorzyliście butelką. No dajcie — popróbuję.
Gedras usiadł na ławie i patrzał z niepokojem. Odetchnął, gdy dziecko ssać zaczęło, i po chwili rzekł nieśmiało:
— Żeby wasza łaska pokarmić je, choćby raz na dzień, jabym zapłacił, ile mogę — połowę pensji.
— A ileż to?
— Dwa ruble miesięcznie.
— Nie dużo. Ale zapytam męża, pomyślę.
— I poproszę was o zastępstwo przy bramie do wieczora. Mam na mieście interes.
— To już za to przyniesiecie parę śledzi i piwa na kolację. Strasznie zmizerowane dziecko. Cień został. Moje miesiąc starsze, a ot co za basałyk. No, to idźcie, trza po sąsiedzku wygodzić.
Gedras po małej chwili kopał się w śnieżycy ku miastu. Niósł księdzu za chrzest dwa ruble, a bojąc się, że może więcej zażądać, wstąpił do Lejzorowej i zastawił za rubla zegarek, jedyny wartościowy przedmiot, który posiadał. Wtedy już spokojny wszedł do plebanii. Ksiądz czytał przy biurku, poznał go odrazu.
— A co? Napędziła cię Jankowska. Zapomniałeś o mnie. No, jakże, dziecko ci się chowa?
— Już pewnie nie długo będzie. Nie zapomniałem ja, że w długu zostałem u księdza dobrodzieja, tylko nie mogłem zebrać grosza. Przyniosłem dzisiaj.
— A skądże wiesz, że ja pieniędzy od ciebie dochodzę? Mnie się coś więcej od ciebie należy. Jak myślisz?
— Ja nie wiem, co ksiądz każe? — rzekł zmieszany Gedras.
— Nie wiesz? To źle. To ci powiem. Należy mi się twoja dusza. Rozumiesz? Chciałeś pogrzebu, chrztu, a jakże myślisz? Nie trzeba ci to kąpieli, czystej szaty? Co? A mnie, czy tylko umarłych grzebać, niemowlę do kościoła wprowadzić? Mnie trzeba żywych mieć i myślących. Trzeba i pocieszyć i zburczeć i poradzić i rozsądzić. No i trzeba mi was wszystkich znać, a tyś mi obcy. Nie. Nie strachaj się, nie zmuszam cię. Wiem, że ci coś dolega na sumieniu, ciężki to ładunek, a możebym ci ulżył, ale jeśli ci dzisiaj nie do gadania, to odłóżmy nadal. Tylko byś wiedział, że do mnie z tem śmiało przyjdź, jak ci bardzo dokuczy.
Gedras milczał, mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Tyś nie tutejszy? Pewnie z kowieńskiej guberni? — spytał ksiądz.
— Tak jest. My z pod Rosieni.
— A ja z pod Kiejdan, to i prawie swojaki. A z jakiej wsi? Może znam?
— Ja ze szlachty. Dworek ojciec miał, Żywkiele. Było nas siedmiu braci, nie było na czem się utrzymać, rozeszli się po świecie. Mnie ojciec oddał do Kowna, do krewnego, co warsztat kowalski miał. Było mi wtedy piętnaście lat, szkółkę skończyłem. Już od tej pory nie byłem w domu i nie wiem, co się tam dzieje.
— I tam w Kownie okaleczałeś?
— Ej, nie. To niedawno, cztery łata temu, w fabryce w Białymstoku. W Kownie tom krótko był, może dwa lata, bo wuj zbankrutował i do Ameryki wyjechał. Namawiał i mnie, nie pojechałem, głupi. Człowiekowi się wydaje, że to on sobie dolę przędzie, a to on sam jest nitką, a niedola go mota, jak sama chce. Wuj podobno w Ameryce własną fabrykę już ma, a ja ot.
Poruszył ramionami i umilkł.
— Jakże to się stało? — spytał z współczuciem ksiądz.
— Ta ręka, ksiądz dobrodziej myśli? Ot, wypadek, smarowałem maszynę, rękaw był wystrzępiony, chwyciło koło, raz obróciło, wyrwałem pogruchotaną w kawałki. Obcięli w szpitalu.
— Zapłaciła ci fabryka?
— Nie. Chcieli adwokaty dochodzić, namawiali na sprawę, mówili, że najmniej dwa tysiące dostanę. Nie chciałem. Co mi z tych dwóch tysięcy, ręki mi nie wrócą, a po prawdzie, co fabrykant winien, że mój rękaw podarty był; maszyna winna. Przekleństwo na wszystkie te potwory żelazne. Żeby mi moc i władza, ichbym ja rozbijał, ach, jakby druzgotał w sztuki, jakby łamał! Więcej na nich krwi, jak na katowskich toporach.
— A właściciel fabryki nic ci dobrowolnie nie dał?
— Możeby i dał. Gdym ze szpitala wyszedł, poszedłem do fabryki i trafiłem na pogrzeb. Właściciel z suchot umarł. Powstydziłem się wdowie w oczy leźć, zabrałem papiery i poszedłem w świat.
— Powiedz mi, Gedras, kto cię nauczył takich myśli. Niema złości w tobie, po chrześcijańsku czynisz, z wolą Bożą się zgadzasz, a przecie kalectwo ciężkie ci?
— Pewnie. Ale bym miał rąk dwoje, nie byłoby mi lepiej. Wszystko jedno, wiek się i tak dokołace. Ot, dziecko już dochodzi, znowu sam zostanę.
— Nie masz nikogo swojego?
— Nie. Choćbym i w swoje strony wrócił, to poco? Rodzice pomarli, bracia po świecie, swoi zapomnieli. Może który z braci w Żywkielach siedzi, toby krzywo przyjął, myśląc, że części chcę. Niech zdrowo żyją, dzieci hodują. Ja już cudzy i sam.
— I nie ożeniłeś się?
— Miałem żonę.
— Umarła? — ze współczuciem zapytał ksiądz.
— Umarła. Zabiłem ją.
Człowiek powiedział to tym samym apatycznym tonem, jakim mówił dotychczas.
— Biedaku! — rzekł ksiądz po chwili milczenia.
Gedras przycisnął łokcie do żeber i odwrócił się do okna. Słychać było, jak ciężko oddychał.
— Zawiniła ci zapewne? Nieprzytomny byłeś? Zdradziła cię?
— To prawda, że zawiniła, ale jej krew na duszy noszę. Nie ona ode mnie, ale ja od niej odpuszczenia nie dostanę. Muszę przeklętym być, bom jej ciało i duszę zgubił.
— Kto ci rzekł, żeś przeklęty? Bóg miłosierny.
— Powiadają tak i cieszą, alem ja tylko kary czuł i smaganie, snać to tylko dla mnie zapisane.
— Jakżeś ją zabił? Jak to się stało?
— Jakem z Kowna odszedł, dostałem się na kolej. Zrazu dziennie pracowałem przy remoncie, potem mnie naczelnik polubił i dał wiorstową budkę. Niedaleko Grodna to było, budka dobra, z ogrodem, z pasemkiem pola, tuż pod stacją. Dał mi ją, choć sam byłem, kawaler, ale po małym czasie powiada: „Żeń się, bo donosy są, żeś nieżonaty, a to dwoje dróżników powinno być“. Więc się rozejrzałem, kogoby wziąć. Obcy człowiek byłem, ni duszy znajomej. Spodobała mi się służąca u drogowego majstra. Nie miejscowa była także, Mańka się zwała. Do majstra wstępowałem po służbie i przypatrywałem się jej robocie. Ładna była i młoda, a taka skromna i poważna, jak święta na obrazku. Gospodyni zła była jędza, dzieci czworo, ciężka służba. Bywało, i w nocy pierze i w święto nie ma wolnej chwili, a nigdy nie narzeka. Z nikim się nie zadawała, z nikim ni śmiechu, ni swawoli, z nikim kompanji. Rozpytałem się o jej wiarę i ród. Mojej wiary była i sierota. Rozpowiedziała, że zdaleka pochodzi, z pod Mińska, że córka ekonomska, rodzice jednego dnia na cholerę pomarli, pani hodowała do lat piętnastu, a potem na służbę poszła. Była w Bobrujsku, potem w Grodnie, aż tu się dostała. Metrykę miała i papiery w porządku i świadectwa co najlepsze. Rozmiłował się ja w niej, że świata nie widział, zaczął codzień zachodzić i czuł, że mnie rada widzi. Oj, czasy to były dobre! No, i pobrali się w farze w Grodnie, na Gromniczną, a pod wiosnę się brało, brzozy, pamiętam, rozpuszczały, jak jej już nie stało. Tyle wszystkiego tego dobra było półtrzecia miesiąca. 26-go kwietnia zginęła.
— Jakto zginęła? — przerwał ksiądz.
— Maszyna przejechała wieczorem, po zachodzie.
Czuć było, że opowiadający ten moment tak widział, jakby to wczoraj było.
— Więc nie tyś ją zabił? — odetchnął ksiądz z ulgą.
— A któżby? Maszyna nie przyszła po nią do izby.
— Więc tyś ją pchnął?
— Żyć już nie było jak razem, ale żeby słowo rzekła, co zrobi, tobym razem był poszedł z nią chyba. Nic nie rzekła.
— Co miała rzec? Co było między wami? Więc sama się zabiła?
— Zabił ją wstyd i grzech i kłamstwo. Alem ja nie był przecie najwinniejszy, każdyby tak zrobił jak ja, każdyby się obruszył. Dlaczegóż na mnie się wszystko zwaliło? Zacom przeklęty, że ni do Boga, ni świętego człowieka nie śmiem oczu podnieść. Zaco mnie to spotkało? Wszystko powiem, nic nie zataję ani opuszczę. Nadto cierpieć i milczeć.
Jak my się pobrali i w tej budzie razem osiedli, to mi się zdało, żem w niebie. Takie to stworzenie było słodkie, i dobre, i wesołe, i pracowite, że myślę — zacom ja sobie taką dolę wysłużył u Pana Boga. Ino śpiewanie u nas było i śmiech i dobre słowa, a dnie, to mijały, jak sen. Na linji już robota była, chodziłem do dozoru i raz wraz do budki zabiegałem na nią popatrzeć. Roboty w mig się nauczyła, przy barjerze zawsze w porę, sygnały znała, w ogrodzie kopać zaczęła. Na południe, gdym nie wrócił, to mi obiad przyniosła, pogwarzyła, jak to ptaszę, a choć ludzi dużo było i starszych, nigdy na nikogo nie spojrzała nawet, widać tak mnie miłowała okrutnie. A jam się tak nią cieszył, jakby anioł do mnie zstąpił.
Aż tu raz jeden z robotników pyta mnie:
— To wasza, ta kobieta? Mnie się zdaje znajoma.
— A ty skąd? — pytam.
— Ja z Bobrujska.
— To może znasz, bo ona tam służyła.
— Dawno?
— Trzy lata temu.
Pomyślał, głową pokręcił, powiedziałem nazwisko.
— Ktoby spamiętał? Tak mi się twarz przypomniała.
I odszedł do roboty.
Na drugi dzień przyszła Mańka z obiadem, przysiadła przy mnie na pokładzie i gawędzi. Powiadam:
— Jest tu robotnik z Bobrujska. Pytał, kto ty?
Obejrzała się.
— Który? — pyta, bo właśnie leżeli w gromadzie.
Pokazałem, a i on patrzał na nią, ale się nie przywitał i ona mu nic nie rzekła. Myślę — zdało się coś.
Wieczorem robotnik wstąpił, chciał kupić chleba. Zabawił małą chwilę, zapłacił i poszedł.
Jam i zapomniał o tem po paru dniach, ale robotnik był mi wciąż na oczach i pamiętny, bo leniwy był i zuchwały. Raz i drugi naganiać musiałem i burczeć, a że się nie poprawiał i pyskował, przy tygodniowej wypłacie u drogowego majstra zameldowałem go do kary lub wydalenia, a że robotników nie brakowało, majster bez długiej sprawy wypłacił mu zarobek i kazał iść precz. Ten się wypraszał, tłumaczył, a że go nie słuchano, do mnie się odwrócił i powiada:
— A ty czego się panoszysz? Czy z tego, żeś dziewkę uliczną za żonę wziął?
Takem do niego skoczył i tak zdławił, że ledwie nas majster rozdzielił i tego za drzwi wyrzucił.
Od tej obelgi tom był jak pijany, przyleciałem do domu, trzęsąc się jak w febrze.
— Co tobie? — przeraziła się Mańka na mój widok.
Powiadam, co było, ledwie ze zgrozy dusząc słowa, a tu ona, jak stała, tak i runęła mi do nóg, i zmartwiała — bez ducha leży.
Porwałem na ręce, zacząłem cucić, rozcierać, a taki mnie strach uchwycił, jakbym sam skonał.
— Co tobie, Mańka, co tobie? — wołam.
A ona, ledwie się ocknęła, znowu mi do nóg, po ziemi się włóczy i coś bełkoce, coś jęczy.
— Co tobie? Opamiętaj się! Toć nieprawda! — mówię bez tchu.
A ona się poderwała na kolana, a taka straszna się zrobiła, żem nie poznał.
I słyszę, że mówi, ale głos cudzy:
— Zabij mnie! To prawda!
Takem i zdrętwiał. Ot, czysto jakbym umarł. Takem na ławie siadł i już się nie odezwał. Patrzę na nią i jakbym nie widział, jakby jej nie było, patrzę po izbie i izby nie poznaję, a we mnie to zrobiło się tak zimno i straszno, jakby w jakimś lochu. I wszystko mi jedno! Ona mi u nóg leży i szlochając, się spowiada. Słucham, ale mi wszystko jedno, co gada. Powiada, że w tym dworze, gdzie sierotą została, panicz ją zgwałcił, że uciekła wśród nocy, gdy się matką poczuła, że dobiła się do Bobrujska, tam w nędzy przebyła straszne czasy, aż wreszcie dostała służbę uczciwą. Takie męki opowiada, że kamieńby się użalił, a mnie już wszystko jedno.
Słucham i słowa nie mówię, niema we mnie ni złego, ni dobrego — ot drewno!
Potem nogi moje całuje i przeprasza i przysięga, że mi życiem zapłaci za moją łaskę i dobre słowo — a mnie już wszystko jedno, patrzę na nią, jak na cudzą. To i życie, to mi całkiem jedno, jakie będzie.
Jak ozwał się sygnał sznelcugu, co po północy szedł, tom wstał, latarnię zapalił i wyszedł.
Przeleciał pociąg, wróciłem do izby, patrzę, skulona siedzi na ziemi w kącie. Zgasiłem latarnię i mówię:
— Gaś światło i kładź się! Co się stało, nie odstanie, niema więcej co gadać.
I położyłem się. Rano wstaję, ona tak samo skulona siedzi, już nic nie mówi, tylko patrzy na mnie.
— Śniadanie dawaj — mówię.
Zerwała się do roboty, milczymy oboje i takem poszedł na linję. Jużem się nie obejrzał na dom, anim nikogo ni czego wyglądał przez dzień. Przyniosła mi obiad, zjadłem, spytała coś o ogród, odpowiedziałem. Ani czuję, by mi czem była. Wieczorem zjadłem sam wieczerzę, anim się zatroszczył, że jej obok mnie na ławce niema, że nie je razem. Tak było z tydzień, aż wreszcie ona nie wytrzymała, znowu mi do nóg padła.
— Janku — pyta — co ze mną będzie? Albo zabij, albo odpuść! Nie wiem co myślisz? Nie wytrzymam!
Ja sam nie wiem, co we mnie się stało. Zabić jej nie chcę, a odpuścić jakże można, kiedy zapomnieć nie można. Tak patrzę, patrzę — i nie wiem, co rzec.
— Czegóż ty chcesz — mówię nareszcie. — Innyby cię zakatował i precz wygonił, ja ci krzywdy nie zrobię. Co więcej można? Jaką ja ciebie pokochał i brał, nie jesteś, a wierzyć tobie już nie potrafię. Ale cię nie rzucę i opiekę dam — więcej nic.
— Jakże mi żyć? — powiada.
— A jak mnie, to nie pomyślisz? — odparłem.
Nic mi więcej nie rzekła, poleżała chwilę, potem się podźwignęła i poszła do komina do roboty.
Stała się ta izba nasza tak smutna, jak izba jakiej wdowy, której ostatnie dziecko w trumnie wynieśli. Jeszcze czas jakiś ona, nieboga pracowała szczerze, zda się, zgadywała co lubię; dogadzała, patrzała w oczy, chcąc zgadnąć, czy zawziętość odpuszczam i zagadywała pokornie. Nigdym jej niechęci nie okazał, ale tak mi się zdawało, na nią patrząc, że nikogo niema, a słuchałem mowy, jak drogą idąc, słucha się, co mówią mijający.
Potem przestała się odzywać. Gdy przyniosła obiad, tośmy nie zamienili słowa, a wieczorem, to siadywała w ciemnym kącie, bez roboty i ruchu, a jakem zagadał, to jakby ze snu się budziła i często odpowiadała bez związku, a ginęła w oczach. Nie widziałem, by kiedy jadła, czy spała.
Tak raz powiadam już z irytacją:
— Ty się opamiętaj, kobieto! Toć tak się wydaje, jakbym to ja tobie zawinił. A to pożałuję, żem się po ludzku z tobą obszedł. Chimeryczysz, jakbym ci krzywdę zrobił. Co tobie się roi? Złegom ci słowa nie dał. Może chcesz, żebym ci jeszcze podziękował i pieścił za twoje oszukaństwo, i rozpadał się, jak nad porządną dziewczyną?
Zajęczała, zgarnęła się w kłębek i powiada:
— Ja już pójdę, pójdę od ciebie. Niedługo — ino zmogę żal i strach. O, Jezu! Miej ty litość nade mną — nie mów tak!
Pożałowałem prędkości.
— Ja cię już nie wyganiam, anim co mówił, pókiś mnie z cierpliwości nie wywiodła. Toć patrzeć nie można, do czegoś podobna — a com ja winien?
A ona patrzy na mnie, rękoma dusi piersi i mówi:
— Janek — bym ci prawdę wyznała, wziąłbyś ty mnie za żonę?
Mówię ze szczerością: Nie.
Zakryła oczy rękoma i trzęsie ją całą.
— Ja tak myślałam, a takem cię ze wszystkiej mocy miłowała, żem nie przemogła strachu, że mnie rzucisz, jak się dowiesz. Myślałam, Bóg się nade mną ulitował, nad wszystką męką, com przeżyła. Nieprawda, komu zguba sądzona, to niema dla niego ni u Boga, ni u ludzi ratunku. Tyś prawy i sprawiedliwy, ja winna, ja grzeszna, ja zła. Połamałam ci życie, wstyd naniosłam, brud, hańbę! Ja sobie pójdę, już ja ciebie nie proszę, byś mi wybaczył, już czuję, że tak żyć niesposób. Już cię uwolnię od siebie.
— Nie trza ci iść, ani cię puszczę. Nie desperuj-że tyle! Co to pomoże? Zgryzota nie odejdzie. Weź się do roboty to i zapomnisz.
Od tej godziny już się starałem schować w siebie swoje myśli i nigdym nie pokazał, co mnie żarło. Zaczęliśmy gadać ze sobą, to o gospodarstwie, o robocie, tylkom nie mógł jeszcze się przemóc, by jej dotknąć, by objąć, by pocałować. Jakem pomyślał o naszem kochaniu, to mi się przypomniało, jakem raz w Kownie znalazł w studni utopione dziecko. Leżało tam może tydzień, a ja niewiedzący wodę pijał i nic nie czuł, a potem tom już z tej studni ni kropli do ust nie wziął więcej. Mańka też nie garnęła się do mnie i takeśmy żyli, jak towarzysze w więzieniu, bez złości, ale i bez szczerości.
Którejś niedzieli, wziąwszy miesięczną pensję, zabawiłem w szynku. Nigdym wódki nie lubił, ale teraz to mi się jej zachciało jak wody. Wypiłem butelkę, alem nic nie czuł, tylko mi jakoś źle śpiewać i śmiać się brała ochota.
Poszedłem do domu i com kiedy paskudnych śpiewek słyszał, to mi się wszystkie przypomniały, tom je gwizdał, to śpiewał, i śmiał się sam do siebie. Podchodzę do domu, widzę Mańka na progu siedzi — takem na cały głos zaśpiewał:

Moja miła panna chodzi, wianka nie traci,
Chociaż miała tylu chłopców, ilu nas braci!

Wstała była na mój widok, ale jak posłyszała to, bez słowa powitania weszła do izby. Podaje mi wieczerzę, ręce jej się trzęsą, blada jak ściana. Mnie ciepło izby rozmarzyło, więc ledwiem zjadł, położyłem się i zasnąłem.

Jak przez sen słyszę ze stacji sygnał sznelcugu. Podniosłem ciężką głowę, patrzę — Mańka już ubrana, zapala latarnię.
— Ty idziesz? — pytam.
— Idę, Jaśku, idę. Śpij spokojnie, biedaku!
Już z latarnią podeszła do mnie, okryła, poprawiła poduszkę — popatrzyła i wyskoczyła na dwór. Mnie się coś zdało, że posłyszałem niezwykły gwizd lokomotywy, jeden, drugi, potem huk przelatującego pociągu, potem znowu gwizd, jakiś szum, zgrzyt, alem się nie poruszył ani rozbudził zupełnie. Dopiero zerwałem się na nogi na wołanie i stukanie w okno.
Wyskoczyłem odrazu wytrzeźwiony. Myślę — pociąg się wykoleił. Na plancie przy zastawie ludzie z sygnałowemi latarniami krzyczą, wołają:
— Dróżnik! Dróżnik!
Lecę bez tchu. Noc miesięczna, jak dzień. Patrzę, Mańka na szynach, przez piersi na pół rozmiażdżona. Tak i koniec.
Kto ją zabił? Kto ją zabił? Ja, ja! Powiedzieli ludzie, że się potknęła przy zastawie, że senna była — napisali tak i pochowali. Żeby wiedzieli, co ja wiedział, toby jej do święconej ziemi nie przyjęli, a żeby wiedzieli, co ja czuł, na tego trupa patrząc, toby mnie powinni byli w kajdany zakuć. Ja zaraz stamtąd poszedł. Całe to lato tom jak borowy zwierz żył, na drodze, w lesie, w zbożu. Nie pamiętam, com jadł, gdziem spoczywał, czym słowo wyrzekł do człowieka. Szedłem, szedłem, a jak skrzydła wiatraka, tak mi się myśli kręciły. Ja mordercą był, maszyna bezduszną bronią, aleć dlaczego ja zamordował, zaco? Czy ja winien tylko sam?
Poszedł ja w jej strony, odnalazł ten dwór i tego pana. Bogaty, poważny obywatel. Żonę miał, dzieci. Kłaniał mu się wielki i mały, w kościele swą ławkę miał najpierwszą. O Mańce już i pamięci nie było, dopiero jak się rozpytałem, przypomnieli, że bez wstydu była, bo jak panicz z nią się pobawił, to do pani poszła ze skargą i do proboszcza ośmieliła się chodzić z narzekaniem — taka bez ambicji była. Pani i proboszcz, jak się należy, zwymyślali, wypędzili, i że ladaco była, to i słusznie, że przepadła. Panicz, wiadomo, jak każdy z dziewczętami się zabawiał, ale teraz, to już się ustatkował. Był ja potem i w Bobrujsku, odnalazł tych państwa, u których służyła. Krótko trzymali, bo jak się przekonali, że jest brzemienną, wypędzili ze wstrętem. Nikt jej nie usprawiedliwił i nie wybaczył, ni ta pani, co ją chowała, ni proboszcz, ni to państwo, ni ludzie znajomi. Skądże ja miał być inny, zaco na mnie jej krew i dusza? I w domu od matki ja słyszał i w kościele ksiądz nauczał i w prawie stoi, że taka kobieta brudna i potępiona, i od czci odsądzona jest, i hańbę niesie, i nie godna w uczciwy dom wejść. Oszukała mnie, miałem prawo karać. Sto razy tom sobie wytłumaczył i nie mogę spokoju mieć. Jednako jak w dzień, tak w noc, czuję w sobie jakąś duszność i szept: „Zabiłeś, zabiłeś!“ Co innego jest na świecie, coś fałszywego we wszystkiem; jest na świecie jakaś maszyna, co zgrzyta i szarpie i dusi, a ja jej był bronią. Ja zrobił — co ta moc kazała. Ja przeklęty, ale przeklęci i ci wszyscy przede mną. Życie mi męką i zgryzotą, a wiem, że i po śmierci sąd mnie czeka. O, czeka i przyjdzie! Ona nieboga mnie nie poskarży, ona się za swą krew u mnie nie upomni, ale z tamtej strony inne prawa i zakon. Tu na ziemi Boga niema, ale On tam jest — bo śledczy z jego ręki we mnie jest, pomimo wszystkie ludzkie ustawy, i gada, że sąd mój odroczony, aż mi śmierć pozew wręczy. Wtedy ja pójdę, wtedy mnie powiodą na sprawę. Ale ja wtedy bronić się będę, ja milczeć nie będę, wtedy ją sprowadzę i przed Majestatem gadać muszą wszyscy owi, co wydali ludzkie prawa, co mnie kazali taką kobietę w ohydzie i wstręcie mieć. Oni uczyli, oni przykazywali, ja słuchał! Ja się ich nie zalęknę wtedy, ani zmilczę, ani się Majestatu nie strwożę i powiem: „O, Jezu, jeśli oni sługi i urzędniki Twoje i uczą, jakeś kazał, tom jej krwi nie winien, a jeśli uczyli mnie fałszu, to ukarz je jednako ze mną“. I wtedy prawda się stanie i słuszny wyrok usłyszę, i jeśli On mnie skarze, odetchnę z męki. A dotąd nikt mnie nie uspokoi ni pocieszy, ni rozjaśni, co mi ciemno. A tylko wiem, że mi gorzko i sromotnie, i pusto. I tak mi już będzie do końca. W nijakie już słowo ni sąd, ni prawdę na tej ziemi nie wierzę. Tu tylko maszyny są, co wszystko miażdżą, ciała i dusze, i myślenie. I nie lękam się niczego na tym świecie, żadnej klątwy. By mnie ksiądz w swem politowaniu i rozgrzeszył, nie pozbędę się dusznej zgryzoty, by odmówił odpuszczenia grzechu, to tem już nie udręczy gorzej. Nie poweseleję, bym zebrał grosz, nie będę się troskać, gdy śmierć nędza i głód przyspieszy. Pewny ja, że i to dziecko zamrze i słusznie będzie, bom nie uchował życia tamtej umiłowanej. I to już wszystko, wszystkom powiedział, całą dolę!
Umilkł i ciężko odetchnął, a potem otarł rękawem pot z czoła i podniósł wzrok nieufny na księdza.
A ten milczał z głową pochyloną, chmurny bardzo, jakby tego, co myślał i czuł, nie śmiał powiedzieć.
Wreszcie i on ciężko westchnął, podniósł głowę i spotkali się wzrokiem, i niewiadomo czyje oczy smutniejsze były.
— Gedras, ja cię ani potępię, ani uniewinnię. Mnie ciebie serdeczny żal, biedaku, i radbym ci ulżyć, pomóc żyć. Czyń dobrze, ile w twej mocy, chroń słabych od zmiażdżenia. W jałowej rozpaczy i żalu, i buncie nie godzi się żyć. Ratuj od zguby bliźniego, wtedy poczujesz, że Bóg i tu jest. Czy chcesz się ze mną pomodlić? Czy tyś się kiedy pomodlił serdecznie za tę, która cię tak kochała?
Gedras potrząsnął głową.
— Nie, nigdym nie śmiał — szepnął.
— Nie masz racji. Wszakże radbyś ją przeprosić, a jakże to uczynisz inaczej, jak przez Boga? Poklęknij, zmówimy za nią pacierz.
Gedras usłuchał, uklękli obok siebie u okna, ksiądz odmawiał pacierz, tamten poruszał ustami i trząsł się jak w febrze. Gdy powstali, ksiądz mu rękę na głowę położył.
— Codzień, o tej samej godzinie, ja za was ten pacierz odmówię. Jak zechcesz ze mną być, to ty tam u siebie także się pomódl. A w każdej życiowej potrzebie i sprawie do mnie, jak do przyjaciela przychodź. A teraz idź z dobrą myślą do dziecka, nie zamrze. Bóg ci je dał na pociechę, uchowasz!
Blask otuchy rozjaśnił oblicze Gedrasa, pochylił się do ręki księdza i bez słowa wyszedł.
Biegł z powrotem, bo zmierzch już był. Gdy wchodził do izby, serce mu biło młotem.
Ogrodnikowa drzemała na ławie, w kołysce było cicho.
— A co, przynieśliście śledzi?
— Jest wszystko. A jakże dziecko?
— Śpi. Napoiłam rumiankiem. No i z moim się rozmówiłam. Zgadza się, żebym raz na dzień pokarmiła to niebożątko, ale jeśli dacie z góry dziesięć rubli, a piętnaście na Nowy Rok.
Gedras uchylił szmatę z kołyski i zajrzał.
— Dam jako żądacie, byle mi żyło — rzekł.
Ogrodnikowa aż zdumiała. Spodziewała się protestu i targu, żałowała, że nie zażądała więcej, choć i tak nadciągnęła pięć rubli nad to, co mąż chciał.
— Albo zwarjował do tego dziecka, albo ma szelma, dobry zapas w kuferku — mówili tego dnia wieczorem w gronie rodzinnem.
Ale Gedras zapasu nie miał. Żeby dopełnić pierwsze dziesięć rubli, sprzedał Lejzorowi zegarek, pamiątkę lepszych czasów, aby wypłacić drugą ratę, wyzbył się świątecznej odzieży, kożucha i kwartalnej pensji. Zostały mu tylko łachmany, dwie koszule; został bez grosza na tytuń, aż do wiosny; przymierał głodem, bo ordynarję po większej części sprzedawał na mleko i bułki dla dziecka, ale ponosił te ofiary bez najmniejszego wahania, bo dziecko żyło, zdrowe było, rosło, znało go, uśmiechało się na jego widok.



IV.

Domek Gedrasa miał jedno okienko na drogę do pałacu. Zimą mróz je ubierał w gwiazdy i kwiaty, latem widać przez nie było żwirowaną drogę i sztachety dworskiego ogrodu, za nimi gąszcz zieleni.
Gdy dziecko jak kurczę z jajka, wykluło się z kołyski i poczęło pełzać, ku okienku temu poszły jego oczy, pragnące światła, jego myśli, ciekawe rozumienia. I pierwsze bełkotliwe słowo było: Tato — co to?
A że wtedy właśnie zima była, więc Gedras na rękę je wziął, szybę oddechem rozegrzał, rękawem trochę wytarł i pokazał.
— To świat — ale tam zimno, źle.
Oczki dziecka zmrużyły się od blasku śniegu, ukryło twarz na piersiach opiekuna z mimowolnym lękiem.
Przebiedowawszy ciężko pierwszy rok życia, Mańka jakby postanowiła żyć, poczęła w oczach rozwijać się i rosnąć. Gdy skończyła dwa lata, już szczebiotała i biegała po izbie, a takie to było ruchliwe i ciekawe, że Gedras musiał na klucz izbę zamykać, gdy popołudniu do drew szedł, bo się gwałtem za nim rwała.
Zostawała sama, rzewnie płacząc i patrząc w to okienko, za którem w dali, za drogą widziała sad w kwiecie i zieleni.
— Tato, ja chcę tam! — powtarzała żałośnie.
— Nie można — tłumaczył łagodnie. — Tam tobie nie wolno, to pański ogród.
— Ja tylko chcę popatrzeć!
— To patrz przez szybę. Jeszcze zimno, trzewiczków nie masz. Jak będzie ciepło, wezmę cię z sobą do drwalni.
— A kiedy będzie ciepło?
— Ot, już prędko.
Dziecko się uspokoiło na parę dni i znowu rozpoczynało swe prośby i pytania.
Nareszcie pewnego dnia Gedras kupił jej trzewiczki i barchanową, w paski czerwone sukienkę i odbyło się pierwsze wyjście w „świat“.
Przestwór przeraził dziecko. Zaraz za progiem, przytuliła się do nóg opiekuna, rozglądała się, szeroko roztwierając czarne, jak węgiel oczki, i dyszała i trzęsła się z wrażenia. Potem zarzuciła go tysiącem zapytań, na które, jak umiał, tak odpowiadał, a wreszcie wyrwawszy rączkę z jego dłoni, pobiegła ku sztachetom ogrodu. Była tak malutka, że dosięgała ledwie głową wierzchu podmurowania i widok zieleni zniknął. Dotknęła rączką cegieł i wróciła rozczarowana.
Gedras usiadł na ławeczce pod ścianą, a ona poczęła bawić się kamykami żwiru, a wprędce zmęczona powietrzem usiadła przy jego nogach i usnęła.
Nazajutrz wziął ją ze sobą do drwalni. Dreptała wytrwale przy nim, a on ją uczył wszystkich niebezpieczeństw. Pokazał psy, które kąsają, i studnię, którą trzeba omijać, i płot z kolczastego drutu, który kaleczy, pokazał jej ludzi, i powiedział, żeby się do nich nie zbliżała, bo wybiją.
Mańka nie dobrze to wszystko rozumiała, bo jej dotąd nikt jeszcze nie kąsał, nie kaleczył i nie bił, ale, że była przerażona i przejęta mnóstwem nowych wrażeń, więc o krok się od niego nie oddalała.
Gedras z wprawą, nabytą długiem doświadczeniem, ładował jedną ręką drwa, jedną ręką umiał założyć konia do wozu, jedną ręką nalewał wodę ze studni do beczki, i tak parę godzin obsługiwał dworską kuchnię. Za nim dreptało dziecko.
— Oho, znajda, jaka duża! — zauważył ją kucharz.
Gedras nic nie odparł, ale mu się ścisnęło serce i żałował, że dziecko z izby wyprowadził. Kucharz przecie powiedział prawdę. Znajdą była, przylgnie to do niej i zostanie na zawsze.
Gdy zarazem dał dziecku kawałek cukru, a ono się cofnęło i nie chciało wziąć, Gedras się ucieszył i nie zachęcał.
— Na, masz, mała! — rzekł kucharz. — To smaczne, spróbuj. Powiedzcie, niech weźmie — dodał.
— Naco? Syta — burknął stróż.
— Oho, jakiś hardy! Może ona hrabianka? — obraził się kuchmistrz i odszedł, a kuchcik, jakby wypadkiem, chlusnął wodą na nowe trzewiczki dziecka.
— Nie rusz mi jej! — warknął złowieszczo Gedras.
— To tak niechcący — tłumaczył się chłopak, ale gdy pusta beczka odjeżdżała, rzucił się za nią pies kuchenny, snać poszczuty, z zajadłem ujadaniem. Dziecko poczęło płakać, przerażone, ale pies wnet się opamiętał i przypadł, łasząc się do stróża.
— Tato, ja się boję!
— Widzisz, napierałaś się z izby! Nie lepiej ci tam siedzieć? Tam ci nikt krzywdy nie zrobi.
Po tej próbie przez dni parę dziecko siedziało cichutko u okienka i wyzierało na świat, ale że zbladło i przestało jeść, Gedras sam zabrał je znowu z sobą na powietrze, ale już zabronił zbliżać się do kuchni, kazał siedzieć przed drwalnią i bawić się trzaskami.
Jakiś czas zadawalała się tą przyjemnością, ale myśl się budziła i ciekawość, sił żywotnych przybywało i wciąż najbardziej nęcił ją ten ogród za sztachetami.
— Tato, co tam jest? — pytała. — Dlaczego mnie tam nie wolno iść? Weź mnie na ręce i podnieś w górę, ja tylko popatrzę.
— Nic tam niema innego, jak tutaj. Drzewa i trawa i kwiaty. A nie wolno ci tam być, bo to cudze.
— Co to cudze?
— Nie twoje.
— A co moje?
— Sukienka twoja i trzewiczki.
Odjechał z furą drew, a dziecko pozostało wśród trzasek, rozmyślając, a nic nie rozumiejąc.
Możeby się puściło na wędrówkę w stronę ogrodu, ale na drodze była kuchnia, a w pamięci zostało jej szczekanie psa i groźna twarz kucharza.
Całe to pierwsze lato swego bytowania na powietrzu spędziła pod drwalnią wśród trzasek lub przed chatką stróża. Na widok ludzi przechodzących Gedras ją nauczył chować się do drwalni lub do izby, mówiąc, że gdy ją kto złapie, to włoży w worek i wrzuci do ciemnej jamy, pełnej myszy i pająków. Uwierzyła; bała się okropnie ciemności, myszy i pająków, więc spełniała polecenie i chowała się przed ludźmi.
Przekonała się też, że ilekroć nie posłuchała, spotkało ją coś złego. Raz przejeżdżający furman ściągnął ją batem, gdy nie dość szybko usunęła się z drogi, kuchcik, stały jej prześladowca, gdy ją spotkał, a Gedrasa nie było w pobliżu, gonił ją i straszył, ciskając w nią kamykami i błotem, a raz rządca natknął się na nią i pogroził szpicrutą, wołając groźnie:
— Poco się tu plączesz i śmiecisz? Do chaty, bo dostaniesz!
A już od owego razu batem wiedziała, jak to boli. Zmykała też na widok ludzi ile sił, a nie śmiała się Gedrasowi poskarżyć, bo gdy ją zastał płaczącą wtedy, gdy ją ten furman uderzył, to rzekł:
— Dobrze ci tak, za to, że mnie nie słuchasz.
I gdy ją rozebrał i zobaczył czerwoną szramę przez plecy, to takie miał złe oczy i tak warczał, jak ten brytan kuchenny. A przecie jego jednego Mańka się nie bała. Gdy o świcie wracał do izby po nocnej służbie, stawał nad jej posłaniem i choć nie całował, to miał takie jakieś oczy, że dziecko wyciągało do niego ręce i budziło się jak skowronek szczebiotem.
Zanim się położył na kilka godzin snu, dziecko sam mył, ubierał i dawał mu śniadanie. Miała zawsze mleka i chleba dosyta, miała czystą koszulinę i sukienkę, czarne włoski ostrzygał przy skórze, gdy nastało ciepło, chadzała boso. Podczas toalety i śniadania gawędziła wesoło, potem on się kładł spać, ona wychodziła bawić się przed chatę, na byle jaki alarm cofając się do wnętrza. Nikt się nią nie zajmował, nie pilnował i nie zabawiał. Była zostawiona sobie, swemu przemysłowi i instynktowi zachowawczemu. Zwłóczyła pod okienko żwir, natykała w to badyli, papierków, szmat — robiła ogródki. Gdy się zmęczyła, zasypiała w słońcu u progu, gdy zgłodniała, wracała do izby, wgramolała się na zydel i dostawała ze stołu kromkę chleba, gdy chciała pić, umiała zaczerpnąć kubkiem wody z wiaderka w sionce.
Miała też towarzystwo i znajomych. Kot jakiś bezpański przychodził i najbezczelniej dzielił się jej mlekiem, a potem się wysypiał na przyzbie, a wreszcie kiedyś zjawił się i pies, kundys fabryczny, pokorny, bity wszędzie i pędzony, głodny strasznie, usiadł naprzeciw niej i patrzał, oblizując się, na chleb.
Zrazu Mańka cofnęła się przed nim, ale gdy nie szczekał i nie gonił jej, ośmieliła się i zbliżyła. Pies odebrał jej wprawdzie chleb i pożarł, ale potem oblizał ją i dał się ciągnąć za uszy i odtąd przychodził ciągle jeść i bawić się.
— Tato — pochwaliła się. — Jest ciucia i nie kąsa. Dlaczego nie kąsa?
— Boś malutka.
Dziecko zamyśliło się.
— To czemu ten straszny człowiek mnie „boli“ zrobił, kiedy ja malutka?
Gedras nie odpowiedział.
— Dlaczego, tato? — napierała się.
— Boś mnie nie słuchała. Mówiłem ci, żebyś od ludzi się chowała. Psy bywają rozmaite, ale ludzie wszyscy nie cierpią dzieci.
— Czy ty także „ludzie“?
— No, przecie!
— To i ty mnie nie cierpisz! A ty mnie nie bijesz!
— Jak zasłużysz, to wybiję.
Popatrzyła na niego zdziwiona, pomyślała, dopomagając sobie w tej czynności palcem w buzi i wreszcie rzekła:
— Nieprawda!
Aż się mimowoli uśmiechnął.
Gdy nastała słotna jesień, skończyły się wędrówki dziecka. Długo się upierała, towarzysząc mu wytrwale, zziębnięta, ale gdy śnieg spadł, zamknął ją bez ceremonji na klucz. Kilka dni płakała, protestując bezsilnie, wreszcie poddała się losowi.
Wyprosiła sobie tylko towarzysza kota i psa i dla niej też umaił Gedras okienko w parę wazoników niewybrednych kwiatów.
Nikt zresztą nie myślał o zabawianiu i rozrywkach małej i ona sama nie rozumiała, co znaczy nudzić się. Pod piecem miała ławkę niską, na niej garść kasztanów, fasoli kolorowej i tekturowe pudełko od gilz, pełne gałganów, które Gedras dostał od piastunki dworskiej. Tem się bawiła, rozmawiała z psem i kotem, śmiała się z nich, goniła po izbie, póki Gedras był na służbie. Gdy wracał, dawał jej robotę. Zwykle zimą plótł słomianki i maty, musiała mu podawać słomę. Wolno jej przytem było szczebiotać.
Ludzie rzadko zaglądali do stróża, zniechęceni jego mrukowatością, tylko ogrodnikowa wstępowała czasem, żeby korzystając ze swych zasług, czemś się „pożywić“. Nie można było ludziom wybić z głowy, że ten mruk był utajonym skąpcem.
Zwykle pożyczała trochę nafty, soli, smolnych szczap, a przy tej okazji zasiadała do gawędki i żeby gospodarza dobrze dla swej prośby usposobić, pieściła i chwaliła małą.
— Śmiech powiedzieć, ale wyciera się ładna z niej dziewczyna.
— Poco gadacie? — mruczał Gedras niechętnie. — Co można poznać z takiego bąka, a w głowę sobie głupstwo nabije.
— Ale właśnie, tego jej nie powiedzą inni, jak dorośnie. Ot, co ją tak trzymacie samą, chcecie, zabiorę ją na wieczór do moich, niech się pobawią...
— A poco? Żeby się potem ciągle do kompanji napierała i żeby ją tam „znajdą“ częstowali? Niech siedzi cicho w domu.
— Juści nie utrzymacie tak zawsze. Jeszcze trochę podrośnie, to ją do dzieci ciągnąć będzie i nie upilnujecie. Coście tacy zazdrośni?...
— No, co będzie — nie wiem, ale teraz i krokiem od siebie nie puszczę.
Dziecko się nie napierało i nie nudziło. Miało w sobie wielki zasób przemyślności i ciekawości do zajęcia. Dreptała za nim, gdy gotował, gdy sprzątał; naśladowała go i niby pomagała. Tylko czasem pytała żałośnie, kiedy będzie „świat“, tak zwała lato. No i tak doczekała drugiego lata na powietrzu.
Teraz już śmielej się poruszała, odnalazła swe kamyki i drogę do drwalni, ale zawsze największą ciekawością napełniał ją pański sad.
Podrosła na tyle, że noskiem sięgała nad podmurowanie i mogła tak stać godzinami, zapatrzona w cuda, oniemiała z zachwytu.
— Tato — opowiadała potem — tam za tym murem są dzieci, takie jak ja, tylko ja czerwona, a one całe białe. Dlaczego?
— To są pańskie dzieci. Żebyś mi nie śmiała na nie wołać i im się pokazywać.
— Czy one kąsają?
— Głupiaś! Nie wolno ci być z niemi i basta.
— A tam są też na drzewach czerwone kwiaty, co je ogrodniczek zrywa i zjada. Daj mnie, tato, tych kwiatków!
Ubawiony, kupił jej kilka jabłek. Smakowały, ale bardzo była zmartwiona, że kot i pies nie chcieli uwierzyć, że to bardzo smaczne.
— Tato, żebyś ty przyniósł całe takie drzewo i posadził u nas pod oknem. Żeby było dużo, dużo jabłek u nas — cały ten sad!
— To pański sad nie nasz, a jabłka trzeba kupić, ja nie mam dużo pieniędzy na dużo jabłek.
— To czemu ty także nie masz takiego sadu?
— No, bo nie mam — odpowiadał zniecierpliwiony.
— To ty miej, tato! Co to pan?
— Pan to taki starszy i mądry człowiek, który mnie daje pieniądze, żebym go słuchał, drwa woził i wodę, w nocy pilnował, żeby czego nie ukradli, co jego jest. Pan nas karmi i odziewa i daje mieszkanie a ja mu służę.
Zrozumieć tego nie była w stanie, ale wyrazy wryły się w pamięć i dużo pierwej wiedziała o „panu“ niż o Bogu.
Tak przeżyła to drugie lato na świecie. Nikt jej prawie nie zauważył, nikt się nie zachwycał jej rozumem i wdziękiem i nikt jej nie pieścił.
W pałacu równie zdrowo i szczęśliwie hodowała się „panienka“, ukochana pieszczotka rodziców. Miała dwóch starszych braci, ale była stanowczo faworytką całego domu. Dzieci zajmowały trzy pokoje i miały do swej obsługi piastunkę, bonę i Jankowską. Cały dzień te trzy kobiety zajęte były swymi pupilami, ubieraniem, strojeniem, bawieniem, pilnowaniem, karmieniem, szczególnie zabawianiem.
Surowo było wzbronione zostawianie bodaj na chwilę dzieci bez dozoru i opieki. Chłopcy byli rano myci, ubierani, sami tego nie umieli uczynić. Strojono ich jak lalki i oddawano pod nadzór bony, resztę czasu piastunka i Jankowska spędzały nad Maniusią. Dziecko było ochronione od chłodnego powietrza, karmione obficie, noszone bezustannie na rękach, ubierane i przebierane sto razy na dzień, usypiane pieszczotami i śpiewem, karmione często i suto. Od najwcześniejszych chwil życia miało zabawki drogie i ozdobne, które tłukło bezmyślnie, miało złe humory i grymasy, którym dogadzano z zachwytem, że takie „rozumne“, i było bezustannie zabawiane. Najmniejsze niedomaganie napełniało dom cały trwogą i nerwowem zajęciem. Doktór był natychmiast wzywany, leki w bezustannem użyciu, kwestje snu, apetytu, trawienia, były tematem rozmów, sprawozdań, kardynalną treścią zajęcia matki i opiekunek.
W dziecinnych pokojach było bardzo gorąco, żeby się dzieci nie przeziębiły, na powietrze wynoszono Maniusię z tysiącem ostrożności, za pozwoleniem doktora i po długiem wahaniu, tylko latem, w porze starannie wybranej, żeby nie było wiatru, zbytniego upału lub wieczornego chłodu.
W pierwszym roku wyjeżdżała w wózku pod eskortą matki i piastunki, — odpędzano od niej muchy, osłaniano parasolką od słońca, wożono tu i tam po żwirowej uliczce w ogrodzie najwyżej godzinę na dzień.
W drugim roku wynosiła ją piastunka na ręku i puszczała na ziemię czasem, gdy było bardzo sucho. Do tych spacerów był osobny kostjum biały, ciepły, na głowie kapturek, na nóżkach kamaszki i buciki, rozpinano zawsze nad nią parasol, żeby się nie opaliła, rączki już ubierano w rękawiczki. Spacery dziecinne odbywały się tylko w ogrodzie, na podwórze nie wolno ich było puszczać, bo mogły się czego przestraszyć, a szczególnie mogły się zetknąć z ludźmi, zarazić jaką chorobą. Trwoga o to zdrowie była bezustanna. Służbie nie było wolno nigdzie się wydalać, ani przyjmować wizyt, pokoje dziecinne były izolowane od wszelkiej styczności ze światem, a jednak dzieci bezustannie niedomagały i doktór w rzadkie tylko dni nie był wzywany.
Chłopcy liczyli lat siedm i pięć, gdy Maniusia miała trzy. Przez ten czas zmieniło się kilka bon i piastunek, tylko stara Jankowska potrafiła wytrwać na swem stanowisku. Co prawda wyhodowała panią Zarembinę i była na osobnych prawach, udawało jej się czasem woli dzieci nie spełnić i kaprysom nie ulec; innym to było surowo wzbronione. Wszelkie sprzeciwianie się dzieciom wywoływało płacz, krzyk, skargi przed matką i w rezultacie dzieci na swojem zawsze postawiły.
Piastunki wydalano bez ceremonji, bony zwykle same uciekały, ale dzieciom trzeba było ustąpić, dogodzić, strzec „biedactwa“ przed złem sercem i głupotą tych „nieznośnych kreatur“.
O zastępczynie było nietrudno. Świat pełen jest ubogich dziewczyn bez wykształcenia i fachu, zmuszonych na chleb pracować i które z tych wszystkich racyj oddają się pilnowaniu i nauczaniu małych dzieci. Po każdem przejściu i wydaleniu bony, pani Zarembina pisała do rodziny do Warszawy i odwrotną pocztą otrzymywała nową bonę, wybraną na zasadzie taniości i najmniejszej skali wymagań. Wybieranie piastunek załatwiała Jankowska.
Kosztowało to dużo, sprawiało w domu nieustanny zamęt, ale było oczywistym dowodem, że Zarembowie dzieci kochają, o nich wciąż myślą, niczego dla nich nie odmawiają.
Zaremba ożenił się w Warszawie z córką bogatego mecenasa. Poznał ją w karnawale na balu, uznał za dobrą partję, zaczął bywać w domu rodzicielskim, oświadczył się, a chociaż panna się wzdrygała przed „zakopaniem się na prowincji“, rodzice radzi pozbyć się jednej z pięciu córek z domu, przekonali ją, że to uśmiech losu i pomyślność i już po Wielkiejnocy był ślub.
Małżeństwo uchodziło za dobrze dobrane i szczęśliwe. Zrazu młoda pani tęskniła za Warszawą, nudziła się i wyrzekała na brak towarzystwa, potem potrosze nawiązała stosunki w okolicy, potrosze nawykła i wreszcie uwierzyła w zachwyty matki i sióstr, że los jej godny zazdrości.
— Bój się Boga, Tereniu, wielki los wygrałaś! — mówiła matka. — Jesteś bogata, masz tyle służby, taki dom, doskonałego kucharza, mąż się w nic nie wtrąca, spełnia twe wszystkie życzenia, daje ci, ile chcesz na stroje, o nic się nie potrzebujesz troszczyć — pieczone, warzone masz gotowe! Żyjesz sobie jak królowa. Żebyś wiedziała, jak Mania się biedzi z tym swoim starym, który jej każdy grosz rachuje i pilnuje jej każdego kroku, a te trzy, co jeszcze czekają partji, jak ci zazdroszczą. Mówię ci — królewskie masz życie!
Życie Zarembiny nie było może królewskie, ale było istnieniem sułtanki. Mąż wymagał od niej tego, czego wymagają od hurysy: rozkoszy i piękności. Stroił ją i dumny był z jej urody, dogadzała jego próżności, była w jego domu cackiem zbytkownem, którem się rad przed innymi chwalił.
Pani Teresa stosowna była do tej roli. Lubiła stroje, hołdy, zbytek, wygody i próżniactwo. Cnota jej zresztą była bez zarzutu, nie tyle może dzięki zasadom, jak dzięki lenistwu i zamiłowaniu wygody i spokoju. Bardzo prędko poczęła tyć i nabierać gustów sybarytki. Lubiła jeść dobrze i dużo, lubiła się wylegiwać długo w łóżku, jak najdłużej przebywać w szlafroku, czas spędzać na gawędach z Jankowską, całowaniu i pieszczeniu dzieci.
Zaremba wstawał rano i cały dzień pracował w biurze lub w fabryce, goście bywali rzadko, służby było pełno, pomimo próżniactwa więc dom był utrzymywany wzorowo i pani domu nie miała nic do roboty, nie miała też żadnego zamiłowania do gospodarstwa i jakiegokolwiek zajęcia, nawet nie prowadziła żadnych rachunków ani wglądała w czynności ogrodnika i szafarki.
Śniadanie spożywała w łóżku, przynoszono jej wtedy do zabawy i pieszczot najmniejsze dziecko. Tak leżąc w puchach, zacałowywała i opychała przysmakami tę swoją latorośl. Zwykle przychodziły i starsze i pomimo zapowiedzi, że nic nie dostaną, dojadały biszkopty i ciastka, bo matka nie umiała im nic stanowczo odmówić.
Około południa zabierano dzieci, zawsze po długich protestach, grymasach, ułagodzone i namówione obietnicą, że „jeśli kochają mamusię, to sobie pójdą, będą grzeczne, a za to coś dostaną“.
Wtedy pani Teresa wstawała i ubierała się. Trwało to z długiemi przerwami do godziny czwartej. Gdy Zaremba przychodził z fabryki na obiad, zastawał żonę już wystrojoną i zasiadali do stołu. Bona z chłopcami ukazywała się także.
Zaremba kochał dzieci, ale wymagał, aby były grzeczne i ciche. Chłopcy trochę się bali ojca, więc z początku obiadu zachowywali się przystojnie. Bona ich sadzała na krzesełkach, zawiązywała serwetki, krajała im mięso, omal nie żuła za nich i nie połykała.
Ale już po zupie rozpoczynało się napieranie i proszenie, szepty nieśmiałe bony, odmowa matki.
— Czego oni chcą? — pytał Zaremba.
— Ależ nie uważaj! Józio się napiera piwa, a doktór stanowczo mu zabronił.
— Tatusiu, ja tylko kropelkę! — poczynał skamleć malec.
— Tatusiu, a mnie Fräulein nie chce dać kartofli — wtórował drugi.
Zaremba rozpoczynał śledztwo. Kto zabronił, dlaczego? Dzieci powinny wszystko jeść, bo w przeciwnym razie rozdelikacają się i uczą napierania i łakomstwa. Matka protestowała, cytując przepisy doktora, dzieci się skarżyły, że są głodne i dostawały, o co prosiły. Że były nazajutrz chore z przejedzenia i użycia zbyt ostrych przypraw i napojów składano winę na służbę i bonę, że zapewne dały im coś niezdrowego, lub na doktora, że leczyć nie umie.
Czas, zbywający od snu i jedzenia, dzieci spędzały na zabawie. Bona musiała umieć je zająć, żeby nie nudziły matki, która, nic nie robiąc, była wciąż czemś zajęta.
Do pomocy w zabawie służyły stosy zabawek. Szafy i stoły pełne były zbytkownych cacek, prezentów wszystkich babek, ciotek, kuzynów i kuzynek. Dzieci były niemi tak przesycone, że cieszyły się zaledwie kilka godzin, potem niszczyły, tłukły, rozdzierały i rzucały.
Gniewała się za to nieposzanowanie i swawolę pani Zarembina na piastunki i bonę, ale gdy te zabraniały dzieciom bawić się w ten sposób, dzieci podnosiły wrzask i bunt, szły na skargę do matki i w rezultacie znowu strofowano bonę i piastunkę. Zaprowadzono tedy taki porządek: dzieci wszystko łamały i psuły, a opiekunki zniszczone zabawki uprzątały do szaf i komód.
Zarembina zaś była za leniwa, żeby zlustrować wartość tych zbiorów. Kupowano nowe zabawki z racji imienin, urodzin, świąt, gwiazdki i materjału do niszczenia i zabawy nigdy nie brakło.
Mimo wszystko dzieci ciągle się nudziły i korzystały z każdej sposobności, żeby się wymknąć do matki. Łaziły za nią, grymasiły, nudziły, skarżyły się na siebie, napierały się tysiąca rzeczy, narzekały na bonę.
Matka opędzała się od nich apatycznie, a gdy jej dokuczyły, pozbywała się ich ustępstwami, dogodzeniem fantazjom i cukierkami.
Dostawały, co chciały i ile chciały, pod warunkiem, że mamusi nudzić nie będą i pójdą się bawić do swoich apartamentów. Jednocześnie bona dostawała wymówkę, że ich zająć i zabawić nie umie i na czas jakiś zapanowywał w domu spokój.
Ale po godzinie w dziecinnych pokojach wszczynał się ryk, płacz, wrzask piekielny.
Zarembina pomimo lenistwa biegła przerażona. Zastawała dzieci rozszlochane, rozgrymaszone, bonę w rozpaczy.
— Co się stało? Co wam jest, dziateczki?
— Chciały iść do pani, nie pozwoliłam. Józio mnie w rękę ukąsił, Murcio mi podarł suknię. Zamknęłam drzwi na klucz — i oto co dokazują!
— To nieprawda, Fräulein mnie uderzyła! — ryczał Józio.
— A mnie kazała w kącie stać! Jakie ona ma prawo!
— Jakto? Pani ośmiela się uderzyć dziecko? Tego stanowczo zabraniam. I zaco? Że chciały do mnie przyjść — do matki. To przewinienie? Za to pani je karze? No, dzieci, cicho, cicho już! Nie płaczcie! No, chodźcie do mamusi! Kochacie swoją mamusię?
Dzieci, chlipiąc, rzucały się jej na szyję. Całowała je, tuliła w uściskach, prowadziła z sobą na czekoladki.
Maniusię, jeśli możliwe, jeszcze więcej kochano i dogadzano jej, bo była „panienką“ i dziewczynką. Literalnie chowano ją, jak kolibra.
— Zobaczysz, będzie śliczna! — zdecydowały ciotki i babki zaraz po urodzeniu, gdy była bezkształtną bryłą mięsa, z wielką, łysą głową, bez rysów, bez zębów, bez brwi.
— Będzie śliczna! — powtarzano, strojąc ją w jedwab i koronki, w gazy i batysty.
— Jest śliczna! Co za oczki, co za nosek, jakie włosy! Jaka to już czarująca, mała kobietka!
Zachwycano się, całowano, fotografowano.
— Śliczna dziewczynka — słyszała wkoło siebie, gdy tylko słyszeć zaczęła.
I wcześnie zaczęła się edukacja.
— Maniusiu, trzeba włożyć kapelusik, bo to brzydko, jak dziewczynka zwichrzy włoski i opali buzię. Maniusiu, nie biegaj tak głośno, to nie wypada dziewczynce! Maniusiu, dygnij ładnie, jak dziewczynka. Maniusiu, nie można krzyczeć i śmiać się głośno dziewczynce. To brzydko! Nie można tarzać się po trawie i bić się z chłopcami! Mamusia dziewczynka! Jak Maniusia będzie grzeczna, to dostanie ładną sukienkę i wyjdzie do gości.
Tą obietnicą kupowano zawsze uległość i grzeczność.
Maniusia lubiła być pokazywaną. Wtedy rozpuszczano jej złote włosy w lokach na ramiona, ubierano biało lub niebiesko i wyprowadzano do salonu. Goście zachwycali się i unosili nad jej urodą, wzrostem, wdziękiem, rozumem, dawali zabawki i łakocie. Dziecko czuło się bardzo wielką osobą. Istotnie była w domu na osobnych prawach.
Chłopcy, którzy sobie nic z nikogo i niczego nie robili, musieli jej ustępować, bo ona „dziewczynka“, ona słaba, delikatna, z nią trzeba uważnie się bawić, nie wolno szturchać, gonić, bo się może zmęczyć, przestraszyć. Na tym punkcie wszyscy się zgadzali na jedno i na jedno słowo skargi, na jeden pisk Maniusi, byli chłopcy karani bez apelacji. Wcześnie też się nauczyli okazywać jej powierzchowną opiekę i względy, a nazywać lekceważąco „babą“. Była bojaźliwa, kapryśna, niedołężna, próżna i łakoma. Płakała o byle co, nudziła się ciągle i wbrew wielkiej pieczołowitości, prawie nieustannie była chora i wbrew wielkiemu umiłowaniu, którego była przedmiotem, nie kochała nikogo, ale przeciwnie, miała antypatje.
Nie lubiła starej Jankowskiej, bo ta ją ciągle musztrowała, nie lubiła doktora, bo z niej żartował, a już nadewszystko nie cierpiała „wuja Bolka“. Tę antypatję dzieliła z braćmi.
Wuj Bolek, stryjeczny brat Zarembiny, zjeżdżał do nich co rok na wakacje. Był kulawy, miał wielkie krzaczaste brwi i z pod nich patrzał na dzieci wzrokiem Heroda.
Zarembowie skakali koło „wujaszka“. Był to stary kawaler i kapitalista. Zrobił fundusz gdzieś na granicy Chin, żywot miał bardzo burzliwy, teraz osiadł w Warszawie i jak sam o sobie mówił:
— Napracowałem się, teraz będę patrzeć i rozmyślać.
I rzeczywiście nic nie robił, tylko, jak Zaremba dowodził, „pastwił się“ nad wszystkimi.
Nad tymi, którzy chcieli od niego pożyczki, nad rodziną, która go chciała oplątać i otoczyć opieką, nad matkami, które go chciały za zięcia, nad młodemi kobietami, które go chciały za męża, nad przyjaciółmi i kolegami, którzy go chcieli naciągnąć.
„Wuj Bolcio“ był na wszystkie napaści w „stal zakuty“, przeciw wszelkim upojeniom i jadom „zaszczepiony“. Nic go się nie brało.
Dzieciom Zarembów wydawał się bardzo stary, ale w rzeczywistości, gdy zaczął spędzać u nich wakacje, miał lat czterdzieści, był łysy i trochę na nogę utykał. Zarembina nazywała go poufnie le diable boiteux i w duchu bardzo nie lubiła za otwarty wstręt i niechęć, jaką objawiał dla jej dzieci.
Pomimo tego spędzał u nich co rok parę letnich miesięcy i miał swój pokój. Jeśli czego dzieci się bały, to groźby, że ich zamkną do pokoju wuja Bolka. Stara Jankowska opowiadała o nim niestworzone rzeczy umyślnie, żeby tę grozę utrzymać.
Gdy wuj Bolek przyjeżdżał, pytał na wstępie Zarembiny:
— No cóż, „kanary“ twoje jeszcze żyją wszystkie?
— Ależ, Bolku! — protestowała z bolesną obrazą.
— Osobliwość, jaki jednakże organizm ludzki jest odporny. Trujesz ich systematycznie i żyją! A jeszcze was z domu nie wypędziły?
— No, no! Bądź spokojny! Tak źle nie będzie.
— Jeszcze parę lat czasu!
Prezentacji dzieci nie bywało. Gdy się zgromadzono na obiad, wuj spoglądał na nie wzrokiem ludożercy, nie trudził się przemówić, a gdy go witały, nadstawiał do pocałunku łokieć.
Obecność jego działała mrożąco. Z początku dzieci nie śmiały się odezwać, potem szeptały, zezując na niego, a gdy się oswoiły i rozpoczynały zwykłe swary, napierania i grymasy, wystarczało, żeby na nie spojrzał, aby oniemiały.
Niecierpiały go też serdecznie i starały spotykać jak najrzadziej. Wuj ze swojej strony tak je ignorował, że chłopców nawet nie rozpoznawał jednego od drugiego, a spotkawszy przed gankiem Maniusię, zdawał się jej nie spostrzegać.
Bolało to Zarembinę.
— Właściwie, Bolku, co ty czujesz do moich dzieci? — spytała go raz, korzystając, że był w dobrym humorze i zdawał się łaskawiej na nie patrzeć.
Siedzieli przy czarnej kawie na ogrodowym ganku, a dzieci bawiły się opodal z boną.
— Jakto? Co czuję? Przedewszystkiem litość.
— Dlaczego?
— Ano, że mają taką matkę.
— Ach, więc ja jestem zła?
— Tyle masz talentu na matkę, ile ja na ojca.
— No, w to wierzę — roześmiała się. — Ale poza tą litością nie obdarzasz ich zbytnią sympatją.
— A zaco? Poczekam z tem. Teraz są w wieku, w którym dzieci wszystkie uchodzą za bardzo mądre i za bardzo piękne. Że zaś świat dorosłych składa się przeważnie z głupców i brzydali, poczekam z zachwytami, aż twoje kanary ziszczą pokładane w nich nadzieje. Przysięgam ci najuroczyściej, że jeśli za kilkanaście lat będą wyjątkiem z ogólnej pospolitości, uczynię je swymi spadkobiercami. Co więcej możesz żądać?
— Żądam, żebyś je lubił choć trochę.
— Aha! Tobie się zdaje, że ty je lubisz?
— Zdaje mi się, że daję tego dość dowodów. Żyję tylko dla nich i niemi.
— To szkoda. Bo ja żyję tylko dla siebie i bardzo mi z tem dobrze.
— Poczekaj, jeszcze cię wyswatamy. Będziesz jeszcze i ty żyć dla kogoś i dopiero poznasz szczęście. Twoje życie — to nie życie. To egoizm.
— A wyście te kanary wyprodukowali przez umartwienie, ofiarę i poświęcenie? Słuchaj, nie praw głupstw i nie czyń z siebie bohaterki. Bawicie się w męża i żonę, potem w ojca i matkę, bawicie się dziećmi. Otóż ja wolę się bawić w inne gry i jeżeli jestem egoista, to szczery.
— Żeby wszyscy ludzie uchylali się od obowiązków, cóżby się stało ze światem i ludzkością?
— Co? Byłoby lepsze powietrze, większa cisza i mniej tłoku. Bądź spokojna. Światby istniał bez twej pracy dla ludzkości, w formie trojga cherlaków, próżniaków i kapryśników.
— Nie rozumiem, co ty masz do moich dzieci za szczególne uprzedzenie. Nie są inne, jak wszystkie dzieci.
— Właśnie! Imię im legjon! Ani twoje teorje, ani twoja praca dla ludzkości nie jest czemś szczególnie trudnem i wymagającem zachęty i pochwały. Ergo — nie żądaj moich zachwytów.
— Jesteś ohydny cynik.
Tem zdaniem z dodatkiem klapsa kończyły się podobne rozmowy. Pani Teresa za mało myślała, a za bardzo była leniwa, żeby móc i chcieć dysputować.
Wuj Bolek na wakacjach prowadził ruchliwe życie. Bardzo rano kąpał się w rzece, potem zaglądał do fabryki, zajmowała go robota i chętnie rozmawiał z robotnikami. Skwar południowy spędzał w swym pokoju, a około zachodu słońca szedł znowu nad rzekę ze strzelbą i dużo marnował prochu, ale nigdy nie przynosił zwierzyny. Często też wieczorem szedł do miasteczka na karty do rejenta i wracał późno.
Znał tedy dobrze Gedrasa i bramę.
W pierwszym roku go nie zauważył, ale w drugim już sobie tę twarz przypomniał, w trzecim powitał jak dobrego znajomego i dopiero wtedy spostrzegł dziecko plączące się u nóg stróża.
— To wasza mała? — spytał.
— Moja — odparł Gedras, mimowoli usuwając za siebie dziecko, tak się lękał dla niej ludzkich oczu.
— Skądże się wzięła raptem? W zeszłym roku nie było.
— Było, ale małe, to siedziało w chałupie, a teraz łazi za człowiekiem.
— To i żonę macie?
— Nie, tyle wszystkiego.
— I tak się samo chowa?
— A cóż! Co jej więcej potrzeba? Na nogi już stanęła, to i najgorszy kłopot skończony.
— Tak, nawet z czesaniem nie macie kłopotu — uśmiechnął się, patrząc na ostrzyżoną przy skórze główkę.
Potem wyjął złotówkę i podał dziecku.
Jak zwykle nie chciała wziąć i umknęła do chaty. Zabawiło go to i nazajutrz, gdy ją ujrzał, bawiącą się z kotem przed drzwiami, przystanął i zagadnął:
— Mała, jak ty się nazywasz?
— Mańka — odparła rezolutnie.
— A chcesz cukierka?
— Nie chcę.
— Dlaczego?
— Bo tato mówił, że od tego wąsy rosną.
— A co to wąsy?
— Ja nie wiem, ale cukierka nie chcę.
— A gdzie twój tato?
— Śpi.
— To daj mi klucz od bramy.
— Nie dam, bo wysoko wisi i tato nie pozwala bawić się kluczami. Ale ja tatkę zbudzę.
Po chwili Gedras wyszedł zaspany i otworzył furtę.
Ale pan Bolesław popatrzył na szosę, po której wicher gnał kurz, i odechciało mu się przechadzki.
— Fuj — nie pójdę. Żal mi, żem was zbudził — rzekł zawstydzony.
Ale stróż uśmiechnął się dobrodusznie.
— Za to, proszę pana, jem chleb i zwyczajnym.
— Bardzo roztropna wasza mała. Niedługo potrafi was wyręczyć. Macie tu dla niej na sukienkę.
Gedras datek przyjął jakoś niechętnie, wahająco, nie potrafił podziękować.
— Oj, proszę pana, naco? To moja służba — zamruczał.
Z tej racji wieczorem wspomniał go wuj Bolek w rozmowie.
— Jaki ambitny ten twój stróż. Ledwie raczył przyjąć napiwek.
— A tak, to hardy i niemiły człowiek, ale jako służący bez zarzutu. Służy już kilka lat i jeszczem z nim nie zamienił dziesięciu słów. Z nikim się nie przyjaźni, nikt go nie lubi, ale i nikt nie potrafi wynaleźć nań skargi lub donosu. Takie nadzwyczajne było w nim to zajęcie się znajdą.
— Więc to nie jego dziecko?
— Ależ nie! Jakiejś nieznanej włóczęgi, która zmarła przy urodzeniu dziecka. Ten człowiek swoim kosztem nędzarkę pochował i dziecko hoduje, sam kaleka. Bywają w tych ludziach takie niespodzianki i sprzeczności.
— Wiesz, tę znajdę chrzcili jednocześnie z naszą Maniusią i mieliśmy wtedy przejście z proboszczem — ozwała się pani Teresa. — Zachował się skandalicznie, jak demagog. Lorcia była taka zażenowana, bo to, widzisz, nie zechciał tu chrzcić, tylko w zakrystji, razem z pospólstwem — z tym podrzutkiem! Od tej pory jesteśmy na zimno z proboszczem.
Wuj Bolek spojrzał przez okno na Maniusię, odbywającą spacer pod eskortą bony i na rękach niańki, bo deszcz był upadł i bano się dla dziecka przemoczenia nóżek, otuloną w paltocik i kapturek i grymaszącą bezustannie, i porównywał do tej czarnej, bosej drobiny, bawiącej się z kotem i takiej wesołej.
Mańka miała wtedy już czwarty rok i całą głową wyrosła ponad podmurowanie pańskiego ogrodu. Stała się też śmielsza, nie trzymała się drwalni i przyzby domowej. Gdy Gedras woził drwa, już się mocowała ze szczapami i pewna była, że już mu pomaga, rwała trawę dla ślepego konia, który obsługiwał kuchnię, a gdy Gedras spał, chadzała do ogrodzenia i zaglądała do ogrodu. Umiała tak stać godzinę z twarzyczką, przytuloną do krat, przypatrując się, jak tamte dzieci się bawiły.
Nie wiadomo, jakim sposobem nastąpiło poznanie, ale pewnego wieczora Maniusia dostała strasznego ataku grymasów, wołając uparcie, że ona chce się bawić z „czarną“ dziewczynką. Pani Teresa zarządziła surowe śledztwo, dozorczynie zapierały się i kłamały na potęgę, ale wreszcie wyszło na jaw, że ową żądaną zabawką była „stróżowa znajda“.
Powstał w garderobie sądny dzień. Pani się tak oburzyła, jakby dziecko zetknęło się z trądem. Wypędzono piastunkę, zagrożono wypędzeniem bonie, oberwała nawet Jankowska. Maniusia pierwszy raz w życiu nie dostała tego, o co się napierała.
Ale Maniusia umiała chcieć, więc nazajutrz powtórzyły się grymasy w zdwojonej dozie. Nie było sposobu ani jej zabawić, ani oderwać myśli od tego przedmiotu. Wyczerpała wszystkie swe sposoby: wrzasku i płaczu, drapania i bicia, napierania się i nudzenia matki, coraz bardziej uparta i zacięta. Trwało tak trzy dni; wreszcie pani Teresa znudzona, zniecierpliwiona, wyrzucona ze swego ulubionego far niente bezustannem nudzeniem córki, rzekła do starej Jankowskiej:
— Dziecko się gotowe rozchorować. Dowiedz się, Jankosiu, od tego stróża, czy ta mała zdrowa i czysta. Wykąp ją, wyczesz, ubierz czysto i niech tu wreszcie przyjdzie. Co robić! Mam nadzieję, że po godzinie Maniusia będzie miała dosyć tego towarzystwa, to ją odeślemy. Mój Boże, jakich ofiar nie trzeba robić dla tych dzieci! A uważajcie, Jankosiu, żeby ta mała nie nauczyła dzieci czego złego.
Jankowska poszła, rada też, że zdobędzie trochę spokoju. Wróciła dość prędko, ale sama i z twarzą wzburzoną.
— Czy to słyszane rzeczy? Ten gbur nie dał mi małej!
— Co? Jakto? — uszom nie wierząc, zawołała pani.
— Nie dał! Powiada, że to nie kompanja dla małej. Koniec świata, dalibóg!
Maniusia, zrozumiawszy, że „czarnej dziewczynki“ nie dostanie, poczęła ryczeć i ze złości tarzać się po ziemi.
Zarembinie oburzenie odebrało mowę na chwilę.
— Poproś pana z kantoru — rozkazała wreszcie, rzucając się, by ugłaskać jedynaczkę.
Gdy Zaremba zaniepokojony przyszedł, długo wśród spazmów dziecka i opowiadań wszystkich kobiet nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodzi.
Gdy mu wreszcie rzecz wyjaśniono i jego zaraziło oburzenie żony. Wróciwszy do kantoru, kazał zawołać do siebie Gedrasa.
Stróż tymczasem się opamiętał, przygotowany był do obrony jedynej dla słabszego względem silnego, to jest wykrętów.
Gdy stanął przed chlebodawcą, był zbrojny w argumenty.
— Co to stara Jankowska na ciebie donosi, jakobyś nie chciał dać tej małej swojej na zabawę panience?
— Jankowska przyszła — pyta — czy mała czysta, powiedziałem, że dla mnie czysta, pyta: czy ma wszy? Powiadam: wam ich nie naniesie. Pyta: czy zdrowa? Powiadam: jak chora, to jej nie tykajcie, to was nie zarazi. A wreszcie powiada, że ją zabierze do pałacu. Więc ja jej na to powiedział, że jak do pałacu, to ona i za brudna, i za głupia i ręczyć nie mogę za zdrowie i że jej nie puszczę. To ze złością poszła.
— Jankowska źle spełniła polecenie. Moja mała chce się bawić z twoją i to moja żona pozwala jej przyjść do dzieci. Zaprowadź ją tedy zaraz do garderoby.
— Kiedy, proszę pana, dziś to naprawdę straszno. Ona chrypie od kilku dni, może być krup.
— W takim razie nie, nie prowadź, aż będzie zupełnie zdrowa.
Gedras umknął co rychlej z przed pańskiego oblicza i od tej chwili Mańka nie pokazała się na dworze.
Ale, niestety, nie zapomniano o niej w pałacu, co dzień ktoś się o nią dowiadywał.
— Chora leży — odpowiedział stróż.
Chatę na klucz zamykał, gdy wychodził, a gdy spał, to się ze środka ryglował. Jednakże Jankowska złość ku niemu czuła, poczęła szpiegować i wreszcie rzekła pani:
— Chora, chora! To niechby doktór ją obejrzał.
Nazajutrz doktór był właśnie wzywany do dzieci, więc proszono go o zbadanie znajdy.
Gedras musiał chałupę otworzyć i pokazać małą.
Okazało się, że była tylko wystraszona, mizerna i spłakana, ale zresztą zupełnie zdrowa.
Jankowska, asystując przy wizycie lekarza, zabrała ją tedy natychmiast do pałacu, a Gedras już nie protestował, tylko usiadł na ławce pod piecem w pustej izbie i ponuro się zamyślił.
Potem, jakby nic, poszedł do drew, ani spytał o dziecko przechodzącej służby.
Wróciła Mańka przed wieczorem rozgorączkowana, rozbawiona, objedzona łakociami, z fartuszkiem, pełnym przysmaków i popsutych zabawek. Zaczęła mu szczebiotać, opowiadać, chwalić się co widziała, co jadła, jak było wesoło. Słuchał posępny, z jakąś niechęcią do niej i ostro zapędził do snu.
Nazajutrz, ledwie się ubrała, nie chciała jeść śniadania, tylko wyglądała, żeby ją do tych cudów zawołano. Przyszła piastunka, już nawet nie pytała Gedrasa o pozwolenie, zabrała małą jako zabawkę „panienki“ i poprowadziła.
Weszło w zwyczaj, powtarzało się co rano. Raz przecie mała wróciła wcześniej i płacząc, że ją panicze pobili i nazajutrz nie chciała iść, ale przynieśli jej cukierka, ugłaskali i uprowadzili.
Gedras patrzał na to wszystko i nic nie mówił, coś knuł potajemnie.
Wreszcie pewnego dnia nad wieczorem, zostawiwszy na swem miejscu chłopaka ogrodników, poszedł na plebanję.
Ksiądz go przyjął uprzejmie, jak zwykle spytał o małą, jak mu się powodzi, rozmawiali tak chwilę. Wreszcie Gedras rzekł, że chciałby dostać metrykę dziecka.
— Cóż to? Zamąż ją wydajesz? — zażartował ksiądz. — Dobrze, każę ją zakrystjanowi odpisać, jutro dostaniesz.
Gedras chwilę się wahał, wreszcie się zdecydował i spytał:
— A czy to można w metryce napisać, że ona moja córka?
— No nie, tego nie można.
— To jakże będzie?
— Ano — jak prawda.
— Znajda, podrzutek?
— Jakże chcesz inaczej? Toć dokument urzędowy.
Usta Gedrasa zbladły i zadrżały.
Po krótkiej chwili rzekł:
— Na całe już życie do niej ta hańba niechybnie przystanie. A co to komu za krzywda będzie, jak ksiądz napisać każe, że ona moja ślubna córka? Toć dla niej jakby zbawienie, odkupienie.
— Nie można fałszować metryk, ja za to będę odpowiedzialny. To bardzo smutne, ale widzisz, to jaki taki hamulec dla ludzkiej zwierzęcości.
— A toć nie był hamulec dla tych dwojga jej rodziców, kiedy ot — ona jest. Ale dlaczego ona za to pokutować musi?
— Kara za grzech spada na dzieci.
— Nie rozumiem ja tego. Ano, jak ksiądz mówi, że czystej metryki nie mogę dostać, to co mi z takiej prawdziwej, niech już tak będzie.
Pocałował księdza w rękę i wyszedł.
Na ulicy postał chwilę zamyślony, opanowany upartą myślą zdobycia tej metryki, a nie widząc sposobu, wreszcie jakby bez celu powlókł się przed siebie, i sam nie wiedział, jakim sposobem znalazł się przed „zakładem“ Lejzorowej.
Pomyślał, zawahał się i wszedł do szynkowej izby. Mało było gości. Jakichś dwóch chłopów, rajcujących z jakimś jegomością o czerwonym nosie i mizernej garderobie.
Gedras usiadł z boku i kazał sobie dać piwa. Brudna żydówka podała mu butelkę i lepką, nigdy nie mytą szklankę, a potem stanęła pod piecem, naprzemiany to drapiąc się w głowę, to ziewając.
Po chwili z alkierza wyjrzała Lejzorowa i na widok rzadkiego gościa, cofnęła się. Musiała tam odbyć się narada, bo po chwili zjawił się przed Gedrasem jeden z synów żydówki i uprzejmie go pozdrowił:
— Co to za święto, że wy na piwo wstąpili? Może czem można służyć? — zagadnął.
Gedras się przymusił do grzeczności.
— Ot, byłem za interesem u księdza i pić się zechciało.
— Och, pijcie na zdrowie. A co u was słychać?
— Ja to nic nie słyszę.
— Wiadomo, wy rzetelny i porządny człowiek. Aż szkoda, że tak przepadacie. Co to za miejsce? I tyle lat pokutujecie. Jabym wam zaraz lepszą służbę dał.
— Żartujecie. Do niczego dobrego nie zdatny — kaleka.
— Och, czy to ręce płacą? Ręce tania rzecz! Wasza rzetelność, to pieniądz. Za sumienie drogo płacą, a pan Zaremba to nawet u was tego nie rachuje.
Gedras ramionami ruszył i milczał. Po chwili zagadnął:
— To adwokat — ten tam?
— Aha, znacie go? To Drozd, pisarzem był w policji. Sprytny, ma głowę. Tylko pilnować trzeba.
— Nie, ja go nie znam.
— Nu, a co? Poco wam adwokat? Macie z kim sprawę?
— Z nikim. Tak sobie — poradzićbym się chciał.
Mówił wahająco. Żyd go z oczu nie spuszczał, coś węszył.
— Nu, może ja poradzę. Ja nie gorzej Drozda sprawę znam, a on rzadko trzeźwy. O co wam chodzi?
— Ot — metrykę swoją zgubiłem, a w parafji papiery się spaliły. Nie wiem, jakby tu dostać nową.
Żyd zamyślił się, kombinując, coby to było, bo nie wierzył w taką sprawę. Wreszcie powoli rzekł:
— Można mieć, jakie chcąc dokumenty. Czemu nie. Jedne kosztują drożej, inne taniej, jedne trudniej znaleźć, drugie łatwiej. Na to Drozd nie potrzebny. Czy wam paszport potrzebny?
— Nie, paszport mam. Metryka zginęła.
— Może być i metryka. Och!
— Skądże?
— Skąd? Skąd potrzeba. Dajcie dwadzieścia pięć rubli, to za tydzień wam dostawię.
— Jakiej trzeba? Prawdziwa?
— Rozumie się. Dobra, po formie. Za złą nie warto i grosza dać.
— Dwadzieścia pięć rubli! Skąd ich wziąć? — stęknął Gedras, wstając.
Zapłacił za piwo i wyszedł.
— Jak wam się stanie ciasno, to śmiało do mnie się zgłoście — rzekł mu żyd na pożegnanie.
Gedras wracając do domu, gorzko się uśmiechnął.
Ciasno! Było mu ciasno — i co z tego — jaki na to ratunek? Całe życie przesunęło mu się przez pamięć.
Był uczciwy, pracowity, trzeźwy — a co z tego? Ani się kiedy zabawił, ani użył, ani poweselił, trudził się i męczył i ot całe życie zgrzytało i zacinało się jak popsuta maszyna. A teraz temu dziecku kazał żyć — poco? Nic dlań uczynić nie może, ani go przed niczem uchronić i nawet nikomu nie potrafi wytłumaczyć ani przekonać, że ją od zguby broni. Ach, zabrałby je, zabrał tak zaraz, i uciekł z niem, ale dokąd, ale jak, ale za co?
Skamlało mu coś w piersi z żalu i rozpaczy, musiało być bardzo silne i dojmujące, kiedy tegoż jeszcze wieczora zameldował się do pana Zaremby z prośbą o posłuchanie.
Zaremba przypuszczał, że odkrył jakąś kradzież, więc kazał go zawołać do gabinetu, choć to nie była godzina przyjęć.
— Co tam się stało? Złowiłeś złodzieja?
— Nie, proszę pana, wszystko spokojnie.
— Więc czego chcesz?
— Przyszedłem łaski prosić.
— O tej porze? Nie możesz przyjść w dzień do biura?
— Bałem się, że śmiałość odejdzie. Niech pan daruje.
— No, więc prędzej — czego chcesz?
— Proszę pana, siódmy rok służę, ile mocy i ze szczerego serca. Możem i nie wart tej pensji i strawy, bom kaleka. Starałem się, jak mogłem, a teraz to gotowem taniej służyć, tylko żeby pan był łaskaw i mojej małej nie kazał zabierać do pałacu.
— Co? Dlaczego?
— Bo, proszę pana, nie jej tam miejsce.
W tej chwili wszedł do gabinetu wuj Bolek, szukał na biurze gazet, zatrzymał się i słuchał.
— No, naturalnie, że nie jej tam miejsce — odparł Zaremba — i mógłbyś zrozumieć, że jej tem robią łaskę.
— Nie, proszę pana, jej tem robią krzywdę i niedolę. Ja nie mogę jej tam dać i zostawić. Ja panu służę, do pana należy mój czas i siły, i dziecko będzie służyć, jużci — nie na co innego się urodziło, ale teraz ono moje, nie trzeba mu jeszcze ni rozmyślać, ni cierpieć.
— Więc ona cierpi, bawiąc się z moją córką? Jej się dzieje krzywda, że ją tam karmią i zabawiają, jej źle i ciężko! A zabierajże ją w takim razie i wynoście się we dwoje! Mam dosyć kramu z takiemi fanaberjami! Od kwartału jesteś wolny i żeby mi się ten bachor nie pokazywał na podwórzu.
Gedras dygotał i blady był bardzo. Patrzał na pana oczyma pełnemi zgrozy i przestrachu. Tak się spodziewał czegoś innego — zrozumienia, względności. Tak gorąco prosił, tak pokornie i — obraził.
Odrazu odbiegły go wszystkie słowa, które był sobie ułożył, stał bezradny, odurzony, jedno pamiętając, że kwartał kończył się w październiku, że pójdzie szukać chleba i dachu z dzieckiem — na zimę.
Ale nie śmiał już nic. Sztucznie podniecona odwaga odpadła, skurczyła się dusza i stał, nie mogąc ni prosić, ni przepraszać, ni się tłumaczyć.
Słychać tylko było gniewne sapanie Zaremby i pisk muchy, gdzieś w kącie, oplątanej w pajęczynę.
Wuj Bolek podniósł oczy w ten kąt i starał się dojrzeć oprawcę i ofiarę.
— No, czegóż jeszcze chcesz? Możesz iść! — rzucił niecierpliwie Zaremba.
— Słucham pana — rzekł Gedras, i wyszedł potykając się.
— Słyszałeś kiedy coś podobnego? — wybuchnął Zaremba.
— Mój drogi, widocznie honor i ambicja nie jest naszym monopolem.
— Niech mu służy, i owszem. Rura mu zmięknie, jak trochę zazna biedy. Będzie zdrowo.
— Właściwie, dlaczegoś ty go wydalił?
— Jakto? To ci nie wystarcza?
— Ale co? Jako nocny stróż w niczem nie zawinił. Tracisz użytecznego sługę i skazujesz na nędzę człowieka. Zaco? Zato, że logicznie myśli i dba o swoje dziecko, nawet nie własne, ale przybrane. I chcesz go „poprawić“ głodem — winszuję!
Tu wuj Bolek wziął laskę i zgarnął pajęczynę. Pisk muchy ustał.
— Nie mogę tego słuchać — mruknął.
— Szczególny masz punkt widzenia — rzekł Zaremba.
— Tak — mój własny — dlatego wycofałem się ze wszystkich interesów — odparł wuj Bolek, biorąc gazety i wychodząc.
A Gedras ze swą klekotką i pękiem kluczów krążył jak zwykle po obrębie zabudowań i rozmyślał.
Cały dwór, ścieżki i zakąty, tak mu znane, stały się raptem obce i obojętne, wstrętne nawet. Pełną miał duszę buntu i goryczy, złość do samego siebie, że głupi był, że pracował szczerze, że nie kradł, nie zbierał. I oto co miał z tego — ten kikut.
Przechodząc koło swojej chaty, wstąpił do środka, zapalił lampkę i osłaniając ją, zajrzał do Mańki. Spała, cisnąc do piersi jakąś połamaną lalkę „panienki“. Już nie bawiła się fasolą i zrzynkami papieru, codzień przynosiła inne zabawki z pałacu i ubrana była w stare sukienki „panienki“.
Gedras zabawki te zebrał, odzież także i wepchnął w piec, potem to wszystko podpalił, patrząc na zniszczenie z posępnem zadowoleniem.
— Co to robicie? — nagle ktoś się do niego odezwał.
Drgnął, obejrzał się i machinalnie sięgnął do czapki.
W progu stał pan Bolesław.
— Pan każe bramę otworzyć?
— Nie, wyszedłem trochę na powietrze, i błysnęło w waszem oknie. Myślałem, że pożar.
— Nie — tom gałgany palił.
— A widzę, jeszcze dogasa drewniany koń, com niedawno dzieciom przywiózł. Połamały i wyrzuciły.
— Małej mojej podarowali.
— Pocoście spalili? Będzie lamentować.
— Lepiej niech teraz popłacze, jak potem. Odwyknie i zapomni, jeszcze czas, mała jest.
— Właściwie moglibyście ją jeszcze z temi dziećmi zostawić, dlatego że mała. Uraziliście pana Zarembę niepotrzebnie.
— Proszę pana, pan Zaremba nazwał to moją fanaberją. Nie potrafiłem powiedzieć. Od czasu, jak małą tam wzięli, to jakby ją truli. Już nie chce jeść mego chleba, już napiera się sukienek i bucików, już się wstydzi ostrzyżonej głowy. Ot i dziś pyta mnie, co to znaczy „znajda“. Trują ją, psują i urągają. Na co wyrośnie? Czego dobrego dla siebie tam się nauczy? Im wolno się stroić i zabawiać i w zbytku być — dla niej — to zguba! Wzięli ją do zabawiania panienki, a potem będą się nią zabawiać panicze. Pewnie, co ona takiego osobliwego, sierota bez nazwy, znajda, podrzutek! Dla całego świata taka jest i zostanie, ino nie dla mnie. Ja też na świecie nic nie znaczę, ot, za kawałek chleba mnie kupić można i mieć, ale jedno dziecko mam i ono mi takież dobre i drogie, jak królowi — królewna. Nie dam jej dostatków ni honorów, to choć dopilnuję, by rada była ubóstwu swemu, zdrowiu swemu, młodości swojej. Toć moje słuszne prawo! Pan Zaremba się gniewał i wygnał mnie — to jego prawo. Może tak i lepiej. Może znajdę daleki kąt odludny, gdzie nie będą wiedzieć, że ona znajda, nie będą jej karać niewinnie.
— Macie niby rację, ale też i zamiary nad możność. Czyście obrachowali, jak trudno o chleb i grosz?
— Żebym rachował, tobym jej nie wziął za swoją, żebym rachował toby mi fabryka musiała zapłacić za rękę. Nie umiem rachować. Rachując, ważąc, to człowiek nic dobrego nie zrobi.
— Umiecie czytać, pisać?
— Umiem, ale słabo.
— Kiedy stąd odchodzicie?
— Na jesieni.
— Ja jutro wyjeżdżam. Będę o was pamiętać. Może wam jaką robotę wynajdę. Macie tu mój adres. Zgłoście się, gdy zostaniecie na bruku.
Gedras wziął kartkę i milcząc w rękę go pocałował. Razem z kartką dostał trzy ruble i za tysiące dobrej nadziei i otuchy.
— Do jesieni i ja w kraju nie będę — rzekł na rozstanie pan Bolesław.
Kartkę z tym adresem Gedras schował jako najdroższy skarb.
Ale stało się inaczej, jak myślał. Jakoś na trzeci dzień zawołano go do biura i pan Zaremba oznajmił mu, że dostanie natychmiast półroczne wynagrodzenie z góry i ma się do wieczora wynieść.
Panienka wyprawiała takie grymasy i skandale o Mańkę, że postanowiono wydalić stróża, aby nie było pokusy ustąpienia dziecku.
Gedras spokojnie wyrok przyjął. Może i on wolał usunąć swoją małą daleko, bo strasznie nudziła do pałacu. Zresztą złakomił się na kilkadziesiąt rubli gotówki, więc otrzymawszy je, poszedł do miasteczka, kąt u znajomego mieszczanina wynajął, graty na furę zabrał, i wieczorem nie było i śladu po nim we dworze, gdzie tyle lat sumiennie pracował.
Nie drogie było mieszkanie, ale i nie wspaniałe. Malutki alkierzyk w chałupie, okienko na grzędy, warzywa i płoty, za całą kuchnię kominek, do którego opał musiał sam kupić. Zimą musiało tu być nie do zniesienia, ale do zimy Gedras się spodziewał dostać służbę.
Parę dni przesiedział osowiały, nie śpiąc w nocy z długoletniego nawyknienia, udręczony bezczynnością. Dziecko płakało także, nie rozumiejąc zmiany, nie mogąc się pogodzić z ciasnotą i niewolą, bo jej zabraniał bawić się ze zgrają dzieci gospodarza i trzymał w izdebce.
Po paru dniach wieczorem poszedł do Lejzorowej. Wiedziano już tam o jego dymisji, ale wiedziano też że ma kilkadziesiąt rubli, więc warto było z nim gadać.
Jeden z żydów obiecał mu służbę, ale żądał dziesięć rubli faktornego, drugi zagadnął o tę metrykę, ceniąc ją dwadzieścia rubli. Człek rozdrażniony wrócił do domu, postanawiając cierpieć do jesieni i czekać na obietnicę dobrego pana.
Tymczasem, nie mogąc żyć bez roboty, zaczął się mozolić nad pleceniem koszyków, słomianek i wiązaniem mioteł. Ciężko mu szło z tą jedną ręką, pomagał sobie zębami, nogami, kikutem i powoli nabierał wprawy.
Materiał nic go nie kosztował, nad rzeką były gąszcze łozy i brzeźniaku, mieszczańskie, wspólne i nikt mu nie bronił ścinać. Idąc rano do roboty, zabierał ze sobą Mańkę. Dzieciak polubił to życie; bawił się kwiatami, muszkami, gwarzył i szczebiotał, i powoli, jak umiał, pomagał, nawet kalece, zajmował się robotą.
Gotowe koszyki i miotły chowano w krzakach, a na tygodniowy targ Gedras je wynosił na rynek, i zebrał co tydzień parę złotych na strawę. Ale ten zarobek nie wystarczał, trzeba było czerpać z zapasu. Jednakże to lato zostało dobrem wspomnieniem w życiu. Było w tych łozach tak pusto, tak cicho, nikt o nich nie wiedział, nikt im nie dokuczał. Dlatego zapewne wydało im się takie krótkie, tak prędko przeszło.
Zapomniała Mańka o pałacu i panience, przylgnęła więcej do opiekuna, stawała się z dniem każdym roztropniejsza, a rosła naschwał i odznaczała się wśród innych dzieci zdrowym wyglądem, żywością swobodną i rozgarnięciem.
Jednakże Gedras ciągle o służbę się starał i czasami do Lejzorowej zachodził. Lękał się zimy, wydatków większych i musowej bezczynności.
Zgłosił się nawet do proboszcza, ale gdy zamiast roboty lub obietnicy dostał rubla, już więcej nie poszedł, wstydząc się jałmużny.
U Lejzorowej obiecywano, ale żądano zawsze dziesięć rubli, gdy wreszcie i na tę cenę się zgodził, ofiarowano mu miejsce u żyda do oglądania gęsi, za dwa ruble miesięcznie.
— Nu, co wy więcej warci? I tak to łaska! Kaleka!
Odmówił tedy, i gdy jesień przyszła, z wielkim mozołem napisał list do pana Bolesława, ale i listopad minął, a odpowiedzi nie było.
Urwały się zarobki, nastały mrozy. W alkierzyku było bardzo zimno, więc Gedras nie bardzo bronił Mańce odwiedzin do dzieci gospodarza, do ciepłej izby.
On nie miał gustu do rozmowy. W dzień nudę, co go żarła, głuszył byle jakiem zajęciem, wieczorem siedział w swej izdebce i bił się z myślami. Światła nie palił przez oszczędność, trochę węgla na kominie się żarzyło, od gospodarzy dolatywały śmiechy i rozhowory, on w kożuch otulony dumał niewesoło.
Potem trochę ruchu i życia przynosiła Mańka, wracając do snu. Opowiadała, jak się bawili, rzadko była głodna, szczebiotała wesoło.
I raz rzekła:
— Tato — co to bękart?
Aż się żachnął.
— Kto ci o tem mówił?
— A tośmy się bawili. To Hańdzia była panną młodą, a Jasiek był panem młodym, a my z Nastką i Jurkiem im służyli. To potem ja chciałam być panną młodą, to powiedzieli, że nie wolno mi być panną młodą, bo ja bękart. To potem Hańdzia z Nastką i Jurkiem byli za panów, a ja zawsze tylko służyłam. To ja pytam, co to bękart, a oni się tylko śmieli. I starsi się też śmieli. To mnie się też wstyd zrobiło, że nie wiem.
Gedras milczał, aż go trąciła, powtarzając z uporem:
— Tato, co to takiego znaczy?
Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie.
— To znaczy, żeś sierota i bardzo biedna. Widzisz, oni bogaci, ty uboga, dlatego zawsze służyć musisz. Nie baw się z nimi, kiedy ci urągają, nie chodź tam, kiedy się śmieją.
— Kiedy tu tak zimno, tato! — szepnęła.
— A co ci lepiej, wstyd, czy zimno? Pocierp trochę. Może już jutro stąd pojedziemy.
Zdjął z siebie kożuch, okręcił ją i ułożył do snu niedaleko komina, potem chwilę pomyślawszy, wziął za czapkę i wyszedł.
Tego wieczora długo szeptali z synem Lejzorowej, a w parę dni potem Gedras znowu tam poszedł i w jakimś ubocznym alkierzu dokończyli interesu.
Żyd wziął dwie złote sztuki i wręczył Gedrasowi jakiś urzędowy arkusz papieru.
— Nu, a teraz co myślicie z sobą zrobić? — spytał.
— Ot, nocnym pociągiem pojadę. Ale, powiedzcie, bezpieczny ten dokument, pewny?
— Ja na fałsz nie biorę pieniędzy. Spytajcie, kogo chcecie. Powiadacie, co to bardzo drogo, no to dlatego, żeby to było mocne, żadna fuszerka.
Gedras stęknął, papier schował w zanadrze.
— Pewnie, że to grzech — zamruczał. — Ale co było robić?
— Jaki grzech, co to za gadanie? To jest dobra sztuka — zaśmiał się żyd. — Wy to nie wiecie, poco zakon jest? Żeby jego obchodzić, bo jak w niego wleziesz, to utopisz się.
I śmiał się, pieszcząc złote monety.
Gedras pokręcił głową, nic nie rzekł i wyszedł.
Już poprzedniego dnia sprzedał parę swych sprzętów i kuferek. Trochę szmat upakował w worek, więc do drogi był gotów, z gospodarzem się rozliczył, nie miał z kim się żegnać.
Worek naładował sobie przez ramiona na plecy, rozespane dziecko wziął na rękę i tak obładowany ruszył na kolej.
Mańka rozbudziła się wśród zgiełku i tłoku stacji. Przerażonemi oczami patrzała po nieznanych twarzach, ale nie śmiała płakać ani się odzywać.
Dopiero, gdy się znaleźli w ciemnym, dusznym, napchanym ludźmi wagonie trzeciej klasy, rzekła:
— Tato, mnie tak straszno. Gdzie my jesteśmy?
— Nie bój się. Jedziemy daleko, gdzie nam dobrze będzie.
— Tak dobrze, jak w tym ogrodzie u państwa?
— Oj, lepiej. Śpij tymczasem.
— Kiedy ja się bardzo boję tych ludzi.
— Nie bój się, już ci nic złego nie zrobią, ani śmiać się z ciebie nie będą, córuś ty moja.
Pogłaskał ją po główce i uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało. Dziecko wnurzyło się w jego kożuch i zasnęło po chwili z niefrasobliwością małego zwierzątka.
— Córuś moja! — szepnął, patrząc na nią serdecznie.
Był pewny, że ją wykupił i wyzwolił z pod klątwy złej doli.



V.

Gdy Maniusia Zarembianka dorosła dwunastu lat, zmieniła siedem bon i trzy nauczycielki. Bracia jej byli już w szkołach w Warszawie i po wydaleniu trzeciej nauczycielki, Zarembowie postanowili i jedynaczkę tam odwieźć i ulokować na pensji.
Zrazu mieli ją ulokować u matki pani Teresy, ale bali się, czy dziecku będzie tak dobrze, jak w domu, i stanęło na tem, że Zarembina osiądzie w Warszawie aż do ukończenia edukacji dzieci.
Było z tem kramu coniemiara, pani Teresa nigdy w życiu nie była tak zapracowana, ale wreszcie pod koniec wakacyj tabor ruszył. Zaremba rodzinę przeprowadził i ulokował. Wzięto mieszkanie na Wspólnej obszerne, bo do chłopców był stały korepetytor, a Zarembina nie chciała słyszeć o rozstaniu się z Jankowską.
Potem rozpoczęło się badanie różnych pensyj, czy były dość godne mieć Maniusię w gronie uczenic.
W jednej lokal był niehigjeniczny, w drugiej przemęczano dziewczynki nauką, w trzeciej było dla Maniusi za ordynarne towarzystwo, we wszystkich zaś się okazało, że Maniusia jest zaledwie przygotowana do pierwszej klasy. A dziewczyna, odżywiana silnie, była dużego wzrostu i nawet nad wiek rozwinięta fizycznie, aż śmiesznie wyglądała wśród pierwszoklasistek.
Zarembina obrażona, zdenerwowana, zresztą zmęczona i znudzona, ulokowała ją wreszcie u jakiejś pani, która miała jakiś komplet panienek ze wsi i prowadziła nauki fantastycznie, pilnując przedmiotów estetycznych i towarzyskich, bez określonego programu.
Podobało się to Zarembinie. Głupstwo te wszystkie klasy, lata i patenty, to może potrzebne dla niezamożnych, brzydkich, ale jej Maniusia będzie miała posag, jest bardzo ładna, pracować nie potrzebuje, zresztą wiadoma rzecz, że te mądre daleko trudniej znajdują męża.
Umieściła ją tedy jako przychodnią u pani Lisieckiej i odetchnęła z ulgą. Postanowiła odprowadzać ją codzień rano sama na pensję, ale po paru dniach straciła werwę do wczesnego wstawania i ubierania i czynność tę zdała na Jankowską.
Zresztą, czy nie dość poświęcała się dla rodziny, czy nie dość miała z temi dziećmi kłopotu i trudu. Chłopcy uczyli się ciężko. Oprócz stałego korepetytora przychodził specjalny do języka rosyjskiego i Francuzka na godzinę konwersacji. Wieczorem, po odbytych lekcjach, kłócili się i czubili zajadle, darli odzież, robili awantury w szkole i zawsze któryś był chory.
Pani Teresa miała tedy wiele do roboty, gdy dodać sprawy z kucharką, stosunki towarzyskie, stroje i rachunki. To ostatnie było najcięższe.
Zaremba dawał pewną określoną sumę miesięcznie, która nigdy nie wystarczała. Pani Teresa zapożyczała się u rodziny, i ze strachem czekała przybycia męża. Wtedy miewała złe momenty.
Zaremba przeglądał rachunki i burczał.
— Co? Znowu kapelusz dla Maniusi? Przecież kupiłaś niedawno!
— Nie można przecie pozwolić, aby nosiła letni. Opowiadała mi z płaczem, że się z niej wyśmiewają koleżanki. Co tam — parę rubli!
— No i znowu biała sukienka!
— Musiałam zrobić. Był wieczorek dziecinny. Żebyś wiedział, jak się ogólnie podobała!
— I lekcje tańca?
— No, to przecie koniecznie potrzebne. Przecie niepodobna, żeby się nie umiała obrócić, ani poruszyć. Wzięłam też nauczycielkę muzyki. Okazuje się, że dziecko ma wielkie zdolności.
— Ależ, Tereniu, więc znowu masz deficyt w kasie?
— Cóż poradzę? To wszystko na wychowanie dzieci. Na siebie nic prawie nie wydaję. Zobacz!
— Widzę, że muszę płacić i płacić. Nastarczyć nie mogę. A chłopcy źle się uczą.
— Bo korepetytor do niczego. Pisałam ci, jak mi odpowiedział, kiedym mu robiła uwagi. To jakiś demagog. Powiada, że burżujom rozum ani nauka nie potrzebna, a od wojska jakoś się wykręcą. Jak można brać do dzieci jakiegoś tam aptekarczyka. Naturalnie, chłopcy za nic go nie mają. Ty masz dla niego jakąś dziwną słabość.
— Rozmówię się z nim — mruczał Zaremba, patrząc ponuro na sumę miesięczną.
— Ale uważasz, jak się Maniusia wyrabia? Zdaje mi się, że ona długo w domu nie posiedzi. Czy uwierzysz, że na tym wieczorku już zrobiła konkietę. Nie uwierzysz kto?
— No?
— Radca Sulicki.
— A ten co robił na dziecinnym wieczorku?
— Było to u jego siostry Zagórskiej, jej córki są z Maniusią u Lisieckiej. Otóż przysiadł się do mnie i tyle nagadał komplementów, a wreszcie powiada półżartem: „Za parę lat córka pani będzie najpiękniejszą panną w Warszawie. Doprawdy, dla niej wtedy i jabym się zrzekł starokawalerstwa“.
— Patrzcie no! Sulicki! — uśmiechnął się Zaremba. — Cztery kamienice, place w Grochówie. To gruba ryba! Ba — ale to jeszcze dobrych cztery albo pięć lat, a tymczasem słono mnie to wszystko kosztuje.
Stęknął, sięgając do pugilaresu, ale pani Teresa odetchnęła, czując, że złe przejście skończone.
Istotnie Maniusia zmieniła się w mieście. Nabrała ułożenia i szyku, upominała się o coraz dłuższą suknię, miała przyjaciółki, z któremi szeptała i chichotała, straciła grymasy i samowolę i zaczynała pojmować najpotężniejszy autorytet świata: „wypada, nie wypada“.
Nie miała zamiłowania do nauk ani ambicji wiedzy, uczyła się jednak dość znośnie, marząc, by z tem jak najrychlej skończyć. Wiedziała, że jest ładna, słyszała to bezustannie od dziecka, lubiła patrzeć w lustro i stroić przytem różne miny „do twarzy“. Lubiła się stroić i już była zakochana.
Ten „pierwszy“ był to brat Ludki Zagórskiej, student. Przychodził czasem po siostrę do Lisieckiej, a Ludka, Maniusi powiernica i przyjaciółka, odgrywała rolę pośredniczki. Na wieczorku student tańczył z Maniusią, od owej polki zaczęła się miłość. Zdawało się Maniusi, że od tej chwili rozpoczęło się dopiero życie, wszystko stało się małe i marne, niegodne myśli i uwagi — oprócz jej miłości.
Zaczęła też w tym czasie zjadać ołówki i używać cold-creamu do rąk i twarzy i usilnie dopominać się u matki gorsetu.
Komplety lekcyj tańca odbywały się u Zagórskich dwa razy na tydzień, wieczorem. O tem tylko marzyła Maniusia, wrażenia stanowiły niewyczerpany temat szeptów z Ludką. Ta starsza o rok kochała się już trzeci raz — obecnie w siódmoklasiście, koledze Zarembów. Na tańcach zbierała się cała paczka.
Zarembina przychodziła z chłopcami i Maniusią, ideał Ludki — Wicek Szałacki z siostrą i jeszcze kilkoro młodzieży znajomej. Ile tam było spojrzeń i uśmiechów, zalotności i galanterji, uścisków dłoni i wymownych słów! Mamy drzemały na kanapkach, metr tańca pokazywał różne „pas“, ślepy grajek rąbał na fortepianie, nauka flirtu przychodziła sama.
Po takiej lekcji Maniusia nazajutrz była jakby senna, narzekała na ból głowy, nie umiała nic odpowiedzieć na pensji. Zarembina sprowadzała doktora, który coś gadał o anemji, o błędnicy, radził ruch, dużo powietrza, nieprzepracowanie naukami, zapisywał jakieś krople.
— Ach, Boże, te nauki zamęczą mi dziecko! — biadała Zarembina. — Ach, żebyż się to prędzej skończyło.
Najchętniejby już zaraz wprowadziła córkę w świat.
— Oszalałaś! — mówiły jej siostry. — Pomyśl, jakby to ciebie postarzało. Córka na wydaniu!
— Ja dla niej na wszystko gotowa. Dla jej szczęścia wszystko poświęcę — mówiła pani Teresa tonem Kornelji, matki Grakchów.
I była istotnie gotowa wydać ją zaraz zamąż za „dobrą partję“, jaką był pięćdziesięcioletni radca Sulicki. Wszystko dla szczęścia dziecka.
Maniusia, pieszczona i kochana przez wszystkich, płaciła ze swej strony łaskawą pieszczotliwością otoczeniu. Zawojowała tą tanią czułością rodziców, braci, znajomych i krewnych, nazywali ją „miluchną przylepeczką“. Nie zawojowała tylko i niecierpiała jednego z domowników, a był nim korepetytor, Antoni Stuch, „pastuch“, jak go między sobą zwały dzieci Zarembów. Chłopcy go nie lubili, ale jego jednego się bali i słuchali, nie lubiła go Zarembina, ale się go też trochę bała, a trochę się żenowała. Maniusia prowadziła z nim otwartą wojnę.
Od dwóch lat był u nich stale na wsi i pilnował chłopców w Warszawie i teraz, gdy w mieście wszyscy osiedli, zajmował pokoik obok chłopców i w dalszym ciągu przepychał ich promocje.
Był nietowarzyski i szorstki, przytem brzydki i nigdy nieoswojony. Żyjąc i obcując bezustannie z rodziną, zawsze pozostał obcy i jakby wrogi.
Zaremba go jednak bardzo cenił, jako pedagoga, i istotnie Stuch potrafił zmusić niesfornych chłopców i do posłuchu i do uwagi.
Skąd pochodził i czy miał rodzinę, zaledwie wiedziano. Powiedział Zarembie, że ojciec był aptekarzem, matka z zawodu nauczycielką, oboje umarli, osierocili ich dwoje z siostrą. Jakiś krewny ksiądz, im dopomagał, potem i ten umarł. Stuch miał stypendjum, chodził na prawo, o siostrze nigdy nie wspominał, listów nie otrzymywał żadnych.
Rano wychodził jednocześnie z chłopcami i ku ich wielkiemu oburzeniu, przeprowadzał aż do bram gimnazjum; prawie codzień też spotykali go niedaleko szkoły, gdy wracali do domu. Nie było sposobu go oszukać ani przed nim się ukryć z jaką „fugą“ uczniowską. Niecierpieli go też z całego serca.
Po obiedzie Stuch odrabiał z nimi lekcje i dopiero gdy odkuli sumiennie jutrzejsze zadania, uwalniał. Od jego woli i postanowienia nie było apelacji. Zarembina nawet musiała się z tem liczyć i w dnie lekcji tańca cierpliwie czekać, zanim Stuch chłopców nie puścił.
Wieczorem Stuch wychodził i wracał dopiero o jedenastej. Wtedy jeszcze raz zaglądał do pokoju chłopców, czy śpią, a sam zasiadał do pisania i długo w noc świeciło się w jego oknie.
Stuch był bardzo ubogi. Znać to było po jego mundurze i butach, po oszczędności, z jaką wydawał każdy grosz. U Zarembów nie pobierał żadnego wynagrodzenia, ale miał jeszcze parę korepetycyj na mieście i zarabiał przepisywaniem po nocach.
Chłopcy dowodzili, że pieniądze zarobione przehulał. Opowiadali, że ktoś wyszpiegował, że owe jego codzienne wycieczki wieczorne były do jakiejś strasznej jaskini gry. Nie było złej i zbrodniczej rzeczy, którejby nie opowiadali o znienawidzonym „pastuchu“, i pewnie on sam nie tyle pragnął skończenia uniwersytetu dla siebie, jak oni dla niego, bo czuli, że prędzej go się nie pozbędą.
Maniusia nie miała bezpośredniej racji nienawidzenia Stucha, nie zależała od niego i on ją ignorował. Może stąd była jej niechęć. Czuła w nim milczącą krytykę, lekceważenie, pogardę i kompletną obojętność dla jej wdzięków.
Zpoczątku starała się go zjednać i zawojować. Wpadała do pokoju braci latem podczas lekcji, wypraszała ich na jakiś spacer i zabawę, przymilała się i łasiła.
Stuch oburknął szorstko:
— Proszę sobie stąd iść! To nie panny miejsce!
O tę „pannę“ poskarżyła się matce i Zarembina półżartem zrobiła Stuchowi uwagę, że dziwnie do jej córki przemawia.
— Wcale do niej nie przemawiam — odparł.
— No, przecie — mówi pan do niej: niech panna.
— A jak mam mówić?
— W naszej sferze do córki domu mówią: proszę pani.
— Mogę mówić: proszę pani — ale zarazem proszę, żeby ta pani nie przerywała lekcyj braciom, za które jestem odpowiedzialny.
Od tej pory Stuch, ilekroć się odezwał do Maniusi, mówił: proszę pani, ale tak lekceważąco, że gotowa była płakać ze złości.
Po ulokowaniu córki u Lisieckiej, Zarembina była tak zadowolona, że przy obiedzie pochwaliła się tem, pytając Stucha, czy zna tę pensję.
— Pensję żeńską? Żadnej nie znam. To podobno dobry interes — daje gruby procent. Uczyć się można wszędzie, jak kto chce, a raczej, gdy potrzebuje.
Nie dopowiedział, ale Maniusia czuła w tonie, że ona ani chce się uczyć, ani potrzebuje. To prawda była, ale w jego ustach to była obelga.
Gdy zaczęły się lekcje tańca i Zarembina zapowiedziała Stuchowi, że w te dni powinien chłopców wcześniej zwalniać, odpowiedział:
— Ponieważ tego powinni i potrzebują się uczyć, niech się sami starają prędzej zadania odrobić. Moje lekcje odrabiają nie jak dla siebie, ale jakby dla mnie. Może dla tańców będą pilniejsi.
Ten człowiek nie rzekł słowa bez krytyki, bez niechęci ukrytej, bez żółci. Nie dziw, że go niecierpiano w domu, a siostry Zarembiny nawet nie nazywały inaczej, jak „złośliwa małpa“.
Naturalnie tylko wuj Bolek, który czynił całemu światu „na złość“, okazywał Stuchowi sympatję.
Gdy przychodził do Zarembów, wstępował zawsze na cygaro do studenta i wyciągał go na rozmowę.
On to namówił Zarembę na korepetytora i on swemi pochwałami go utrzymywał, pomimo babskich intryg. Jednakże po rozmowie z żoną Zaremba czuł się obrażonym ową nazwą „burżujów“ i postanowił rozmówić się serjo ze Stuchem.
Po obiedzie zatrzymał go w jadalni i wytoczył sprawę.
Pani Teresa wycofała się dyskretnie, dzieci odesłano do nauki.
Ale gdy Zaremba powtórzył jego rzekome powiedzenie, Stuch spokojnie, ale stanowczo zaprotestował:
— Nigdym z panią o tem nie mówił, ani wyrazu tego nigdy nie używał.
Zaremba rozdrażniony zawołał żonę. Okazało się po konfrontacji, że to jej powtórzył Józio.
Zawołano Józia. Zpoczątku upierał się, że to słyszał z ust Stucha. Pod jego zimnem, badawczem spojrzeniem stracił rezon, począł bąkać i mylić, mieszać się i plątać, wreszcie okazało się, że przed matką zmyślił. Zaremba oburzony uczynił piekło w domu. Dostało się i chłopcom i żonie, wstyd mu było okropnie.
Stuch, przeczekawszy burzę, rzekł:
— A teraz ja panu mam parę rzeczy do powiedzenia przy Józiu. Pani słuchać nie powinna.
Na chłopcu ścierpła skóra, gdy został sam, bez matki.
A Stuch spokojnie opowiadał.
— Józio jest w klasie czwarty z końca w dzienniku, a najstarszy wiekiem. Ma szesnaście lat i naturalnie ma siebie za dorosłego. Przyjacielem jego i najmilszym kolegą jest niejaki Adamski, najgorzej notowany w klasie. W zeszłym tygodniu Józio jakoby zgubił zegarek i opowiedział matce, że ukradziono mu w klasie atlas. Teraz pozostawiam Józiowi, żeby opowiedział prawdę.
— Jak Boga kocham, zgubiłem zegarek — zawołał Józio.
— Kłamiesz — rzekł spokojnie Stuch. — Chcesz zatem, żebym ja ojcu prawdę powiedział, gdzieś był z Adamskim tego wieczora?
Chłopak milczał, a Stuch zwrócił się do Zaremby i mówił:
— Pani jest stale zdania, że ja chłopców zamęczam naukami, że powinni używać ruchu i rozrywek. Dlatego też często pozwala im iść w odwiedziny do kolegów, na ślizgawkę, na gimnastykę, do krewnych. Młodszy, bardzo łakomy i ociężały, najchętniej bywa u ciotek, które go okarmiają słodyczami, Józio najczęściej pokryjomu bywa u Adamskiego. Jak i czem się zabawiają, dowodem, że zegarek i atlas sprzedali żydowi za trzy ruble i spędzili ten wieczór w bardzo nieciekawej bawarji na Podwalu.
Zaremba chwycił się za głowę, przerażony, a potem skoczył do osłupiałego Józia, porwał go za ucho.
— Jak śmiałeś zrobić coś podobnego?
Józio, widząc, że kłamstwem nie poradzi, uderzył w bek, rzucił się ojcu do nóg, jąkał wśród chlipania, że to Adamski go namówił, że on nie winien, że nigdy już więcej tego nie będzie, trząsł się ze strachu przed karą.
Wysłuchał z bogobojną miną wyrzutów i gróźb ojca, obiecał wszystko, co mu rozkazano i wreszcie, uwolniony, uciekł do swego pokoju, pokornie skruszony, w duszy rad, że się wykpił i wściekły na Stucha.
Teraz przyszła kolej na młodszego. Ten miał na sumieniu jeszcze niewinniejsze żądze, łakomstwa. Ale już parę razy ściągnął z biurka matki na słodycze po parę złotych i z kolegami prowadził ciągle handle piór, zeszytów, książek — na cukierki. Tłusty był, limfatyczny, o cerze nalanej, do nauki nadzwyczaj tępy i niechętny. Pomimo czternastu lat zaledwie był w trzeciej klasie, z małą nadzieją promocji.
Po wysłuchaniu wszystkiego, Zarembę ogarnęła rozpacz.
— Co z nich będzie? — mruknął. — Tyle starań, tyle kosztów, bezustanna opieka i kierunek! Toć nie my winni — to teraz taki prąd, takie warunki! Co to za świat...
Stuch milczał. Twarz jego zimna, ostra, bez zarostu, o wystających policzkach i szczękach potężnie rozwiniętych, robiła wrażenie jakiejś maski złowieszczej.
Na chwilę błysnęły dziko oczy i zgasły, jak iskra z pod popiołu.
Zaremba pożałował w duchu, że rozpoczął z nim tę nieszczęsną rozmowę. Czuć było, że ten proletarjusz, pracowity, zdolny, zdatny i silny do boju i z losem, i z biedą, pewny dojścia do celu, zdobycia sobie miejsca i stanowiska, patrzy z politowaniem na tych, co wszystko mają gotowe i staczają się wdół.
Ostatecznym rezultatem rozmowy było, że postanowiono ograniczyć Józiowi urlopy i przyjąć służącego, któryby go odprowadzał i zdawał sprawę, jak i z kim się zabawia. Pani Teresa zbolała, dostała migreny, a że to był dzień tańców, dzieci poszły pod eskortą Jankowskiej a Zaremba został z wujem Bolkiem, przed którym roztoczył wszystkie swoje troski i co najoryginalniejsze, pretensje do Stucha.
— To jego wina! Chłopcy go niecierpią, a tylko się boją. On nie umie ich zjednać, zdobyć zaufania, nie stara się pozyskać ich serca. Stanowczo od wakacyj zmienię korepetytora.
— Wiesz co? Zmień raczej chłopców, bo tym twoim nikt nie poradzi.
— No, już daruj, ale gorsi od innych nie są!
— Nie. Takich jest mnóstwo w tej tak zwanej uprzywilejowanej klasie, która się uczy tylko, by uniknąć wojska, która jest chowana w zbytku i wygodach i która rodzi się poto, by dziedziczyć. Przy wrodzonej ludzkości żądzy użycia i próżniactwa, poco tacy mają pracować i myśleć, kiedy wszystko dostaną gotowe?
— Naturalnie, wedle ciebie tylko takie Stuchy mają cnoty! Et — coraz dziksze masz poglądy. Ale ten Kato, szpiegując Józia, ma też dziwne znajomości po bawarjach z Podwala i wśród żydów paserów. Niewiadomo, gdzie on spędza wieczory, ten mentor.
— Ja też tego jestem ciekawy i nawet postanowiłem go dziś śledzić.
Jakoż, gdy Stuch wyszedł ze swej stancji, pan Bolesław się pożegnał i dogonił studenta w bramie.
— Pan w którą stronę? — spytał.
— Ja dość daleko, na Kruczą.
— Na wieczorek? Co? Może do panienek?
— Do kolegi.
— No, to pójdziemy razem do rogu. Hu, jaki szpetny czas!
— Jak ma się całe buty i obiad w brzuchu to nie tak bardzo przykro.
— Bywało panu rozmaicie?
— Eh! Nie bardzo. Co krok spotykałem stokroć nędzniejszych. Niema nic lepszego, jak porównanie z gorszem.
— A z lepszem? Nie zazdrości pan?
— Nie. To fałszywe. Lepiej jest mało komu. Zdaje się pozornie, ale tylko pozornie.
Doszli do rogu, Stuch zwolnił i pożegnał się, widocznie rad się pozbyć towarzystwa. Gdy się nieco oddalił, pan Bolesław poszedł za nim zdaleka. Student zamiast na Kruczą, skręcił w Aleje Jerozolimskie, potem na Nowy Świat i wszedł do jednej z kamienic, zamieniwszy z siedzącym w bramie stróżem kiwnięcie przyjazne głową.
Po chwili pan Bolesław zagadnął cerbera:
— Czy pan Stuch tu mieszka?
— Nie, tu niema takiego lokatora.
— Ja pytam o tego studenta, co tu wszedł przed chwilą.
— Nie widziałem nijakiego studenta. Tu żadne studenty nie mieszkają. Panu się coś uwidziało. Tu jest zakład stolarski, i szwaczka, i akuszerka, i biuro pana Vogla, i takie państwo rozmaite, ale studenty, to tu wcale nie bywają. Na to jezdem stróż, żebym wiedział.
Pan Bolesław dał mu srebrniaka, ale stróż, choć datek skwapliwie przyjął, obstawał przy swojem, nawet powoływał się na świadectwo „rządcego“.
Pan Bolesław wszedł w bramę, przejrzał listę lokatorów, która go w niczem nie objaśniła, i odszedł, zanotowawszy tylko w pamięci numer domu.
— Szpicel, psiakrew — zamruczał za nim stróż.
Stuch minął jedno podwórze i wszedł na słabo oświetlone i brudne schody bocznej oficyny. Nie mieszkali tu kapitaliści, nie kwitły tu kwiaty.
Podwórko, brukowane kamieniami ostremi, ogrodzone murami, szaremi od węglowych dymów i kurzu, ozdabiał śmietnik i pompa, na schodach panował zaduch jedzenia lichego, pleśni i kopciu lampek, za drzwiami mieszkała bieda, praca, ciemnota, dzikość lub apatja, choroba lub występek.
Na drugiem piętrze zapukał Stuch do drzwi, na których był napis: Anna Gałecka, szwaczka.
Otworzyła mu dziewczynka dwunastoletnia, szczupła i wybujała, blada, o wielkich płomiennych, czarnych oczach, odziana ubogo ale schludnie w ciemny barchan, z bujnym warkoczem kruczym na plecach.
Otworzyła, dygnęła i rzekła, uśmiechając się białemi ślicznemi zębami:
— Już wszyscy są. Myśleliśmy, że pan nie przyjdzie.
Nic nie odparł, rozebrał się, jak w domu, kładąc palto na jakiemś łóżku, ubogo zasłanem, i wszedł do drugiego pokoju, mówiąc poufale:
— Dobry wieczór, orlęta!
— Dobry wieczór! — odpowiedział cieniutki chór dziecinnych głosów.
Siedziało ich kilkoro około długiego stołu, na którego jednym końcu, kobieta starsza, o twarzy schorowanej i żółtej, szyła coś na maszynie, a obok niej siedziały z robotą w ręku dwie starsze dziewczynki. Reszta dzieci: chłopcy i dziewczęta miały przed sobą książki i kajety.
Kobieta podniosła na studenta oczy zmęczone, zaczerwienione, i starała się uśmiechnąć. Gdy światło objęło jej twarz, ukazała się uderzająco do niego podobna, tylko o dobre dziesięć lat starsza.
Stuch kiwnął głową i wziął się do lekcji.
Dzieci, było to młode pokolenie ze wszystkich suteren i strychów kamienicy, nauka bardzo była początkowa.
Czarna dziewczynka wydobyła też książkę i kajet, zaczęło się czytanie.
Monotonnie terkotała maszyna do szycia. Szwaczka zdawała się automatem, druga jej uczenica, nie należąca do uczących się, ziewała ukradkiem i zerkała na studenta, wreszcie, gdy zegar wybił godzinę, wstała, poczęła się zbierać do wyjścia.
— Idziemy razem, Mańka? — szepnęła do towarzyszki.
Tamta, jakby z żalem zamknęła książkę.
Złożyły robotę, cicho zamieniły słów kilka ze szwaczką i poczęły się ubierać do wyjścia. Dzieci pisały teraz, Stuch, chodząc za ich plecami, dyktował i poprawiał.
Dziewczyny wybiegły na schody i rozwiązały się ich języki.
— Chce ci się z dziećmi dukać to czytanie? Mnie od tego sen morzy. Żebyż jeszcze ten student był co ludzkiego! Eee — cała mi ta buda obrzydła. Niedługo kantem wszystko puszczę. Trafia mi się co lepszego.
— A co? — ciekawie spytała Mańka.
— Eee — co mi tam gadać. Zaraz wszystko ojcu wypaplesz.
— A to sekret?
— Nie sekret, ale poco wszystko starym gadać. Co im do naszych spraw? Żebyś mi poprzysięgła, że się nie wygadasz, tobym ci powiedziała.
— Pewnie, że przysięgnę. Toć twoja sprawa, to ojciec i nie ciekawy. Powiedz, Stefka.
— Znasz ty tego grubego mydlarza na Siennej?
— Jużci że znam.
— No, to on mi obiecał służbę w magazynie. Dają piętnaście rubli na miesiąc i wikt.
— O Jezu! To raj! A w jakim magazynie?
— Gorsetów, na Chmielnej.
— Aj, Stefka, to możebym i ja z tobą tam się dostać mogła. Już umiem szyć, a pani daje tylko pięć rubli.
— E, ty jeszcze za głupia. A zresztą czy cię to ojciec puści?
— Dlaczego?
— Ot tak! — zaśmiała się Stefka. — Onby ciebie chował w pudełku. A z tego ci co przyjdzie? Niczego się nie dobijesz. Ja tam nie myślę głupią być i tak głodem przymierać. Zapowiedziałam matce, że mi dość kurateli, od niedzieli rzucam to szycie.
— Toć i gorsety szyć trzeba.
— Co ty rozumiesz? Poproś ojca, żeby ci nos utarł.
— Nie, to nie — obraziła się Mańka i umilkła.
Były już na Siennej. Na rogu Marszałkowskiej jakiś pan już podżyły zajrzał im w oczy i zaczepił.
Mańka poczęła uciekać, Stefka odpowiedziała chichotem i konceptem. Jegomość poszedł za niemi.
— Czego ty zmykasz? Zje cię, czy co? — fuknęła Stefka, oglądając się.
— Mnie zaraz strach chwyta — szepnęła Mańka.
— Czego? Taki stary, to jak nic da na cukierki.
— Za co ma dać? Toć my nie będziemy prosić.
— Oho, jeszcze on będzie prosić. Ot, poczekaj chwilę, ja się z nim rozmówię. Zobaczysz, że da.
Machinalnie Mańka stanęła. Stefka zawróciła o parę kroków, zaczęli rozmawiać ze starym, potem się zbliżyli i Mańka posłyszała koniec rozmowy.
— No, dobrze, poczekam w cukierni, tylko nie długo.
— No, chwilę, tylko matce tego rubla dam.
— Masz rubla, a spiesz się! Tu mieszkasz?
— Trochę dalej. Niech pan idzie do cukierni.
Pobiegły. Stefka chichotała zcicha.
— Nie mówiłam ci? Dał! Naści dwa złote.
— Nie, nie chcę! Za co? A jak nie pójdziesz teraz do niego, to cię do cyrkułu zaprowadzi.
— Ale — niech mnie znajdzie! Będę ja mu za rubla do cukierni przychodzić. To ci piernik!
— Jak ty się niczego nie boisz! — rzekła Mańka, jakby z zazdrością.
— Oho! A co mi kto zrobi?
— Matce to rubla oddasz?
— Jeszcze czego! A jej co do moich pieniędzy? A ty żebyś mi nie wypaplała przed ojcem, bo Antek ci zapłaci!
Mańka wzdrygnęła się. Brata Stefki, lokaja, bała się jak ognia. Gdy przychodził czasem do swej rodzicielki, praczki, ich sąsiadki, miał szczególną przyjemność straszenia dziewczyny.
Były już u celu. Weszły w bramę i w podwórko, zagłębiły się na ciemne schody, wiodące do suteren.
Praczka zajmowała izbę od frontu, ojciec Mańki mieszkał od podwórza, w norze, przerobionej z piwnicy. Rano wychodzili oboje, on był posłańcem, ona od pół roku uczyła się szycia u pani Gałeckiej.
Przedtem chowała się na podwórku.
Mańka weszła ze Stefką do jej matki, po klucz do swego „lokalu“. Trafiły na małżeńską scenę. Mąż praczki i rodzic czworga dzieci, wyrobnik z fachu, a pijak i włóczęga z praktyki, przyszedł właśnie po parotygodniowej nieobecności rozmówić się z żoną, to jest dostać od niej pieniędzy.
Odmowę odpłacał razami. Znać było w izbie, że szukał skarbu skrupulatnie, kuferek był rozbity, graty porozstrząsane, balja z wodą wylana, dwoje małych dzieci schowało się pod stół, a małżonek swą prawą sługę i niewolnicę kopał i bił, gdzie dosięgnął.
Mańka, słysząc krzyki i wymysły, chwyciła ze ściany swój klucz i umknęła. Stefka, przywykła do podobnych widowisk, rzuciła się jak pantera na ojca. Krzyki i wymysły się zdwoiły.
Mańka otworzyła swe schronienie, poomacku znalazła zapałki, zapaliła lampkę.
Zimno było i wilgotno w tej norze. Lampka oświetliła ściany, zielonawe od pleśni, brudny sklepiony sufit, okienko piwniczne na podwórko, przez które nigdy słońce nie dochodziło. Dobytek stanowiło łóżeczko Mańki i tapczan ojca, kuferek, stolik, zydel, parę desek na ścianie, jako półki na naczynia kuchenne, i kilka obrazków na ścianach. W kącie była kuchenka.
Dziewczyna rozpaliła ogień i wzięła się do gotowania strawy. Nie było to bardzo skomplikowane, trochę kartofli i herbata. Wiedziała, że ojciec jeśli dobrze zarobi, przyniesie okrasy do kartofli i mleka; jeśli dzień był zły, zjedzą kartofle z solą, popiją czystą herbatą i pójdą spać. Tymczasem kuchenka ogrzeje izbę.
Węgiel rozgorzał, dziewczynka wtuliła się w ten ciepły kąt przy piecyku i nadsłuchując odgłosów życia z mieszkań sąsiadów, rada była, że jej nikt nie bije, nie wymyśla, nie poniewiera. Nie czuła nędzy ni troski. Jak zapamięta, mieszkała tak zawsze, i wszyscy, z którymi się spotykała i znała, nie mieli lepiej. Czasami zdawało się jej, że kiedyś, w najgłębszych wspomnieniach dzieciństwa, widziała dużo drzew zielonych i dużo miejsca, ale ojciec mówił, że jej się to śniło chyba. Urodziła się w takiej samej izdebce, matka zaraz umarła i oni we dwoje z ojcem byli zawsze razem. On ją nauczył pacierza i czytać, on jej sprawiał sukienki i karmił. Gdy zaczęła myśleć i kombinować, zrozumiała, że on był lepszy od całego świata, który znała. Nigdy nie łajał, nie bił, nie bywał pijany, z nikim się nie kłócił. Głodna nigdy nie była, dobry był dla niej, tylko go się bała, bo ani się zaśmiał, ani zażartował i nikt u nich nie bywał, chyba za interesem stróż lub sąsiadka. A Mańka tak chętnie się śmiała, tak lubiła śpiewać, takby rada się zabawiła z dziewczętami. Ale ojciec nie pozwalał, o Stefkę czasem ją ostro wygderał, zaledwie tolerował znajomość. Więc się czasem nudziło dziewczyninie i marzyło się jej zajęcie w kompanji, a przytem większy zarobek. Gdy tak dumała, roiło się jej, że gdy dorośnie, będzie dostawać miesięcznie nie pięć, ale trzydzieści rubli, wtedy ubierze się ładnie i codzień będą jeść mięso, i będą mieli pokój na piętrze, i okno takie, że na niem będzie można mieć kwiatki w wazonikach i ojciec będzie codzień mieć tytoń, i pozwoli jej przyjmować koleżanki albo czasem wieczorem pójść posłuchać muzyki u stolarzów w oficynie.
Stefka była o dwa lata wprawdzie starsza, ale już od dwóch lat pomagała matce, a ją ojciec wciąż trzymał jak dziecko. Zbierała się zawsze powiedzieć to wszystko, ale jakoś zawsze brakło jej śmiałości.
Woda zakipiała tymczasem, po izbie rozszedł się zapach kartofli. Mańka poczuła głód, zaczęła pilniej nasłuchiwać przyjścia ojca. U praczki się uciszyło, gdzieś z podwórka od stolarzów dobiegały dźwięki harmonji i jakiś chrypliwy zegar wybił dziewiątą.
Wreszcie rozległy się kroki i do izdebki wszedł Gedras.
Mało się zmienił przez te dziesięć lat, trochę osiwiał i zaostrzyły mu się rysy, ale i złagodniały zarazem, a gdy spojrzał na dziewczynę, to się zlekka uśmiechnął.
— Głodnaś, nieboże? — spytał dobrotliwie, rozbierając się ze swej urzędowej kapoty i dobywając z kieszeni przyniesione zapasy.
Mańka zaczęła je oglądać.
— Oho, dobry był dzień, tatku — ucieszyła się.
— Dobry — nożyska też bolą i brzuch pusty.
Usiadł i począł obliczać dzienny zarobek, ona, gospodarując, świergotała:
— A tu się znowu tak bili i krzyczeli u Jeleniewskich. Myśmy ze Stefką tam wpadły na najgorsze.
— Niewiele lepsza i Stefka — mruknął. — A ty co porabiałaś?
— Ano, jak ojciec kazał, byłam u księdza wedle przygotowania do spowiedzi.
— No, i co?
— Kazał, żeby ojciec sam przyszedł. Pytał, czy my tutejsi. Poco mu to?
Gedras ramionami ruszył.
— A potem poszłam do pani Gałeckiej — szyłam, potem mnie posyłała z robotą do jakiejś pani na Wspólną, dali mi złotówkę, a potem biegałam po nici i potem przyszedł, jak co dzień, ten student do dzieci.
— Uczyłaś się razem?
— Uczyłam, ale że Stefka już odchodziła, więc i ja musiałam iść z nią. Dzieci zostały jeszcze.
Gedras się zmarszczył.
— A tobie co za mus trzymać się Stefki? Nauki nie opuszczaj!
— Kiedy proszę tatki, boję się sama wieczorem iść. Zawczoraj sama wracałam, to jakaś stara drogę mi zastąpiła i koniecznie ciągnęła, żebym z nią szła. Ledwie uciekłam.
— Czemuś mi nie powiedziała?
— Nie wiem, tak się wystraszyłam — bąkała.
Popatrzył na nią zmarszczony.
— Od jutra będę ja po ciebie wstępował. A ze Stefką się nie włócz, to nie kompanja.
— Proszę tatki... ja... mnieby się chciało... ja myślę...
— Co bąkasz? Coby ci się chciało?
— Więcej zarabiać. Stefka powiada, że u pani Gałeckiej to ja niczego się nie dobiję.
— Co ci się marzy? Dzieciak taki, zarabiasz pięć rubli i obiad. Jeszcze ci mało? Cóż — głodnaś, nie odziana, co ci brak? A ja ci mówię, Stefki nie słuchaj, ona dziewczyna próżniak i latawiec! U pani Gałeckiej będziesz, aż podrośniesz i nabierzesz rozumu. Ja chyba o tobie lepiej myślę i dbam, jak Stefka. Nie wierzysz mi już?
— Wierzę, tatku, ale chciałabym, żeby nam lepiej było.
— Ino myśl, żeby nie było gorzej. No — daj jeść.
Gdy spożyli wieczerzę, Gedras otworzył kuferek, dobył ze dna szmatkę z zebranemi pieniędzmi i rozłożył je na stoliku, dzieląc na kupki.
— To jutro na komorne cztery ruble, to na twoje trzewiki trzy, to na węgiel rubel. Ot, zostanie nam jeszcze dwa ruble.
— I moja złotówka — pochwaliła się.
— Toś jej nie przejadła na cukierki?
— Oho — ja już nie dziecko. Talko wciąż myśli, że ja nigdy nie wyrosnę — zaśmiała się.
— Radbym cię zawsze dzieckiem mieć, ale rośniesz, rośniesz i dorośniesz — rzekł smutno, patrząc na nią.
— To się tatko z tego smuci?
Nie odpowiedział, patrząc wciąż na nią.
Rosła, ale jeszcze była jego. Niedługo już pewnie. W oczach rosła i rozwijała się nad wiek. Skąd w takiej piwnicy bujają czasem takie świetne kwiaty?
Za parę lat to dziecko będzie śliczną dziewczyną i wtedy co? Gedras przeszedł w myśli młódź swej klasy: robotników, rzemieślników, lokajów, dorożkarzy, tych wszystkich, dla których hodują się piwniczne, uczciwe dziewczęta. Porwał go żal, wstręt, strach tej chwili, gdy Mańka pokocha, i groza, żeby ją chociaż uchować do tej chwili. Coraz mniej mógł ją pilnować, musiała pracować, zarabiać, być sobie zostawiona całe dnie, on nie miał możności jej bronić, ni strzec.
— Jakże to było z tą starą, co cię zaczepiła? — spytał nagle.
— A tak. Szła za mną, potem wyprzedziła, zaczęła mi się przyglądać i oglądać. Myślę — zna to mnie, czy co? A wreszcie stanęła w bramie i kiwa na mnie; więc pytam — co chce. A ona powiada: Chciałabyś jedwabnej bluzki?... i pokazuje taką śliczną, czerwoną z pod chusty. Powiadam: Ktoby nie chciał? Ale nie mam na takie stroje. Powiada: Chodź ze mną do kupca, jak cię zobaczy, to tanio ustąpi, chodź tu o trzy kroki na Próżnej. I wzięła mnie za rękę i ciągnie. Wtedy mnie taki strach zdjął, żem się szarpnęła i w nogi.
— To cię Bóg ustrzegł od śmierci.
— To ona mnie zabić chciała? Zaco?
— Gorzej, jak zabić. Zgubić na ciele i duszy na całe życie. Nie wiesz to, że głupie dziewczęta wciągają w zasadzkę na rozpustę, albo gdzieś wywożą na niewolę i zatracenie.
Dziewczynka się wzdrygnęła ze zgrozą. Chowana na podwórku, znała życie, widziała i słyszała wszelkie jego straszne fakty i brudy i przepaście.
Instynktownie przytuliła się do ojca, ogarnął ją ramieniem.
— Ty się, Mańka, pilnuj, nie słuchaj, co będą prawić o urodzie, to wszystko łgarstwa i pokusy. Chowaj swoją urodę dla siebie, nie dla czyjej swawoli i zabawy. Rośniesz i dorośniesz rychło i zakochasz się i zamąż zechcesz. To sobie wciąż pamiętaj, że kto ciebie za żonę zechce, ten będzie twe pracowite ręce chwalić, a kto ciebie na swawolę i poniewierkę będzie chciał, ten ci będzie przypochlebiać gładkiej twarzy. Nie daj ci Boże takiemu wierzyć.
— Ja tam zamąż nie chcę, ja tylko, tatusiu, chciałabym więcej zarabiać. Żebyśmy choć mieli stancję nad ziemią, tobym miała kwiaty w oknie, i żebym tatce mogła kupić tytuniu.
— A sobie bluzkę czerwoną? — uśmiechnął się. — O stancji to i ja myślę, ale straszno ryzykować. Dziesięć rubli zaraz komorne, a nuż zarobek się urwie.
— Widzicie, tatku, że mnie trzeba rychło dorosnąć i zarabiać więcej. We dwoje to poradzimy.
— Pewnie, ale jabym wolał jednakże, byś ty nigdy nie dorosła — rzekł posępnie. — No, tymczasem idź spać, dziecko, ja pieca dopilnuję. Kładź się, póki ciepło.
Dziewczynka posłusznie, prędko sprzątnęła resztki wieczerzy, zmówiła pacierz i wsunęła się pod kołdrę.
On zgasił lampkę i pozostał, czekając aż węgiel przygaśnie. Trochę blasku z podwórka wpadało przez okienko, trochę czerwieniało jeszcze pod blachą. Gedras zgarbiony, nieruchomy dumał...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy dzieci się rozeszły, Stuch usiadł obok szyjącej kobiety i chwilę długą milczeli.
— Nie chcesz, Antek, herbaty? — spytała wreszcie.
— Nie. Trzeba wracać do budy. Niedługo już tam zabawię, myślę.
— Nie może być! Zastanów się, czy znajdziesz co lepszego! Miej cierpliwość! Już tylko rok.
— Ja cierpliwość mam, ale oni mnie wydalą.
— Zaco?
— Bo mnie nie cierpią. Rodzice, dzieci, wszyscy. Czują, że ja inny człowiek, radzi się pozbyć.
— Pewnieś się z czem wyrwał?
— Nie, wiesz, ja umiem milczeć i cierpieć. Co ja tam cierpię, patrząc, słuchając. Toć rośnie młode pokolenie — i jakie! Toć tak zwane towarzystwo i inteligencja, toć naród — to przyszłość. Oj, Hanka, co ja się namęczę!
— Antek — już tylko rok.
— Gdzie zaś! Rok do ostatecznych egzaminów, a potem wojsko, a potem praktyka. O, do chleba, do swobody słowa i myśli jeszcze daleko, bardzo daleko. A ty jakże, masz na komorne?
— Mam, o mnie się nie troskaj. Jakeś mnie z tamtej otchłani wyratował, to już doczekam, żebyśmy razem byli. Kto tamto przebył, temu już nic nie straszne.
— Poco przypominać?
— Przypominać? Myślisz, że i godzina minie bez wspomnienia? O tobie mówmy. Jakbyś posadę stracił, to co myślisz robić?
— A cóż! Do kuchenki twojej graty zniosę, może korepetycyj trochę dostanę.
— Ach, Antek, u mnie ci nie wypada być. Jak się rozniesie, że masz taką siostrę, to nigdzie lekcji nie dostaniesz.
— To będę bez lekcyj — odparł ze spokojną zaciętością.
Kobieta przestała szyć, ukryła twarz w ręce.
— Hanka, nie desperuj! Pamiętasz, jakeś się wyzwoliła z tego piekła, jakeśmy szczęśliwi jechali z tej Rygi przeklętej? Jakeśmy się zebrali na ten jeden pokoik, twój własny, a potem na maszynę, jak trafiła się pierwsza robota i zarobek, a te dzieci jak tu się pierwszy raz zebrały? Cośmy pociechy i otuchy zaznali przez te dwa lata!
— To twoja wszystko praca i zasługa, a moja co? Hańba, wstyd, nędza!
— Hanka, czy ty się naprawdę w duszy, w sumieniu czujesz taka winna, taka przestępna, potępiona?
— Ja tylko czuję się taka biedna, taka biedna!
— Boś skrzywdzona, nie winna. Jak cię ten łotr oszukał, okłamał, jakeś z nim ślub wzięła, wiedziałaś ty, na co on cię wywozi? Jak cię bił i zmuszał do rozpusty — radaś temu była? Jak ciebie za jego kradzież wzięto do więzienia — winnaś była? Jakeś wreszcie w szpitalu omal nie umarła, śmiertelnie zarażona, tyś winna była? Jak cię wreszcie sprzedał, jak swój towar, na uliczny handel, twoja była wina? Zginął, jak był tego wart, a tyś odżyła i wyzwoliła się, jakeś tego była warta. Nieszczęście cię spotkało, nie zatracenie. Niesłusznie się zadręczasz. Życie jeszcze przed nami, będziemy razem pracować, innych ratować, innych uczyć! Swojego nic nie trzeba mieć, dla siebie ni starać się, ni chcieć. Takeśmy sobie obiecali wtedy, w wagonie. Pamiętasz?
Kobieta nic nie odparła, objęła go za szyję i pocałowała w rękę; cofnął ją żywo.
— Z dobrą otuchą spocznij! Może to nawet dla naszej myśli lepiej będzie, jak prędzej razem będziemy. Jałowe jest tam i staranie moje, i zgryzota, i milczenie. Nic tam nie zdziałam, a tu opuszczę — a wreszcie, co stracę — ciepły kąt i dobrą strawę, to i koty tylko o to dbają.
Zaśmiał się, pocałował ją i wstał.
— Przyniosłem ci dobrą książkę o systemie szkół ludowych w Szwajcarji. Przeczytaj. Ja już pójdę.
Przeprowadziła go do drzwi, ucałowali się raz jeszcze i Stuch stanął w bramie właśnie, gdy stróż furtkę zamykał.
Otworzył studentowi i rzekł ze śmiechem dyskretnym:
— A tu dziś był jakiś stary, chudy, co się o pana rozpytywał.
— Powiedzieliście co?
— Ale — zaraz! Trafił na durnia! Już on tu więcej szpiegować nie przyjdzie, psia krew!
— Jakże wyglądał?
— Taki wysoki, siwy, z brodą niewielką, w okularach.
— W bronzowem futrze i cylindrze?
— To, to! Zna go pan?
— Znam — to przez ciekawość pytał. Nic złego!
— Niech ta — ja ta nijakich ciekawych nie lubię.
Stuch się uśmiechnął na myśl o przypuszczeniach, jakie miał pan Bolesław.



VI.

Po czteroletnim pobycie w Warszawie, opłaconym tysiącami rubli i bezustannym niepokojem, Zarembina dopłynęła do portu, o którym marzyła: mogła już córkę wprowadzić w świat i wydać zamąż, gdyż Maniusia skończyła wychowanie, więc mogła być „panią“, i skończyła lat szesnaście, więc mogła być żoną i matką.
Zarembina nie szczędziła trudu i kosztów, aby obowiązki swe gruntownie spełnić. Przez paroletnie uczęszczanie na pensję Maniusia nauczyła się literatury i historji, geografji i stylistyki, botaniki i zoologji, miała też niejakie wiadomości o fizyce, chemji, regule trzech i ułamkach.
Kilka importowanych cudzoziemek wyćwiczyło ją we francuskim języku, kilka nauczycielek muzyki nauczyło ją trochę „salonowych kawałków“, tańczyła ślicznie, figurę miała toczoną, umiała się „znaleźć“ w towarzystwie, i nawet całą jedną zimę uczyła się malarstwa. Lekcje solowe i zbiorowe, profesorowie i nauczycielki, popisy i występy w salonie, wszystko już było i przeszło i oto nadszedł moment złożenia władzy matki w ręce męża. Zarembina dokonała wielkiego dzieła — wychowała dzieci.
Bo i chłopcy, wbrew proroctwom „obrzydliwego Stucha“, wyrośli przecie na ludzi. Wprawdzie szkół nie skończyli, ale nie oni temu byli winni, tylko te „nieszczęśliwe warunki“ i polityka. Młodszy dobrnął do czwartej, odsiedział w niej dwa lata i został zabrany przez ojca do pomocy w prowadzeniu fabryki. Starszy w szóstej poczuł powołanie do sztuki i przerzucił się na artystyczną karjerę, kształcił się na muzyka. Był rozrywany po balach i rautach, był bardzo elegancki i kochały go kobiety.
Obrzydliwego Stucha dawno już nie było. Wyleciał ze skandalem, gdy wykryto, że miał rodzoną siostrę — prostytutkę. Wyśledziły to siostry Zarembiny i ostrzegły oburzone. Sprowadzono na gwałt Zarembę, który rozmówił się na serjo ze studentem.
Burzliwa to była rozmowa. Stuch okazał się człowiekiem ordynarnym, cynikiem i ateuszem, bez elementarnych pojęć moralnych, taki prawdziwy demagog. Szczęściem, że dzieci, bogobojne i w poszanowaniu tradycji prowadzone, nie przejęły się jego zgubnym wpływem.
Został usunięty w porę i Zarembina nie mogła dość się nadziękować siostrom za ostrzeżenie. Ten człowiek wart był sądu, kryminału.
Zginął z oczu i pamięci, i dopiero po latach wyczytano z podziwem i oburzeniem, że został adwokatem.
— Oto, kto na wierzch wypływa! Ładny będzie porządek, gdy tacy wezmą górę! — mówiła Zarembina.
A pan Bolesław, który miał za zadanie całej rodzinie robić na złoić i dokuczać wszelkiemi sposobami, naturalnie odpowiedział:
— Moja Tereniu, ktoś przecie musi myśleć, pracować i czemś być, chociażby za twoich paniczów. No, i może cały naród nie zgodziłby się jednomyślnie, żeby oni byli — na wierzchu.
Wuj Bolesław był też „obrzydliwy“, i ktoby mu ścierpiał i zmilczał, gdyby nie te dwadzieścia tysięcy rubli, które pożyczył Zarembie, gdy interesy się zachwiały wskutek kosztów na wychowanie dzieci.
Ale o tem nikt nie wiedział, była to familijna sprawa. Oficjalnie ogłoszono, że Maniusia ma 50 000 posagu, a Zaremba miljoner.
Maniusia przytem była śliczna. Miała figurkę śliczną, 48 centymetrów w pasie, śliczną cerę mleczną i różową, oczy, umiejące patrzeć, usta, chętnie się uśmiechające, bo miała ładne zęby, i wzrost okazały.
Jakże daleka była jej miłość dla brata koleżanki! Od tej pory kochała już wiele razy: włoskiego tenora, rozczochranego dekadenta i wreszcie teraz kochała Ludka Morzyńskiego.
Zresztą która z panien nie kochała Ludka Morzyńskiego, siostrzeńca starej, bogatej Gelichowej; która z panien nie chciała się wydać za niego, która z matek nie marzyła o nim, jako o zięciu?
— Właściwie, skąd on się wziął, ten Ludek? — spytał raz pan Bolesław, znalazłszy się w gronie damskiem swej rodziny i słysząc tysiąc zachwytów o tej nowej karnawałowej gwieździe męskiego rodzaju.
Posypały się objaśnienia.
— Jakto, nie wiesz? Ten, co u Leonów prowadził tańce.
— Ten wysoki blondyn, co mówi te pyszne monologi?
— Jedyny spadkobierca Gelichowej.
— Kandydat na dyrektora w „Concordii“.
— Przytem fachowiec, pisuje artykuły handlowe.
— Ten, co się pojedynkował z Matiasbergiem.
— Mówicie wszystkie, co on robi, a ja się pytam, skąd się wziął?
— Jakto? Skąd się wziął? Przecie siostrzeniec Gelichowej. Syn jej siostry zapewne. Człowiek, jak widać, z najlepszego towarzystwa i form doskonałych. Bywa w najpierwszych domach.
— Dlaczego o nim nikt nie słyszał do śmierci syna Gelichowej?
— Był ubogi, podobno ciężko zarabiał na życie gdzieś na prowincji, w jakiejś cukrowni. Zresztą, co mu masz do zarzucenia?
— Nic, może tylko to, że za bardzo doskonały — zaśmiał się pan Bolesław. — Gelichowa ma miljon, co do tego niema wątpliwości. Ludek jest tedy dobrą partją, a prawdy o nim dowiem się, jak się ożeni. Wtedy ten legjon zawiedzionych wyszpera o nim wszystko złe.
Ale Ludek z ożenieniem się nie kwapił. Tańczył, flirtował, bawił się, pogrążał w rozpaczy lub uszczęśliwiał coraz to inne panny i matki, i tak minęło dwa karnawały.
Do Zarembów wprowadził go Józio-muzyk. Poznali się na balu, czy w knajpie i przyszedł na jakąś „herbatkę“. Dzień ten Maniusia przekłuła szpilką w kalendarzu. Siedzieli tuż obok siebie, rozmawiali o ostatniej operze, o wspólnych znajomych, o przyszłym karnawale.
Gdy się dowiedział, że to będzie jej pierwszy występ, poprosił o pierwszego walca. Pod koniec kolacji już flirtowali.
Maniusia tej nocy wcale spać nie mogła. „Kocha! kocha!“ — szeptało coś w niej radośnie.
Po kolacji zaraz wyszedł i rzekł jej na pożegnanie:
— Boję się dłużej zostać. Zanadto pani urocza.
Wprost od Zarembów pojechali z Józiem do Filharmonji na koniec koncertu i tam się rozstali.
Józio poszedł na salę, gdzie nań czekała „znajoma“, Morzyński pozostał w kontramarkarni, zamienił parę słów z jedną z „panienek“, śliczną brunetką, i poszedł do umówionej cukierni czekać na nią.
Ale o tem Maniusia nie wiedziała, chociaż naiwną nie była i o nieprawościach męskich nasłuchała się dość od koleżanek, ale jak każda, myślała, pewna była, że ten jej wybrany jest wyjątkiem i że taki, który ją kocha, zdradzać nie może.
Od jesieni szykowano się u Zarembów do występu Maniusi w świat. Były całe kongresy niewieście nad próbkami materjałów na suknie, były rady i narady, dysputy i spory o fasony i krawcowe, były rozpacze nad złym krojem stanika i zachwyty nad gatunkiem gazy i ciężkie troski nad uczesaniem, i zdwojona ilość wizyt po domach, gdzie miały być wieczory.
Maniusia, zupełnie oszołomiona, dawała się wodzić, rozbierać i ubierać do miary, zwiedzać magazyny i pracownie strojów i marzyła o Ludku Morzyńskim.
Zarembina też była na niego zdecydowana. Zrazu wolała radcę Sulickiego, który utrzymywał zażyłe stosunki i często z pod obwisłych powiek rzucał na piękną dziewczynę spojrzenia starego fauna; ale gdy Ludek bywać począł i gdy się upewniła co do funduszu Gelichowej, poczęła radcę zaniedbywać i w bliższem kole nawet go krytykować.
— Stary dziad, cynik, próchno! Maniusia może wybierać. Jest na to dość piękna i posażna.
Starej Gelichowej nikt nie znał zrazu. Ludek ją spopularyzował. Zwykła, pospolita, zahukana żona fabrykanta stała się matroną wielkich cnót, wzorem i cudem. Zaczęto ją odwiedzać i zapraszać, uważano za ozdobę salonu, za zdobycz rautu. Grubą, ordynarną, czerwoną staruchę pokazywano sobie, kazano się przedstawiać, sadzano na pierwszem miejscu. Zpoczątku była zażenowana i wystraszona, potem przejęła się rolą i uwierzyła sama, że jest czemś osobliwem. Nosiła z pompą swój majestat, pozwoliła się czcić.
Niewiadomo, jaką intrygą sprowadzono ją do Zarembów. Był to triumf nielada. Wywołał też mnóstwo plotek, złośliwości i krytyk wśród grona znajomych. Wszyscy, a raczej wszystkie, które poprzednio same zdobyły Gelichową, nazywały Zarembinę interesowną intrygantką. Wrzało z tej racji czas jakiś, ale na szczęście Zarembina oprócz córki na wydaniu miała syna kawalera, więc trzeba było z nią politykować. Zresztą wir nadchodzącego karnawału nie dawał czasu nawet na długie obmawianie kogoś jednego. Było tylu do obmowy!
Nareszcie odbył się ów pierwszy bal Maniusi.
Była cała biało ubrana, wyglądała ślicznie i miała szalone powodzenie. Tańczono do białego dnia. Zarembina bohatersko wytrzymała na swem stanowisku — na kanapie, ale w karecie już zasnęła, rzuciwszy ostatnie swe wrażenie:
— Dobrze się udało i pryszczyka pod pudrem nie było znać. Tylko uczesanie trzeba zmienić, ogromnie cię postarza. I za wiele tańczyłaś ze studentami.
Maniusia odrzuciła główkę w głąb karety, jakby upojona. Nie pamiętała z kim tańczyła, tylko pamiętała każde Ludka słowo, komplement, spojrzenie, uścisk. Jej młode, zdrowe ciało poddawało się chętnie wrażeniom zmysłów, podnieconych atmosferą balowej sali, muzyki i tanecznemu zbliżeniu. Zasnęła potem snem niezdrowym, niespokojnym, krótkim, zaledwie parogodzinnym.
Po kilku dniach nastąpił drugi bal, potem trzeci i czwarty, w przerwach bywano w teatrze, przyjmowano u siebie, życie stało się wirem zabaw i niesłychanego podniecenia.
— Karnawał krótki, trzeba korzystać — powtarzano wokoło. Czasami, jak ostroga do dalszych zabaw i boju o „partję“, dowiadywano się: Janek takito oświadczył się o Zosię takąto, lub Zosia takato wychodzi za Jasia takiegoto. Wtedy inne mamy i córki ze zdwojoną energją — balowały.
Karnawał dobiegał końca, a Ludek się o Maniusię nie oświadczał. Zarembina była wściekła, o ile taka istota leniwa jak ona, mogła być wściekła, a Maniusia była zdesperowana, o ile dobrze wychowana panna może okazać desperację. Wdały się w to wreszcie rozmaite kochające ciocie, nagadały Maniusi, jak się ma zachować, urządziły pułapkę.
Sprowadzono Ludka na mały, prywatny raucik familijny, zostawiono młodych zręcznie na dłuższe sam na sam w półciemnym buduarze, Maniusia wyszła spłoniona, Ludek pobladły i nazajutrz zjawił się z urzędową wizytą — z oświadczynami.
Tak się to zwlekło, że pozostał już tylko jeden bal, na którym Zarembina triumfująca mogła przedstawić swym rywalkom parę narzeczonych — i zapadł post.
Maniusi los był zapewniony, zdobyto najłakomszą partję, w rodzinie zapanowała ogólna radość. Niewiele matek może się pochwalić, żeby córka odbyła tylko jeden karnawał.
Ze szczęścia Zarembina była aż rozczulona i już zaczynała się skarżyć:
— Nie dali mi jedynaczką się nacieszyć. Toć prawie dziecko, tak chciałam ją jeszcze parę lat w domu utrzymać. Ale cóż robić, taka dola matek i wola Boża i powołanie kobiety!
I naprawdę miewała, to mówiąc, łzy w głosie.
Maniusia była szczęśliwa; kochała i była kochaną. Miała wtedy skończonych lat szesnaście.



VII.

Ślub Maniusi Zarembianki miał się odbyć po Wielkiejnocy, ale wyprawy nie wydołano i odłożono go na 4 czerwca. Narzeczeni składali wizyty, przyjmowali życzenia, gruchali swobodnie ze sobą. Ludek urządzał mieszkanie, pięć pokojów na pierwszem piętrze, sypał pieniędzmi, posadę rzucił, wszelkie prace zaniedbał, oboje byli zajęci tylko swą miłością.
Na trzy dni przed ślubem Ludek zaprosił całą paczkę kolegów na kawalerski wieczór w hotelu Europejskim. Zapalano na ulicach gaz, gdy jego parokonna dorożka pierwsza zajechała przed restaurację. Wysiadł i skinął na posłańca. Jeden z kilku tam stojących podszedł; był to Gedras.
— Oddaj kartkę, odpowiedzi nie będzie. Masz tu 20 kop. Odnieś zaraz ten list.
Posłaniec podał kartkę, wziął list. Młody człowiek wszedł szybko do restauracji. Zaczęły podjeżdżać dorożki z gośćmi, zrobił się na chwilę ścisk u drzwi. Gedras się gapił z innymi, a potem dopiero spojrzał na adres listu i osłupiał: „Wielmożna Marja Gedrasówna. Hoża 19“.
Przeczytał parę razy, ruszył ramionami. Do Mańki pisał ten elegant? Co miał za interes? Chciał rozerwać kopertę, ale ludzi było pełno, kilku kolegów, więc wsunął list do torby i poszedł.
W drodze uspokoił się. Mańka szyła bieliznę, może to był rachunek lub obstalunek.
Ale już go coś gnało do domu.
Wszedł na drugie piętro oficyny, zapukał, a gdy nikt nie otwierał, wyjął z kieszeni drugi klucz, otworzył i wszedł. Było to ich mieszkanie, schludny pokoik z kuchenką, dwa łóżka, wazoniki z kwiatami w oknie, trochę gratów, na stole maszyna do szycia.
Zebrali na to wszystko pracą i oszczędnością, od paru lat już biedy nie czuli.
Wszedłszy Gedras obejrzał się, Mańki nie było. Zapewne odniosła robotę i poszła trochę w Aleje na spacer.
Teraz mógł list otworzyć. Wyjął go i znowu na adres spojrzał i chwilę się wahał, jakby się bał, potem rozdarł kopertę. Było w niej dwadzieścia pięć rubli i kilka słów na karcie.
Mroczno było, Gedras podszedł do okna i czytał:
— „Moja droga! Stanowczo ci zakazuję pisania i natrętnych żądań widzenia. Zechciej zrozumieć, że między nami sprawa skończona, a pretensje Twoje są śmieszne. Za parę dni żenię się i reguluję wszelkie rachunki z przeszłością. Chociaż nie mam względem Ciebie żadnych zobowiązań, ze względu jednak na chwilowe trudności, jakie mieć możesz, załączam Ci dwadzieścia pięć rubli z zastrzeżeniem, że to ostatnia moja ofiara i słowo i że nadal, jeśli mnie chcesz napastować, możesz być narażona na grube nieprzyjemności. Weź to na uwagę i wybij sobie z głowy głupie myśli. Taka ładna dziewczyna jak Ty, może być o swój los spokojna.“
Gedras przeczytał raz i znowu czytał, ciągle, raz po raz, aż wreszcie litery stały się czerwone i wirujące, a każda miała głos syczący, huczący jakby jakieś biadania. To maszyna szła z łoskotem ślepej, bezdusznej potęgi, a on trzymał czerwony sygnał, kobieta na szynach była, pociąg szedł, nie zważając na jego sygnał, na nic. Podchodził, Gedras krzyknął, rzucił się naprzód pod koła i zwalił się na ziemię i nic już nie czuł.
Gdy się ocknął, w izbie było zupełnie ciemno.
Chwilę zbierał zmysły, dźwignął się. Myślał, że śnił.
— Mańka! — zawołał.
Milczenie. Przypomniał sobie wszystko. Zapalił lampkę, list leżał na ziemi, na stoliku koperta i banknot. Spojrzał na zegarek, była jedenasta. Czy Mańka już nie wróci? Może poszła do Wisły. Szukać jej — gdzie i poco? Wszystko było skończone.
Podniósł list i położył pod lampą, obok koperty i pieniędzy, usiadł na kuferku pod ścianą i czekał, sam nie wiedział czego. Czerwone zygzaki kręciły się w powietrzu, pełen ich był pokój, gdzie spojrzał. Miały cudaczne kształty owadów wstrętnych, trybów i kół, potwornych macek i kleszczów, bezustannie coś huczało, coś jęczało, coś wyło.
Głowa mu gorzała i chwilami dygotał, i czuł ból straszny w tej obciętej ręce, czuł każdy staw, każdy palec — dyszał w męce.
Nagłe drgnął. Zgrzytnął klucz w zamku, weszła Mańka. Spojrzała na niego, musiał być bardzo zmieniony, bo wykrzyknęła:
— Co wam, tatku? Chorzyście?
Sama była blada, oczy miała czerwone.
Chciał przemówić, ale zrazu nie wydało gardło dźwięku, odchrząknął.
— Tam leży list do ciebie — i pieniądze.
Obejrzała się żywo, chwyciła papier, czytała dysząc.
On patrzał na nią, jakby jej dawno nie widział.
Skończyła, stała chwilę jak skamieniała i naraz zajęczała dzikim głosem, porwała się za głowę, skoczyła do okna, zaczęła się z niem szamotać, by otworzyć. Zerwał się i dopadł, gdy chciała skoczyć w próżnię. Przytrzymał ją, szamotała się rozpacznie.
— Puśćcie! Ja nie chcę! Ja nie chcę! — bełkotała.
Ledwie zdołał ją odciągnąć i utrzymać.
Wreszcie zemdlała i jak martwą zawlókł na łóżko.
Ocknęła się ze spazmatycznem szlochaniem.
— O Jezu! O Jezu! — powtarzała wśród łkań.
Stał nad nią, wreszcie położył rękę na głowie.
— Cicho! Opamiętaj się! Nie krzycz! Chcesz żeby ludzie się zbiegli! Cicho! Gadajże! Od kogo ten list? Za co ci on grozi! Coś zrobiła? Kto to taki?
— O Jezu, o Jezu!
Nagle zerwała się, siadła na łóżku.
— Pieniądze mi daje — dwadzieścia pięć rubli! Za wszystko, co moje — za wszystko! O Jezu, o Jezu!
Zaczęła się śmiać strasznie, dziko.
— Mańka! — szarpnął ją za ramię, przerażony.
Ale ona zanosiła się spazmatycznym śmiechem, powtarzając:
— Dwadzieścia pięć rubli za życie! Tylem warta! Dwadzieścia pięć rubli! Cha! cha! cha!
— Cicho! Masz, wypij wody, opamiętaj się! Powiedz, co się stało?
— Toć czytaliście, wiecie! Żeni się, płaci, mam milczeć, podziękować! Kupił mnie, teraz niech inni kupują! Cenę zrobił — dwadzieścia pięć rubli! Wiecie cenę waszej córki — ot, macie, zarobiłam sobie posag! Cha! cha!
— Milcz! Dosyć hecy! Wszystko mi powiedz, niema już co taić! Muszę wiedzieć przecie, nie bój się, już ja mu podziękuję! Mów — kto on taki?
— Nie wiem. Poco mi to wiedzieć? Chodził za mną, gadał, prosił, mówił, że urzędnik, a zresztą choćby rakarz był — mnie było jedno! O Jezu, o Jezu, takem go bez pamięci pokochała! O Jezu! Będzie temu pół roku, i ot — teraz w Wisłę!
— Czemuś mnie się nie przyznała? Wróg ci jestem?
— Com miała mówić? Od zmysłów odeszłam! Co wieczór przychodził do Filharmonji, odprowadzał do domu, jak o łaskę prosił, żeby z nim wstąpić do cukierni, długom nie chciała, raz poszłam. Był grzeczny, delikatny, ośmieliłam się. Aż go tydzień nie było, a potem napisał, że chory, że taki sam, że pewnie umrze. Poleciałam jak szalona!
Zakryła twarz rękoma, wstrząsał nią dreszcz.
Gedras słuchał — twarz mu kamieniała.
— Gdzie mieszka? — spytał głucho.
— Teraz nie wiem. Już miesiąc, jak się wyprowadził, już miesiąc, jak go szukam. Powiedzieli, że się wymeldował na Sadową 8. Chodziłam, stróż mnie odprawił, byłam drugi raz, dzwoniłam, wyszedł lokaj — przepędził. Pisałam, skamlałam. — Ot odpowiedź! Jemu życie, mnie śmierć w Wiśle czy na bruku, czy od trucizny, czy w hańbie — śmierć, śmierć! O Jezu — i za co? Za to miłowanie! Za tę wiarę, za to psie przywiązanie!
Rzuciła się łkając na łóżko. Gedras już o nic więcej nie pytał, wrócił na swe miejsce pod ścianą i siedział tam nieruchomy, godziny, całą noc. Dziewczyna, zmożona śmiertelnie, musiała usnąć, bo ucichła, on oka nie zmrużył.
Lampa dogasała, dzień się robił, gdzieś za ścianą zegar wybijał godziny. Gedras musiał je liczyć, bo gdy wybiło osiem, wstał.
Spokojnie zgasił lampę, położył na stole klucz od kuferka, portmonetkę, zegarek, zabrał list i pieniądze, włożył do torby, potem wypił łyk wody, popatrzał na leżącą, pochylił się, pocałował ją we włosy, spojrzał raz jeszcze po całej izbie w krąg jakby żegnał i cicho wyszedł.
Na podwórzu leżał stos kamieni, zatrzymał się, wybrał jeden, włożył do kieszeni i poszedł na ulicę. Stróż go widział, nie zauważył, by inny był niż zwykle.
Z Hożej na Sadową niedaleko było, ale Gedras nie wiedział nazwiska tego, co mu dał list, poszedł tedy do hotelu Europejskiego i tam się dowiedział w restauracji. Kelner powiedział, że ten, co ugaszczał, nazywa się pan Ludwik Morzyński i mieszka na ulicy Sadowej pod nr. 8. I dodał, że zabawa trwała do rana i że sprowadzono panienki i że pewnie pan Morzyński śpi teraz, jak zabity.
Gedras podziękował i poszedł.
Na Sadowej stróża nie pytał, spojrzał na numer mieszkania i zadzwonił na pierwszem piętrze.
Milczenie, tedy zadzwonił mocniej. Rozległy się kroki w pantoflach i zaspany głos spytał:
— Kto tam, u licha?
— Posłaniec z listem.
Drzwi się otworzyły. Ludek stał w przedpokoju w szlafroku.
— Skąd list?
Gedras o krok postąpił.
— To odpowiedź od tej dziewczyny, której pan wczoraj posłał dwadzieścia pięć rubli.
— Mówiłem ci, że odpowiedzi nie... — nie dokończył.
Z szybkością błyskawicy Gedras ugodził go kamieniem w skroń. Morzyński się zachwiał, spadł nań drugi raz między oczy, tak silny, że wtył się podał, potknął i upadł.
Jak tygrys Gedras mu spadł na piersi i już bez pamięci miażdżył głowę ostrym kamieniem, wydając przytem z piersi głuche stękanie, z jakiem drwale łupią toporami twarde drzewo.
Może się i bronił napadnięty, może krzyknął, może się rzucał. Gedras nic nie czuł i nie słyszał. Bił, aż się zmęczył, aż z głowy została bezkształtna, czerwona kula. Wtedy wstał, spojrzał na niego i dysząc czekał, co będzie.
Czy nikt nie przybędzie go brać? Nie uciekał.
Ale w mieszkaniu nie było nikogo. Lokaja posłał Ludek do ogrodnika z bukietem dla Maniusi. Lokaj się nie spieszył z powrotem, wiedział, że pan zhulany, będzie spać dopóźna. Mieszkańcy zprzeciwka wyjechali na letnie mieszkanie, nikt nie słyszał mordu.
Gedras wyjął z kieszeni list i pieniądze, rzucił je na trupa, popatrzył nań jeszcze, otarł ręce, wziął swój kamień i wyszedł.
Stróża znowu w bramie nie zastał, mógł ujść niepostrzeżenie, ale on tego nie chciał. Szedł spokojny, nie czuł się zbrodniarzem.
Wszedł wprost do cyrkułu, minął jedną i drugą salę.
— Gdzie to? — zatrzymał go policjant.
— Do komisarza.
— Poco?
— Przyszedłem, bom zabił.
— Co?
— Zabiłem człowieka, ot tym kamieniem.
Zrobił się koło niego tłum natychmiast, ciężkie ręce spadły mu na ramiona, wepchnięto go do komisarza, rozpoczęły się pytania:
— Ktoś ty?
Sekundę się zawahał, chciał nic nie odpowiedzieć, albo kłamstwo, żeby Mańkę oszczędzić, ale spojrzał na swój strój posłańca i z jakąś determinacją straceńca rzekł:
— Jestem Gedras Jan. Mieszkam na Hożej 19, z córką.
— Kogoś zabił? Jak? Gdzie? Z jakiego powodu?
Trzymał wciąż w ręku kamień, położył go na stole przed komisarzem. Kamień czerwony i lepki od krwi, ręka była krwawa.
— Zabiłem kamieniem... takiego... co to się bawi z dziewczętami biednemi. Potem takie idą do Wisły albo na hańbę. I moją to spotkało. Czy tę jedną? Moje wszystkie trzy tak zabili, dla zabawy. Wziąłem kamień, dość ukamienowali ludzie dziewcząt, ja za te moje trzy jemu oddałem. Nie będzie się więcej panicz bawił, nie będzie! Koniec jej i koniec mnie, i koniec jemu.
Podniósł ramię i otarł rękawem twarz, wystąpił na nią pot i pokryła bladość. I człowiek się zachwiał, byłby runął, żeby go nie podtrzymali policjanci.
— Gdzieś zabił? Gadaj? — krzyknął komisarz.
Ale Gedras był już bezprzytomny, czterech ludzi wzięło go na ręce i wynieśli do aresztu.
We drzwiach spotkali stróża i jakiegoś drugiego człowieka, pędzących z przerażeniem na twarzy.
Zanim przemówili, komisarz zawołał:
— Co? Mord?
— O la Boga, proszę pana komisarza — począł stróż — inom na minutę zabawił w piwnicy, że to rura pękła i ot, leci ten pan, lokaj od pana Morzyńskiego, i krzyczy: „Pana ubito!“ Lecimy na górę — leży pan w przedpokoju, jeszcze ciepły, ale już bez duszy. I żywego ducha nie było i nic nie wzięli...
Komisarz dalej nie słuchał, zatelefonował, sam wsiadł w dorożkę, policjanci poprowadzili stróża i lokaja na miejsce katastrofy.
Gdy przybyli, nikogo jeszcze nie było. Trup leżał na środku przedpokoju z twarzą zmiażdżoną, siną i krwawą, bez śladu rysów, na piersiach leżał jakiś papier i banknot 25-rublowy ze śladami krwawych palców.
W mieszkaniu była wielka cisza, obok w sypialni posłanie, jakby ledwie ktoś zeń wstał. Rozrzucone ubranie wieczorowe, na biurku pieniądze i zegarek.
Nic nie ruszono.
W chwilę po policji przybył sędzia śledczy i doktór, rozpoczęto urzędową czynność z całą drobiazgowością.
Było po dziesiątej, gdy przed kamienicą stanął Józio Zaremba. Wieczorem po owej uczcie, przyznał się przyszłemu szwagrowi, że potrzebuje gwałtem na parę dni stu rubli. Ludek mu je obiecał i Józio po nie przyjechał.
W bramie był policjant i tłum gawiedzi.
Mijając, posłyszał, jak stróżka mówiła:
— To brat tej panny, co się z nią miał żenić.
Zastanowiło go to, ale że do motłochu miał wstręt i nigdy się do nich nie odzywał, poszedł na górę. Tam znowu stał policjant, który go szorstko spytał:
— Wy za czem tu?
— Do pana Morzyńskiego. Co się tu dzieje?...
— Ot — skandal. Jego już niema.
— Jakto niema?
— Nu, jego ubito!
— Co? — Zaremba pchnął drzwi i skamieniał. — Jezus, Marja! — wrzasnął.
— Pan kto taki? — spytał go komisarz.
— Ja, ja? To mój znajomy! Co się stało? Kto go zabił?
— Nazwisko pańskie? Lokaj służy od kilku dni, nie umie wskazać krewnych.
— Lokaj go zabił? Za co? Ograbił?
— Nie. Zabił posłaniec. Mamy go w areszcie. Pan niech uprzedzi rodzinę! Trupa musimy zabrać do prosektorjum.
— Ależ jak się to stało? Ograbiono go?
— Nie. Zabójca nawet mu zostawił pieniądze. To zapewne obłąkany, jakiś manjak. Nie można nic jeszcze wiedzieć, śledztwo wyjaśni.
— Boże, co to będzie? Trzy dni do wesela! Taka kompromitacja!
— Do jakiego wesela?
— To narzeczony mojej siostry. Co za skandal!
Komisarz rozłożył ręce z obojętnością urzędniczą.
Zaremba podał swe nazwisko, adres i wyszedł.
Wracał do domu wzburzony, a zarazem zatroskany, skąd dostanie owych sto rubli, które musiał pod słowem honoru zwrócić tegoż dnia o dwunastej. Przeraził się wypadkiem, ale Ludka nie żałował; żywy był mu wygodny i potrzebny, umarły był mu już obojętny. Ludzie tak wychowani, jak dzieci Zarembów, nie mogą kochać nic i nikogo, tylko siebie. Czuli się w domu bożyszczami i pozostali tem dla siebie. Świat i ludzie dzielą się dla nich na dobrych, którzy im są potrzebni lub im schlebiają, i na złych, którzy im nie chcą dogadzać i służyć lub o nich nie dbają.
— Nie mogła się stać ta awantura jutro — pomyślał Józio rozdrażniony, nie mogąc sobie przypomnieć nikogo z tak zwanych przyjaciół, ktoby mu dał owych sto rubli. Nareszcie przyszedł mu na myśl ktoś, mieszkający przy ulicy Kapucyńskiej, więc zamiast do domu, kazał się tam wieźć dorożkarzowi, ale kolegi nie zastał i zawrócił do mieszkania matki.
— Odeślę jutro i napiszę, że z powodu nieszczęścia zapomniałem — pocieszył się.
W domu zastał matkę z siostrą w konferencji z krawcową. Pyszny bukiet herbacianych róż, dziś rano przysłany od narzeczonego, stał w gabinecie, pełen rosy i woni.
Józio wywołał matkę do przedpokoju.
— Mamo, stało się wielkie nieszczęście. Tylko niech mama nie krzyczy i nie mdleje. Ludka niema.
Zarembina się zachwiała.
— Jakto? Uciekł? Co ty pleciesz? Rano róże przysłał.
— To i co z tego? Lokaj róże przyniósł, a tymczasem do mieszkania wpadł jakiś warjat i zabił go.
— Co? Zabił? Kogo? — wrzasnęła Zarembina.
— Ot i macie — burknął zły Józio. — Mama chce cały dom poruszyć.
Na krzyk matki wpadła Maniusia.
— Co się stało? — zawołała.
— Jezus, Marja! Zabity? Co ty gadasz? Ranny może?
— Ależ kto? Co wy gadacie?
— Gdzie ojciec? — spytał Józio siostry.
— Wyszedł do rejenta.
— To posyłaj po niego. Nie potrzeba już rejenta, ani nikogo. Ludek nie żyje.
Maniusia wrzasnęła strasznie i zemdlała.
Zarembina podtrzymała ją.
— Doktora! Ona umrze! To ją zabije! — krzyczała.
Powstał w domu popłoch. Ktoś ze służby poleciał po doktora, inny po Zarembę, stróża posłał Józio po wuja Bolka.
Maniusia dostała nerwowego ataku, położono ją do łóżka. Zarembina szlochała i łamała ręce. Józio bezradny, znudzony już tą sceną, z bólem głowy po nocnej orgji, szukał w bufecie sodowej wody.
Pierwszy przybył wuj Bolek.
I on na chwilę osłupiał, zgrozą zdjęty.
— Widziałeś go? Naprawdę na śmierć zabity? Co mówił doktór?
— Co miał mówić? Trup. Ani śladu twarzy, czaszka zmiażdżona.
— Zabójcę złapali?
— Mówią, że go mają. Jakiś warjat.
— Paskudna sprawa. Fe! Trzy dni do ślubu. Dziewczynie straszna kompromitacja. Żeby to choć się stało w tydzień później. Teraz dopiero baby ozory rozpuszczą. Gdzie ojciec?
— Posłałem po niego.
— Licho cię tam poniosło w takiej chwili, teraz cię wciągną jako świadka do procesu. A wamby teraz wszystkim wyjechać i do jesieni się nie pokazywać, aż się skandal uciszy. I powiadasz, że to warjat był? Skąd? Pocoby go Ludek puszczał? To brednia! To był ktoś znajomy. Zobaczysz, że to jakaś brudna sprawa.
W tej chwili wpadł Zaremba, któremu już lokaj wieść zaraportował. Był blady i trzęsący się.
— Co za katastrofa! Boże wielki, co ludzie powiedzą? Zaproszenia na ślub rozesłane! Co za kompromitacja! Jakie będą gawędy, plotki, oszczerstwa! Ach ja nieszczęśliwy, jedyna córka zgubiona!
— Trzeba natychmiast wyjechać.
— A jabym właśnie został — rzekł Józio. — Co to? Uciekać? Jakbyśmy byli czemu winni!
— Toteż ty sobie zostań, jeśliś ciekawy słuchać, jakie tu będą komentarze i sprawozdania — burknął pan Bolesław. — Będziesz miał parę pojedynków, czem jeszcze gorzej siostrę skompromitujesz. No, a cóż Gelichowa? Rozpacza?
Gelichowa dowiedziała się o wypadku o dwunastej. Przyszedł do niej lokaj Ludka. Przestraszyła się, ale nie na długo. Ludka poznała dwa lata temu, po śmierci męża, jako jedynego krewnego nieboszczyka. Umiał ją usidlić i zjednać, poddała się biernie jego wpływowi. Ale Gelichowa była oszczędna i rachunkowa. Dawała pieniądze ale z żalem, ulegała jego woli, kierunkowi, ale z utajonym strachem bankructwa, zwykłej manji zbogaconych rentjerów. Po przerażeniu na wieść o wypadku przyszły natychmiast rozsądne myśli.
Dochodziły ją słuchy, że Zarembowie bankruty, panna rozrzutna, próżna i niepraktyczna, może to opatrzny los czuwał nad jej kapitałami?
Potem zaniepokoiła się o interesy. Dała onegdaj Ludwikowi 5000 rubli na ożenienie i podróż poślubną. Co się z nimi stanie, może ukradziono, może przepadną? Mieszkanie było zapłacone za kwartał zgóry, meble świeżo kupione. Co z tem teraz robić? W takich wypadkach Gelichowa miała doradcę adwokata i natychmiast po odprawieniu lokaja do niego pojechała, cała wzburzona niepokojem o takie grube straty.
— Bo to, proszę mecenasa — biadała, trochę popłakując — trzeba będzie teraz za bezcen wszystko sprzedać, jeszcze w chwili, gdy wszyscy się rozjeżdżają. Mieszkania nikt nie odnajmie, a te pieniądze — moje własne, onegdaj dałam, a teraz trzeba je spadkowem prawem chyba odzyskiwać. Mój Boże, jakie to będą koszty i mitręga i ambaras! Ach — ciężko jest wdowie i kobiecie! Takie nieszczęście!
— Czy pani była już tam?
— Nie, nie mogę! Ja się strasznie umarłych boję. Kazałam przyjść przedsiębiorcy pogrzebowemu. Zapłacę. Co robić? Obowiązek zawsze święcie spełniam. Ale tam podobno pełno policji, sąd, śledztwo. Żeby choć w zamieszaniu nie okradziono mieszkania. Ja ledwie się zebrałam na siły, aby do pana przyjechać. Strasznie jestem poruszona. Muszę się położyć. Boję się, że odchoruję ten straszny cios.
Położyła się też zaraz, obwiązała głowę i stękając, targowała się z przedsiębiorcą pogrzebowym, potem kazała służbie nikogo nie przyjmować, bojąc się kondolencyj. Dzień minął spokojnie, wieczorne gazety wydrukowały tłustym drukiem:
„Straszna zbrodnia przy ulicy Sadowej.
„Dziś rano stróż domu nr. 8 przy ulicy Sadowej został zaalarmowany przez lokaja, mieszkającego tam p. Ludwika Morzyńskiego, że pan jego został zamordowany. Gdy weszli przez kuchnię do mieszkania, znaleźli na środku przedpokoju martwe już zwłoki i zawiadomili natychmiast policję. Przybyli na miejsce sędzia śledczy, doktór i komisarz cyrkułowy, stwierdzili, że denat został zabity uderzeniem tępego narzędzia w skroń. Zabójca pastwił się następnie nad swą ofiarą, miażdżąc twarz i czaszkę.
„Zabójstwo nie było spełnione w celu rabunku. Zbrodniarz, po dokonaniu strasznego czynu, zostawił na piersiach zabitego jakiś list i sam następnie oddał się w ręce sprawiedliwości. Jest to zapewne manjak lub obłąkany. W cyrkule dostał ataku nerwowego i w stanie niepoczytalnym został odwieziony do szpitala więziennego. Nazwisko jego jest Jan Gedras, a szczegół charakterystyczny, że pozbawiony jest lewej ręki. Mordu dokonał zwykłym kamieniem z niesłychaną siłą i zręcznością, zważywszy jego kalectwo, a młodość i siłę ofiary.
„Pan Ludwik Morzyński znany był w szerokich kołach naszego miasta i pozostawia po sobie szczery żal całego grona ludzi, którzy cenili w nim młodzieńca wielkich zdolności i przymiotów.
„Zbrodnicza dłoń zezwierzęconego szaleńca przecięła to życie tak bogate, tak świetne, rokujące tyle nadziei. Jaskrawy to dowód zdziczenia obyczajów niższych warstw i upadku moralnego i religijnego naszego ludu.“
U Zarembów kupiono wszystkie gazety i czytano ze strachem, czy nie będzie wzmianki o nich.
Józio, naciągnąwszy ojca na sto rubli, obleciał wszystkie redakcje i przez stosunki pohamował reporterską swadę. Maniusia gorączkowała. Zarembina miała migrenę. Mężczyźni czytali gazetę i uspokojeni, że przynajmniej skandalu drukiem nie rozniesiono, poczęli rozważać, co dalej czynić.
Zaremba jeszcze raz przejrzał artykuł i rzekł:
— Jan Gedras. Skąd mi to nazwisko wydaje się znajome?
— Jan Gedras? — powtórzył wuj Bolek. — Czekaj i ja coś sobie przypominam. Gedras! Gedras! Gedras! Jednoręki!
— Mam już! Był u mnie w fabryce przed kilkunastu laty stróż nocny. Tak, tak! Czyżby to on był? Ale właśnie i nazwisko — i brak ręki!
Spojrzeli na siebie.
— Pamiętasz go? Ja sobie już wszystko przypominam. Ponury, dziki człowiek, wyprawiłem go. Szczególny wypadek. Odszedł po jakiejś awanturze, nie pamiętam już jakiej. Spytam Tereni, może ona sobie przypomni. To dziwne. A może on to zrobił przez zemstę? Może wiedział, kogo zabija?
— Przez zemstę? Zaco? — ruszył ramionami Józio.
— Za wydalenie.
— Et — ojciec fantazjuje!
Wuj Bolek patrzał na litery i myślał. Powoli przypomniał sobie wszystko, ale nie mówił nic.
— Co za list znaleziono przy nieboszczyku? — spytał nagle Józia.
— Nie wiem. Przyszedłem, gdy już były władze.
— A ja wam mówię — czuję, — pewny jestem, że ten zbój zrobił to przez zemstę! — wybuchnął Zaremba. — Teraz go sobie doskonale przypominam. Zuchwały, dziki, ponury. To zemsta! Udaje szaleństwo. On to zrobił z premedytacją. Ja to wszystko opowiem sędziemu śledczemu! Ja mu nie daruję!
— Daj pokój! Nie mieszaj się do sprawy kryminalnej, której nie rozumiesz. Mówię ci, wyjeżdżajcie. Co się stało, to się nie odstanie. Dziewczyny ze dwa lata nie można pokazywać w Warszawie. A zresztą, to jeszcze kwestja, czy ten Morzyński był tem, czem go zrobiono. A byliście z kondolencją u Gelichowej?
— Nie. Na licha nam to babsko teraz — burknął Zaremba. — Żeby nie jej pieniądze, nie siedzielibyśmy teraz w tej awanturze.
Wuj Bolesław się roześmiał, zawtórował mu Józio.
Z sypialni ozwał się żałośliwy głos Zarembiny:
— Trzeba zapowiedzieć służbie, żeby jutro nikogo nie przyjmowano. Wszyscy przyjdą naigrawać się nad nami, triumfować. Ach, Boże, ja tego nie przeżyję! Maniusia tak go kochała!
— To najmniejsza! Będzie kochać drugiego! — rzekł lekceważąco pan Bolesław.
— Drugiego? — jęknęła Zarembina. — Po takim skandalu kto o niej pomyśli!
— At, za jakie dwa lata wszyscy zapomną.
— Dwa lata! Boże wielki! Dwa lata ma jeszcze siedzieć w domu!
Pan Bolesław zniecierpliwił się.
— To ją oddajcie do jakiej ochrony, jeśli wam zawadza.
— A wszystko przez taką przeklętą żmiję! Ach, żeby go chociaż powiesili, gałgana! — zawołał Zaremba. — O, ja się dowiem, jak śledztwo się toczy! Ja dopilnuję!
— I zrobisz kapitalne głupstwo — rzekł pan Bolesław, wstając.
— Nie odchodź, Bolku — zawołała Zarembina. — Nie zostawiaj nas samych.
— Będzie tu za chwilę legjon twych sióstr z najświeższemi plotkami, a ja mam winta u Sulickiego.
— Jak on już dawno u nas nie był! A tak Maniusię lubił. Warto, żeby w takiej chwili nas sobie przypomniał.
— Przecie nie chcesz nikogo przyjmować — ironicznie zauważył pan Bolesław.
W przedpokoju raz jeszcze rzekł do Zaremby:
— Ostrzegam cię, do sprawy się nie mieszaj. Już i Józio niepotrzebnie wlazł, a ty samochcąc się nie wplącz. Zobaczysz, że to będzie brud i wstyd.
Zaremba nic nie odparł, ale pan Bolesław czuł, że go przestrzegał napróżno.
Dużo przyjaciółek i życzliwych dzwoniło nazajutrz do Zarembów, ale nie zostali przyjęci z racji, że „panienka“ chora i odeszli zawiedzeni w nadziei obejrzenia naocznie nieszczęśliwej narzeczonej.
Nie mówiono dzień cały o niczem, tylko o tym wypadku, krążyły najpotworniejsze wieści i szczegóły. Do Gelichowej dzwoniono też bezustannie, nie były to jednak wizyty kondolencyjne. Byli to wierzyciele Morzyńskiego. Stara rozchorowała się naprawdę i sprowadziła swego adwokata.
Okazało się, że Ludek żył szeroko i nie płacił. Miał kredyt, oparty na jej funduszu i na jej latach podeszłych. Dawano mu chętnie, z pewnością, że „stara prędko kipnie“, tymczasem się przerachowano. Cała masa wierzycieli rzuciła się na Gelichową. Byli tam krawcy i utrzymujący remizy, jubilerzy i ogrodnicy, hotele, restauracje, cukiernie, cały legjon, żyjący ze zbytku i przyjemności takich eleganckich paniczów. Byli pożyczający na weksle i znaleźli się wszyscy, co urządzali mieszkanie, i właściciel kamienicy, ci na których tak niedawno dała Gelichowa gotówkę.
— Gdzie moje pieniądze? Co on z niemi zrobił? On mnie przez parę lat kosztował czterdzieści tysięcy! — krzyczała w bezsilnej złości i rozpaczy.
Adwokat, człek zimny i obyty ze wszelkiemi interesami, przejrzał cały stos listów różnego stylu i ortografji, ale podobnej treści.
— Niech się pani nie irytuje. Prawnie do niczego to panią nie obowiązuje. Mieszkanie i meble zlicytują, zresztą nic. Sumiennie chyba możeby pani przejrzała te pretensje, bo są tu ludzie naprawdę ubodzy, wyzyskani, skrzywdzeni.
— Czterdzieści tysięcy mnie kosztował, nie dam ani grosza więcej! Jaki on mój krewny nawet: syn ciotecznej siostry męża! Otumanił mnie, udawał, oszukiwał! Nie dam grosza!
— Będzie pani miała wiele nieprzyjemności. Możeby z nimi wejść w układy? Będą gadali, pisali, wywlekali różne skandale.
— Niech robią, co chcą, nie dam ani grosza!
Nienawidziła Morzyńskiego, oddawała go bez wahania na pastwę zaciekłości wierzycieli i nazajutrz, nie doczekawszy nawet pogrzebu wyjechała zagranicę.
Ludek żył i był sławny w Warszawie przez trzy karnawały, po śmierci zajął i bawił jeszcze trzy dni. Na pogrzebie był tłum próżniaczej gawiedzi i ciekawych, potem przyszedł inny skandal, inna nowina, inny wypadek. Mówiono o nim coraz mniej, w coraz ściślejszem kole, ludzie się poczęli rozjeżdżać na lato, miasto wyludniać się z tej warstwy właśnie, w której on działał i żył, i imię jego i pamięć została tylko w sądzie. Rozpoczęły się sprawy o długi i rozwijało się powoli, z nieubłaganą drobiazgowością śledztwo mordu.



VIII.

Gdy się rozegrał krwawy dramat na ulicy Sadowej, Antoni Stuch był w Petersburgu w jakiejś sprawie klienta. Wrócił w dwa tygodnie później.
Stuch się wybił przez te lata, był już znany, miał coraz szerszą praktykę, był na drodze do sławy. Mieszkał skromnie, bezżenny, z siostrą.
Nie mieli żadnych stosunków, ciążyła nad nimi klątwa bezlitosnej opinji ludzkiej. Nie starali się zresztą z nią walczyć i nie czuli braku towarzystwa. Ona, jak dawniej, uczyła biedne dzieci, on był zapracowany, wieczory spędzali samotnie, nigdy nie tęskniąc za inną rozrywką, jak czytanie lub rozmowa.
Otóż gdy Stuch wrócił i zasiedli do wieczornej herbaty, siostra opowiedziała mu ów mord.
— Wiesz? To był narzeczony tej Zarembianki, u których byłeś korepetytorem. Pamiętasz?
Wtedy Stuch przeczytał schowaną dlań gazetę i rzekł:
— Jan Gedras, posłaniec jednoręki. I to znajomy. Pamiętasz taką czarną dziewczynę, która u ciebie szyła? To była jego córka. A on parę razy jeszcze niedawno nagabywał mnie na ulicy i dziękował i ofiarował usługi. To był ambitny i hardy człowiek. Szczególny wypadek! Jutro się dowiem, kto sprawę prowadzi i przejrzę. W tem musi być jakaś tragedja.
— Dowiedz się, co się stało z dziewczyną. Może potrzebuje opieki?
Stuch nazajutrz był u sędziego śledczego.
Dowiedział się, że Gedras dotąd był ciężko chory i ledwie osiągnięto nadzieję, że żyć będzie.
Dowiedział się też, że córka jego tegoż dnia, gdy spełniono morderstwo, znikła z mieszkania i dotąd policja na ślad jej wpaść nie mogła.
Sprawa więc wskutek tego i choroby przestępcy była zaledwie rozpoczęta, zresztą nie przedstawiała wielkiego zajęcia, ani komplikacyj. Aż się zdziwił sędzia śledczy, gdy Stuch oznajmił, że będzie obrońcą.
Wprost stamtąd Stuch pojechał do Gedrasa. Nie poznał go. Był to cień i szkielet, ruina człowieka. Leżał bez ruchu, bez wzroku w oczach, bez wyrazu życia na twarzy.
— Poznajecie mnie? Jestem Antoni Stuch. Nie pamiętacie studenta, brata pani Gałeckiej, u której szyła wasza córka? Przyszedłem was odwiedzić.
Gedras się długo w niego wpatrywał, wreszcie wyszeptał:
— Gdzie Mańka? już jej niema!
— Odnajdę ją. Bądźcie spokojni, dam opiekę.
— Już jej niema! Nikogo niema! Wszystkie trzy poszły... pod maszynę! — wyszeptał.
Stuch zrozumiał, że mówić z nim jeszcze nie pora, więc go tylko polecił dozorcy i poszedł szukać dziewczyny.
— Proszę pana, toć już jej szuka cała policja — opowiadał mu stróż na Hożej. — Ola Boga, jaka to się zrobiła chryja, co mnie naciągali i pana rzącego! To w ten dzień, jak on zrobił ten kreminał, to dziewczyna jak rano poszła, tak tyle ją widzieli. Niezawodnie do Wisły skoczyła gdzie za miastem i po próżnicy szukają. Mieszkanie to stoi opieczętowane — już tam przetrzęśli każdą szmatę, a co tam znajdą ciekawego. Biedne ludzie byli, ale rzetelne, dziewczyna głupstwo zrobiła, to prawda, ale ten bezręki, miał ci ryzykę, jak jaki hrabia. Za serce go wzięło, że ten pan ino 25 rubli rzucił, mógł ci sądem zastraszyć, toby więcej dał, a ten odrazu w łeb! Nie poznasz nigdy człowieka. Jak policja wpadła i tom posłyszał, tom zgłupiał. Trzy lata u nas mieszkał, nigdy nawet złego słowa nie rzekł.
— Może wiecie, kto u nich bywał, z kim żyli?
— Tak naprawdę, to z nikim. Stary odstraszył kawalerów, a jedną dziewczynę, co do córki przychodziła, to raz wygnał z taką złością, że się odgrażała sądem. Ale tylko gadała, bo taka była, to ktoby jej się bał.
— A o tej nie wiecie, gdzie mieszka?
— Kto wiedział? Ot, po ulicy się włóczy. Zresztą to dawno było i potem się nie pokazała.
Stuch stracił nadzieję osiągnięcia tu jakiej informacji i wrócił z niczem do domu.
W kilka dni potem odwiedził znowu Gedrasa. Fizycznie był zdrowszy, ale miał ten sam tępy wyraz twarzy i martwe oczy.
— A co? Niema Mańki? — rzekł apatycznie.
— Bez was się nie odnajdzie. Musicie pomóc.
— W Wiśle!
— Nie może być. Znalezionoby trupa. Ukryła się zapewne, a wiecie, że w jej położeniu może się dostać w najgorszy wyzysk. Pomściliście ją, rozumiem, ale teraz pomyślcie i o niej. Gdzie mogła się ukryć, u kogo? Czy miała pieniądze? Mówcie mi wszystko, jestem waszym przyjacielem, bronić was będę w sądzie. Dziewczynę ratować trzeba, niema chwili do stracenia.
— Ni mnie obronicie, ni ją uratujecie. Przez nas już maszyna przeszła — szepnął Gedras.
— Jaka maszyna?
Ale Gedras nie słyszał, patrzał tępo przed siebie i mruczał:
— Mnie obronić — przed czem? Mnie nic złego się nie stanie. Poco mnie bronić? Nikogo przed niczem nie obronisz. Nie wolno zabijać — za trupa karzą. I mnie skarzą. Wolno zabić duszę, ja tak moją Mańkę zabił, a nikt mnie nie skarał wtedy, i ów zabił tę moją drugą Mańkę i nicby mu nie było, gdyby nie mój kamień. Pod maszynę ja kamień cisnął, rozbiła się, za to mnie skarzą. Mnie już wszystko jedno. Nie zapieram się, rzuciłem kamień. I nie kajam się, niech mnie trzymają w zamknięciu, bo gdybym wolny był, tobym tylko kamienie ciskał na takich, co dusze zabijają!
Gedras zatrząsł się cały i targnął koszulę na piersiach.
— Zdrowa była, młoda; śpiewała, śmiała się, pracowała, nikomu nie szkodziła. Wychowałem, jak to kocię, wyrzucone na drogę. Nikt nie chciał, nikt nie dbał, nikomu nie było potrzebne póki małe, póki marne, póki niedołężne. Aż na zabawę się zdała — to się zabawili! I ot, w wodę poszła, jak to kocię, bo już znowu niepotrzebne. A jeśli nie w wodzie, to co jej? W rynsztok, w uliczny kał, po jadło ze śmietnika!
— Gedras, nie mówcie tak! Byle ją odnaleźć, nie damy jej zginąć.
— Co odnajdziemy? Ot, to ciało żywe a sponiewierane, żeby taki koniec miało, jak tamta Mańka. Nie damy zginąć, mówi pan; zginęła już ona, zginęła. Ja ją chował, ja ją znam. Ona ni na zabawę, ni na rozpustę szła, nie sprzedawała się — umiłowała.
— A wy teraz oddajecie ją na ostateczne zatracenie! Zastanówcie się! Żebyście powiedzieli, kogo znała, gdzie się mogła ukryć, żebyście pomogli!
Gedras głową potrząsnął.
— By ją odnaleźli, gdzieby teraz była? — Tam gdzie ja, w szpitalu lub w więzieniu pod śledztwem, włóczyliby po sądach. A potem gdzieby się podziała, ktoby pracę dał, kto jej nie potrąci? A chociażby na kraj świata uszła, nie ukryłaby się przed klątwą, już dla niej niema uczciwego życia, ni wesela, ni spokoju, ni prostej drogi. Dajcie pokój, panie, ukamienowana już ona i prócz kamieni do śmierci nic jej nie dadzą! Daj jej, Boże, teraz w Wiśle na dnie być, tam jej lepiej!
— Czyście znali tego jej uwodziciela?
— Ja? Skąd? A poco ja mu byłem potrzebny? Dziewczyna moja mu się podobała, opętał ją, okłamał, wciągnął, zabawić się chciał. Mnie dał czterdzieści groszy za kurs, by jej zanieść 25 rubli. Wtedym się dowiedział wszystkiego. W naszym stanie dziewczyna bezbronna. Ledwie z dziecka wyrośnie, zarabia, nikt jej nie pilnuje, bo chleba trzeba, każdy się stara, żeby żyć. Żeby matkę miała, toby to się może nie stało, albo i nie. Nikt nie uratuje dziewczyny przed miłowaniem, one wszystkie takie. Miłuje i wierzy.
— Jedną ją mieliście? Żona nie żyje?
Gedras dziwnie się skrzywił, jakby jakimś śmiechem.
— Niema nic, nikogo — już nic, nic!
Wargi mu zadrżały, zwiesił głowę.
— Gorzką mieliście dolę — szepnął Stuch do głębi przejęty i wzruszony.
— Czy ona zabrała z sobą pieniądze i papiery? Nie wiecie, panie, co tam w stancji znaleźli? — spytał Gedras po chwili milczenia.
— Nie wiem, jutro tu wrócę do was i powiem. Nie trzeba wam czego?
— Mnie? Nic. Już mnie stąd prędko do więzienia wezmą. Jeszcze mnie nie przesłuchiwali. Czy to długo potrwa, panie?
— Śledztwo? Zapewne niedługo. Przecie przyznaliście się do winy, wyrok będzie względny.
— Ja się nie boję wyroku! Tylko mówić każą, będą pytać, męczyć! Całe życie rozgrzebią!
Wzdrygnął się.
— Mówcie prawdę, nic nie ukrywajcie.
Gedras zapadł w zamyślenie i nic więcej nie odrzekł.
Nazajutrz przeprowadzono go do więzienia, a w kilka dni potem stawiono go po raz pierwszy na śledztwie.
Sędzia spojrzał nań bystro i po kilku wstępnych pytaniach rzucił nagle:
— Czyście służyli przed kilkunastu laty u pana Zaremby?
Na to pytanie człowiek, odpowiadający dotąd spokojnie, jakby się zawahał.
— Nie pamiętam — odparł.
— Staraj się przypomnieć.
— Może być, tyle lat, zapomniałem.
— Czy znałeś pana Ludwika Morzyńskiego, spotkałeś go kiedykolwiek przed owym dniem?
— Nie.
— Ale wiedziałeś, że ma się żenić i z kim?
— Nic nie wiedziałem, anim go znał. Jakiś pan przed hotelem Europejskim dał mi list i zgóry za kurs zapłacił. Zobaczyłem adres córki, więc niespokojny poszedłem do domu i wtedym się dowiedział wszystkiego.
— Córka ci powiedziała? Nie uważałeś w jej życiu i zachowaniu zmiany do tego dnia?
— Nie. Z zajęcia wracałem późno, wychodziłem rano. Ona, jako szwaczka, często bywała na robocie poza domem. A zresztą, czym się spodziewał!
— Więc, gdy ci się córka do wszystkiego przyznała, postanowiłeś zabić uwodziciela, nie wiedząc, kto on jest?
— Wziąłem kamień ostry i poszedłem. Zabrałem list i pieniądze. W restauracji powiedziano mi, gdzie on mieszka. Otworzył sam, tedym mu oddał list i zapłaciłem za dziecko. Niech mnie pan sędzia nie męczy pytaniami! Ja się nie zapieram, zabiłem i gotówem za to karę mieć, jaką mi sąd przeznaczy.
— Zapewne piliście wódkę, wychodząc z domu, nie byliście zupełnie przytomny. Nie pamiętacie dobrze tej chwili zabójstwa?
— Pamiętam. Nic nie piłem. Chciałem go zabić.
— Córka was na niego podburzała?
— Nie. Zostawiłem ją w domu nieprzytomną, jak martwą z rozpaczy. Żeby wiedziała poco idę, możeby go broniła. Jeszcze mnie miał kto podburzać? Wart był śmierci — zabiłem!
— Dlaczegóż córka wasza zginęła w tejże godzinie bez wieści? Była może z wami?
— Mańka? Mordowaćby miała?
— Szczególne jednak, żeście sami, jedną ręką obalili człowieka młodego, silnego?
— Snać moja sprawa była też silniejsza. On miał moc kobiety uwodzić, ja — kamienować krzywdzicieli!
— Czyście oprócz tej córki mieli więcej dzieci?
— Nie.
— A żonę dawno straciliście?
— Dawno.
— W którym roku?
— Nie pamiętam.
Sędzia spojrzał w papiery.
— W każdym razie po urodzeniu córki — rzekł, znowu bystro patrząc na więźnia.
Gedras milczał. Dojrzał wśród papierów swój paszport i metrykę Mańki. Dziewczyna wyszła tedy z domu bez dokumentów i pieniędzy. Poszła na śmierć.
— Ta dziewczyna, która przy was mieszkała jest tedy waszą ślubną córką?
— Ma pan przecie moje wszystkie papiery.
— Ja was pytam, jest waszą ślubną córką?
— Tak.
— Gdzie umarła wasza żona?
Po twarzy Gedrasa przeszedł jakby ogień.
— Stoję tu za zabicie człowieka i za to mam być sądzony. Zabiłem go. Śledźcie i karzcie! Ale tamto, co przedtem było, życie całe, to moje jest i opowiadać go nie będę.
— Nie mam mocy was zmuszać. Ale sprawiedliwość musi wszystko wiedzieć! Oporem lub wykrętami przeciągniecie sprawę i zaszkodzicie tylko sobie. Radzę wam życzliwie wyznać całą prawdę — wszystko.
Gedras milczał. Przeczytano mu protokół tego pierwszego przesłuchania i odprowadzono do więzienia.
Ale w parę dni potem spotkał na nowem posłuchaniu Zarembę.
Gdy go ujrzał, już się nie zląkł, ani się zmieszał, popatrzał zimno i czekał, co będzie.
— Tak — to ten sam człowiek — odpowiedział Zaremba na pytanie sędziego. — Przed szesnastu laty służył u mnie jako nocny stróż. Żony nie miał, dziecko, które wychowywał, nie jest jego. Jest to córka włóczęgi nieznanej, zmarłej przy urodzeniu dziecka. Człowiek ten służył u mnie kilka lat, znam go dobrze. Moje słowa może potwierdzić każdy z mieszkańców osady u nas.
— Co masz do powiedzenia w swej obronie na ten zarzut? — zwrócił się sędzia do Gedrasa.
— Od czego się mam bronić?
— Od sfałszowania metryki tej dziewczyny, która, jak się okazuje, nie jest twoją córką.
— Wcale się bronić nie będę. Myślę tylko dlaczego ten pan świadczy przeciwko mnie? Co ja albo moja dziewczyna jemu albo komukolwiek zawinili? Ona przepadła już i ja zginę w katorgach; on pan, wolny, bogaty, szczęśliwy i tu przyszedł przeciw mnie mówić. Możem i służył mu, nie pamiętam, całem życie służył, krzywdy nikomu nie zrobiłem. Czego wy ode mnie chcecie, ludzie?
— Nie rozumiesz, że cięży na tobie drugi kryminał: sfałszowanie dokumentu?
— Co na mnie cięży? Wszystko. Za to przecie można zabrać tylko to, co mi zostało — ot, resztka życia. To bierzcie — nie będę bronił. Może znajdziecie jeszcze więcej kryminałów, to je wypiszcie. Dziewczyny już nie mam, niema komu wstydzić się za mnie. Ale ot, przysięgam, że już wam na żadne pytanie nie odpowiem. Napróżno mnie tu nie ciągajcie.
Było to jego ostatnie słowo. Nie pomogły żadne uwagi, groźby, podstępy, zdawał się nic nie słyszeć.
Pewnego wieczora do jego celi przyszedł Stuch, parę tygodni był nieobecny. Gedras, leżący na pryczy, ożywił się na jego widok i oczyma pytał.
— Nie, ani śladu Mańki — rzekł Stuch, rozumiejąc, co go zajmuje. — Chyba was uwolnią, to potraficie odszukać. Ja zresztą w tej chwili wracam zdaleka. Szukałem czego innego — przeszłości Morzyńskiego. Dowiaduję się, że metryka sfałszowana. Prawda to? Nie wasze to dziecko? Znacie pana Zarembę?
— Skąd on się tu znalazł?
— Jakże! Morzyński miał się za parę dni żenić z jego córką. On dowodzi, żeście go zabili przez zemstę. A ponieważ odkryto, że Mańka nie była waszą córką, więc teraz posądzają, że była waszą kochanką.
Gedras zerwał się z pryczy, jakieś zdławione przekleństwo wyrwało się mu z gardła.
— Kto posądza? To już na mnie wszystko rzec można, wszystko na mnie cisnąć, wszelaki kał!....
— Dlaczego się nie bronicie, czemu mnie chociażby nie powiecie całej prawdy?... Dlaczego dajecie się oskarżać?
— A choć powiem — kto mnie uwierzy, co to uratuje? Kiedyś raz opowiedziałem wszystko jednemu księdzu, zdawało się, że mnie zrozumiał, użalił się, modlił się, mówił, że Bóg mi dziecko uchowa, i ot — co jest! Kiedym go potem poprosił o papier, o metrykę — rzekł: nie można. Trzeba, żeby takie dzieci ostemplowane były winą rodziców, żeby miały wstyd i hańbę na całe życie. Nie — dziecko nie moje jest. Nie wiem czyje, jam tylko je jak własną duszę kochał, jak najdroższe hodował. Mojego nie niema. Żonę dostałem zhańbioną, zabiła się ze wstydu i zgryzoty; rodziny nie mam, całe życie się tułam za chlebem, z tą jedną ręką. Dziecko było nie moje. Znalazłem na drodze umierającą kobietę, do rana była u mnie w stancji i zmarła. Dziecko mi zostało — nie moje — tylko mi trzeba było być i ojcem, i matką, i niańką, i praczką, i nosić, i karmić, i w chorobie pilnować, i myć, i obuć, i ubrać, i lat czternaście hodować, i utrzymać tą jedną ręką. To na kochankę człowiek tak hoduje? Bodajby ten, co na mnie to rzekł, nigdy dzieci nie miał albo bodajby mu jego córka, jak ta moja, na zatratę poszła! Pan Zaremba to mówi za to, żem go zięcia pozbawił, skrzywdziłem go! Jego córki nikt nie zhańbi, panienka jest, wszystko jej pilnuje i opiekuje się — bezpieczna. Bodajby jej taka dola! Chce pan, mniejsza, mogę wszystko powiedzieć, niech pan powtórzy na sądzie, niech ludzie usłyszą, jakem zaszedł na tę pryczę. Daleka była droga, długa i ciężka, pół wieku idę, warto było żyć! Nie ja jeden taki, dużo tak idzie dołem — tyle, że jako ćma się wydają, co się rusza pod nogami większych, pod kołami, między trybami maszyn. Widział pan czasem, jak wędrują liszki przez drogę? Kto idzie, kto jedzie, co leci, wszystko je dusi, miażdży, pożera. My takie liszki...
Usiadł na pryczy, zgarbił się i umilkł na chwilę. Potem począł mówić, mówić, coraz swobodniej. A Stuch, siedzący obok niego, nie przerywał ani jednem słowem. Godzinę, może więcej Gedras mówił. Gdy skończył, poczuł, że Stuch ramieniem objął go za szyję.
Gedras się zatrząsł z wrażenia.
— Co też pan robi! — wyjąkał.
Stuch nic nie odrzekł, mocno go uścisnął, zerwał się i wyszedł. Dławiły go w gardle łzy...



IX.

Maniusia Zarembianka przechorowała ciężko katastrofę. Do nerwowego wstrząśnienia przyłączyła się anemja, potem malarja, zamiast do domu matka ją wywiozła zagranicę.
Wybrano mniej znaną i mało uczęszczaną miejscowość nad morzem we Francji, żeby uniknąć spotkania z rodakami i istotnie nie było tam nikogo z Warszawy i wogóle żadnego towarzystwa.
Zarembina, opłakawszy i odgadawszy wypadek, poczęła się uspokajać, spać, jeść i tyć. Maniusia zrazu na nic nie zwracała uwagi i nic ją nie zajmowało. Godzinami siedziała bezczynnie na werandzie. Godzinami podobnież nad morzem, piła i łykała lekarstwa, kąpała się, nie widziała nic wkoło siebie. Nawet nie wzruszały jej westchnienia matki.
— Ach jakaś ty mizerna! Jak źle wyglądasz! Jak ci oczy wpadły! Jak ci się cera zniszczyła!
Minęło tak parę tygodni. Zarembina towarzyszyła zrazu córce do kąpieli, ale potem zaczęła się opuszczać. Plaża była bliziutko; towarzystwo francuskie, filisterskie, nikogo młodego, wolała zatem Zarembina drzemać na werandzie, niż palić się na słońcu. Maniusia chodziła sama.
Pewnego dnia przybyło dwoje nowych gości. On był smukły, młody brunet, ona złotowłosa Paryżanka. Wyglądali na świeżo upieczone małżeństwo. Najęli willę i codzień razem przychodzili się kąpać. Sobą tylko byli zajęci, rozkochani, rozśmieszeni, rozśpiewani. Biło od nich wesele i szczęście.
Maniusia poczęła na nich spoglądać z ciekawością, z jakąś zawiścią, z żalem. Oni zpoczątku nie zwracali na nią uwagi, potem usłyszała, jak złotowłosa, minąwszy ją, rzekła do towarzysza:
— Patrz, jakie ta dziewczyna ma zmęczone rysy!
Obejrzał się i zatrzymał na niej wzrok jasny, takie spojrzenie, co obejmuje całą postać.
— Mogłaby być ładna, żeby wyraz i życie. Jakiś zasuszony kwiat.
I przeszli. Maniusia, wróciwszy do domu, spojrzała w lustro i przeraziła się. Co się z niej zrobiło! Wpadła w rozpacz i zaczęła płakać. Czuła się tak nieszczęśliwą, tak samotną, tak złamaną. Ale rano zajęła się swą powierzchownością, obejrzała uważnie cerę, zęby, włosy, ręce i spędziła przy ubieraniu parę godzin.
Zarembina się ucieszyła, gdy spytała o suknię, o kapelusz, o parasolkę.
— Dzięki Bogu — wraca do równowagi — pomyślała.
U końca plaży było głazów kilka. Maniusia tam miała swój kącik do czytania i rozmyślań. Pewnego dnia znalazła go zajętym. Paryżanka siedziała pod czerwoną parasolką, u nóg jej leniwie wyciągnięty mężczyzna czytał poezje.
Gdy Maniusia na ich widok cofnęła się, wstał i uchylając rybackiego beretu, grzecznie przeprosił za najście.
C’est votre temple, mademoiselle. Nous en demandons l’hospitalité pour une heure ou deux!
Odpowiedziała grzecznie, że jej nic na tem miejscu nie zależy i odeszła trochę dalej. Słyszała, co czytał: były to poezje Prudhomme’a, a potem słuchała, jak zaczął śpiewać półgłosem: Ninon, Ninon, que fais-tu de la vie! A potem kobieta zaczęła nucić jakiegoś walca i wreszcie odeszli ku swej willi, szepcąc i całując się. Maniusia, nie wiadomo dlaczego — zapłakała.
Potem spotkała go samego; zbierał wyrzucone przez przypływ muszle, a widząc, że ona grzebie mozolnie w piasku parasolką, podszedł.
— Może pani pomóc. O — chce pani taką skorupkę, służę — mam ich kilka.
I śmiał się do niej z taką jakąś koleżeńską dezinwolturą, że mimowoli rzekła:
— Pan pewnie artysta?
— Zawsze i wszędzie.
I tak się stało, że dalej zbierali razem muszle. Opowiedział, że tam za skałami, w zatoce, zbiór bywa obfitszy i ciekawszy, trzeba tylko przebyć skały.
— O, dla mnie to za ciężko. Nie mam sił.
— To śmiesznie słuchać. Pani nie może brakować sił, tylko ochoty.
— I tego także. Nie mam do niczego ochoty.
— Jak długo?
— Jakto?
— No — przecie to może być tylko czasowa apatja.
— Myli się pan, to już na zawsze.
Roześmiał się tak szczerze, tak swawolnie. Obraziła się.
— Niech pani daruje! Kiedy to takie zabawne w pani ustach tak młodych i tak pięknych.
Objął ją całą spojrzeniem swych słonecznych oczu. Czuła, że się rumieni, że to spojrzenie rozbiera ją i z upodobaniem artysty — pieści.
Zaczęła iść szybko ku drodze i willom.
— Przyniosę dla pani muszli z tamtej zatoki. O, ja mam ochotę do wszystkiego. Niech żyje życie!
Nie wspomniała matce o tej przelotnej znajomości.
Nazajutrz i dni następnych spotykała ich znowu razem. Jej kącik zagarnęli nastałe. Gnieździli się tam jak ptaki. Przynosili pledy, koszyk z przekąską, nawet jego przenośne stalugi. Ale mało malował, czas schodził na świergotach, śpiewach, pieszczotach.
Maniusia przestała chodzić nawet w tę stronę, tak ją gorszyło takie swobodne zachowanie.
Zmieniła nawet godziny kąpieli, żeby się nie spotykać i wynalazła sobie inną kryjówkę dla swych dumań.
A dumania te zmieniały się w miarę mijanych dni słonecznych blasków i sił wracających. Obraz Morzyńskiego malał i bladł; życie i młodość dopominało się swych praw, zaczynała przychodzić krytyka i potrzeba nowych wrażeń. Rola ofiary złamanej stawała się nudną i monotonną.
Pewnego dnia w sam skwar południa, gdy tak siedziała wtulona w cień skały, posłyszała opodal wesołe gwizdanie. Była to znana polka z „Ptasznika z Tyrolu“. Maniusia domyśliła się zaraz, kto idzie i czem prędzej wzięła się do czytania.
W tej chwili pod nogi jej spadł deszcz muszli, krzyknęła przestraszona.
Sprawca stał na wysokim głazie, cały w słońcu, smukły, piękny i śmiał się ślicznemi, białemi zębami.
— Wracam z za skał ze zdobyczą! Co za upał rozkoszny!
Zeskoczył na żwir i rzucił się jak długi na ziemię. Zmrużonemi oczyma patrzał w niebo, potem odwrócił się leniwie na bok i jej się przyglądał.
— Nie chce już pani muszli?
— Owszem, dziękuję, ale mnie pan tak przestraszył!
Zaczęła zbierać muszle, on przyglądał się jej dalej, poświstując przez zęby.
— Nabrała pani barwy przez ten czas. Do twarzy pani z tą złotawą tintą słońca na policzkach. No, a jakże z tą zgubioną ochotą do życia? Znalazła się?
— Nie szukałam.
— Znajdzie się sama.
— Pan dziś bez żony? — spytała z jakąś tajoną złośliwością.
— Żony? Czyżem podobny do wielbłąda, że mi pani od żon wymyśla? Ja żony nie mam, mieć nie chcę i mieć nie będę! Czy mi życie nie miłe?
— Więc ta pani?
— To moja modelka. Potrzebowałem jej do studjum i odprawiłem już tydzień temu.
Maniusia patrzała na niego w prawdziwem osłupieniu. A on się zaczął śmiać z całego serca, tak go to ubawiło.
— Ta poczciwa Suzon — wzięta za żonę! Pani zapewne wprost z klasztornego pensjonatu tu przybyła. Ręczę, że pani czyta: L’héritier de Redcliff!
— O, wcale nie! I nie wychowałam się w klasztorze, ale nie myślałam, żeby...
Urwała, nie umiejąc wyrazić swego oburzenia.
— Żeby co? — pytał ubawiony.
— Żeby się państwo nie kochali — wymówiła rumieniąc się.
— Ależ i ja temu nie przeczę, lecz miłość nie jest monopolem małżeństwa! Przeciwnie, nie rozumiem, jak można kochać wtedy, gdy mi nakażą lub zaregestrują u mera to moje uczucie. Biedni ludzie, którym taki surogat musi służyć za ambrozję. Bogami się nigdy nie poczują!
— Opowiada pan bezeceństwa — rzekła, wstając.
— Ucieka pani pod skrzydła mamy, od szatana. Widziałem wczoraj na poczcie mamę. Musiała być Rubensowską pięknością. Pani nie będzie miała tak przepysznie rozwiniętych kształtów. Ta przeklęta secesja defiguruje kobiety. Proszę zostać jeszcze chwilę!
— Poco? Żeby słuchać pana impertynencyj?
— Ja mówię impertynencje? Ależ znajduję, że mimo wszystko, pani jest uroczą, warta nie deszczu z muszli, ale deszczu ze złota. Żebym był Jowiszem!
Wstała obrażona.
— Proszę mi dać przejść — rzekła zimno, bo leżał wpoprzek między dwoma głazami.
— O — ma pani ton i ruch bogini! Lubię być przez takie deptany.
Wstał jednak i dodał swobodnie:
— Lubię bardzo kobiety, co się umieją gniewać, takie też umieją i kochać. Chciałbym być epizodem w życiu pani!
— Ale ja nie chcę być niczyim epizodem. Żegnam pana!
Odeszła tak wzburzona, że zapomniała zabrać książki; gdy to spostrzegła, była już blisko willi i spotkała matkę z listem w ręku.
— Chciałam iść do ciebie, tak mnie wzburzyły wieści z kraju. Wiesz, już jest dowiedzione, że ten morderca służył u nas kiedyś i za zuchwalstwo został wydalony, a ta dziewczyna, to wcale nie jego córka. Śledztwo odkryło ohydne szczegóły. A wiesz kto jest obrońcą zbrodniarza: Stuch.
— Ten korepetytor?
— Ten sam. Tak się nam wywdzięcza, że dzięki nam z głodu nie umarł.
— Moja mamo, a cóż nas ta sprawa tak obchodzi?
— Jakto? — zdumiała Zarembina.
— Ano, pan Morzyński ostatecznie kłamał mi uczucia, oszukiwał.
— No, pewnie. Ale zawsze z racji tego draba spadł na nas taki skandal.
— Również można powiedzieć, że z racji pana Morzyńskiego.
Zarembina popatrzała na córkę.
— Jeśli ty tak mówisz...
— Mówię, bom przeszła wszystkie uczucia, aż do wstrętu i pogardy wreszcie i teraz żal mi moich łez. Radabym zapomnieć, że istniał kiedyś jakiś Morzyński i żem mogła mu wierzyć i kochać.
Zarembina objęła córkę w ramiona.
— Dzięki Bogu, wracasz do zdrowia i życia. Ach, jak się ojciec ucieszy! Tak mu tęskno do nas. Możebyśmy wróciły do domu? Ludzie jednak nie wszyscy są źli i głupi. Pisze ojciec, że radca Sulicki bardzo serdecznie o nas się dopytuje — kiedy wrócimy. To człowiek!
— Zostańmy jeszcze parę tygodni. Tak tu cicho i pusto, tak mi tu dobrze.
— To zostaniemy, biedactwo. Istotnie ledwieś się zaczęła poprawiać. Świetnie ci morze służy.
Teraz istotnie Maniusia z dniem każdym nabierała rumieńców i humoru. Zarembina wypisywała do męża cuda o wpływie morskiego powietrza, cieszyła się, że córka tyle czasu spędza na wybrzeżu, ale sama nie mogła zagustować w pieszych spacerach po piasku i wystawianiu się całemi godzinami na słońce. Bo najwyżej chodziła czasami do rybaków po homary, resztę czasu spędzała na czytaniu, pisaniu listów i porządkowaniu strojów córki.
Maniusia używała zupełnej swobody, ale rzadko i niedługo bywała samotna.
Malarz szukał jej i przychodził na gawędkę. Oswoiła się z jego sposobem bycia i poglądami — zrazu zgorszona, znalazła potem w nich dziwnie pociągający urok, nauczyła się odpowiadać cięto. Dowiedziała się, że ma na imię Jan, że jest sam na świecie, bez rodziny, że zarabia dużo i spędza zimę w Paryżu, lato, gdzie go fantazja pociągnie. Nie wątpiła, że jest Francuzem, a gdy się dowiedział, że ona jest Polką, rzekł w rodzaju komplementu, że Polki mu imponują i że się ich — aż boi.
I raz, pewnego wieczora, gdy wracali ze spaceru, rzekł obojętnie:
— Niech mnie pani wspomni jutro.
— Dlaczego?
— Bo dziś w nocy odjeżdżam.
— Tak nagle?
— Od wczoraj zachciało mi się zobaczyć Arles. Była tam pani kiedy? Nie? — to szkoda. Jakie tam są cudne kobiety i niebo! Tu mi za szaro, za smętnie, za chłodno. Sielanka! Znoszę ją bardzo krótko. „Pójdę w świat, szukać sobie innej!“ — zanucił wesoło.
— Tęskno panu zapewne za modelkami?
— Przedewszystkiem za barwą i blaskiem południa. Chciałbym spotkać panią za lat kilka.
— Zdaje mi się, że możemy pożegnać się na zawsze.
— Szkoda. Malowałbym wtedy portret pani. I pani radaby mnie ujrzała.
— Wątpię, czybym sobie przypomniała, żeśmy się już widzieli.
Zaśmiał się.
— Powinniśmy sobie coś dać na pamiątkę i na znak do przypomnienia.
Zanim się obejrzała, zorjentowała, pomyślała o oporze, poczuła jego usta na szyi. Odtrąciła go, odskoczyła.
Devenez reine, je serai votre page, au revoir! — zawołał wesoło, i uchyliwszy beretu, zawrócił.
Po chwili usłyszała gwizdanie znanej sobie melodji: „Pójdę w świat — szukać sobie innej“ — i zniknął za skałami.
Maniusia wróciła tego dnia później niż zwykle, jakaś zdenerwowana, ze śladami łez na twarzy, nie miała apetytu, źle spała w nocy, nazajutrz nie chciała iść nad morze. Zaniepokoiła się Zarembina.
Po paru dniach Maniusia wyznała, że jej tęskno do domu, że ma dość włóczęgi i samotności, że chciałaby zobaczyć ojca i czemś się zająć.
Naturalnie ta czułość dla kraju i rodziny rozczuliła do łez matkę; zaczęły się zbierać do powrotu.
Postanowiły się wcale w Warszawie nie zatrzymywać, przemknąć przez nią cichaczem, ale Zaremba wygadał się o dniu przyjazdu panu Bolesławowi, i zapewne od tego dowiedział się radca Sulicki, bo spotkał panie na dworcu z bukietem i pudełkiem cukierków.
Maniusia była wściekła, Zarembina rozpromieniona. Radca zajął się ich bagażem, towarzyszył na drugi dworzec, ulokował w wagonie. Naturalnie został przez matkę zaproszony na wieś, za co bardzo serdecznie podziękował.
Gdy pociąg ruszył, Maniusia wybuchnęła:
— Poco go mama zaprosiła? On pomyśli, że go łapiemy. Ja go nie chcę, mamo, ja nikogo nie chcę!
— Ależ, moje dziecko, nie możemy się zamykać, jak trędowaci. To była z jego strony wielka uprzejmość. Po takiej awanturze okazał, że został przyjacielem. Trzeba było zaprosić, to do niczego nie obowiązuje. Zresztą to taki miły, inteligentny człowiek, tak dobrze mówi i takie zajmujące rzeczy. Nieoceniony gość na wieś teraz! Pomyśl, to już wrzesień, wszyscy wrócili do miasta. Będziemy jak pustelnice.
Maniusia wzruszyła ramionami.
— Ach, on mnie nic nie obchodzi. Niech mama się nim cieszy i bawi go!
— Przecie lubiłaś go także.
— Ach — może być. Mnie teraz wszystko i wszyscy wstrętni i nieznośni!
— Biedactwo! Warszawa ci przypomniała to nieszczęście. W domu odżyjesz znowu, zapomnisz...
Ale w domu właśnie wpadły na cały szereg opowieści warszawskich, plotek, obmowy, wymysłów najpotworniejszych. Józio opowiadał, że kilka razy omal nie miał o siostrę pojedynku. Zaremba był zgryziony i skłopotany interesami. Zadłużył się na wyprawy i wystawne życie, teraz musiał płacić na wsze strony, fabryka źle szła, łamał głowę nad wyjściem z ciężkiego położenia. Wszystko widział w czarnych kolorach, zrzędził i narzekał na świat cały.
Synowie też chcieli żyć i wydawać. Karjera muzyczna starszego kosztowała grubo, młodszy nibyto pomagał ojcu w fabryce, ale głównie siedział w miasteczku i z kompanją sąsiednich młodych obywateli bawił się kartami po zajazdach. Na starość Zaremba czuł się samotny, znękany, niepotrzebny, a raczej zawadzający tym dzieciom, którym przecie służył i dogadzał całe życie.
— Trzeba nam będzie do przytułku iść — mówił gorzko do żony. — Już my im niepotrzebni, ustąpić trzeba. „Stary dureń“ — myślą, — patrząc na mnie. Żebyż jeszcze nie te długi — i nie Maniusia!
— Dlaczego nie udasz się o pomoc do Bolesława?
— Nie wspominaj mi tego człowieka! Wiesz przecie, że nagadał mi głupstw z powodu tego draba zbrodniarza i śmiał dowodzić, że to my wszystkiemu winni. My! My go do zbrodni dowiedli! Bolesław! Toć on bywa u Stucha! Zresztą winien mu już jestem dwadzieścia tysięcy. Ja się boję, że on jeszcze na Sulickiego wpłynie, żeby nie przyjeżdżał. Ach, toby było zbawienie, żeby choć Maniusi los zabezpieczyć. To już tylko w twoich rękach.
— Byle przyjechał — westchnęła Zarembina. — Maniusia ma złote serce, ona mi będzie uległą.
— Sulicki ma trzykroć gotówki i kamienicę. Zresztą może się Maniusi podobać, doskonale się jeszcze trzyma. Żeby to doszło do skutku, toby była bez porównania lepsza partja, niż Morzyński.
Maniusia po powrocie do domu prędko zaczęła się nudzić. Przywykła do miasta i ludzi, do ruchu, i rozrywek, do wizyt i sprawunków, co wszystko stanowiło zajęcie, pracę niby, i pożerało czas. Na wsi nie wiedziała co robić ze sobą i czasem. Bracia nie zajmowali się nią, gości prawie nie było widać, z matką nie miała o czem mówić. Dnie upływały wolno, próżniaczo na spacerach po ogrodzie, na robótkach ręcznych, nieużytecznych, na czytaniu beletrystyki, na jedzeniu i spaniu. Po paru tygodniach zauważyła z przerażeniem, że tyje. Spłakała się z rozpaczy. Zaczęła się sznurować aż do utraty tchu, postanowiła się głodzić, ale była łakoma, więc nie umiała się obejść bez słodyczy.
— Spasasz się, Maniusiu — rzekł kiedyś Józio — będziesz taka fasa, jak mama. Trzeba ci koniecznie zamąż.
— Głupi jesteś — odburknęła.
— Zawsze nie tyle, co ty.
— A cóż ty umiesz? — ruszyła pogardliwie ramionami.
Pokłócili się w dalszym ciągu. Rodzeństwo nie godziło się nigdy, bracia lekceważyli siostrę, ona broniła się docinkami, na sprzeczkach, żartach złośliwych i pretensjach kończyły się rozmowy, zresztą rzadkie. Każde żyło i myślało osobno. Godziło się tylko, gdy zaczęli napadać na rodziców i krytykować „starych“. Wtedy byli idealnie jednomyślni.
Nareszcie pewnego dnia przyszła depesza od radcy Sulickiego z prośbą o konie na pociąg i raptem ożywił się cały dom. Nawet Maniusia się ożywiła nadzieją jakiejkolwiek rozrywki.
A radca Sulicki spotkał przed wyjazdem pana Bolesława w cukierni i zapytał:
— Możebyś i ty pojechał do Zarembów?
— A to poco?
— Ano, byłoby nas trzech do winta.
— To ty nie masz tu lepszej partji?
— No, widzisz — chciałbym trochę wsi użyć zarazem.
— Aha, używaj, używaj, pókiś młody. Zieleninkę lubisz, winszuję. Co mamy udawać? Na serjo chcesz się żenić z Maniusią?
— Hm — dlaczego nie? — zaśmiał się radca. — Bardzo apetyczna dziewczyna. Jak myślisz? Dostanę?
— Dlaczego nie?... Nie rozumiem tylko, że ci się chce tego kłopotu.
— Mój drogi, mniejszy z tem kłopot, jak z innemi. A będzie czem się pochwalić. Zresztą lata biegną, człowiekby chciał wygody w domu.
— Ryzykowny byłeś zawsze, ale że do tego stopnia, tom nie myślał.
— Cóż znowu? To żadne ryzyko. Dziewczyna śliczna, z zasadami, dobrze wychowana, młoda...
— To, to, to! Żeń się Michałku, żeń! Stworzonyś na męża.
— No, to jedź na swata! Wstąpimy do Fukiera po drodze.
— Niestety! Poróżniłem się z Zarembą i z przeprosinami na niego czekam. Ale jedź, jedź! Będą ci radzi.
— Napewno?
— Niezawodnie. Jak Maniusia jest dla ciebie w sam raz na żonę, tak ty jej w sam raz na męża. Będziecie szczęśliwi.
Sulicki popatrzył na przyjaciela uważnie, tak przywykł, że drwi chętnie, ale twarz pana Bolesława była zupełnie poważna, a że radca chciał wierzyć — więc wierzył.
Pojechał tedy wyświeżony, elegancki, z uczernioną czupryną i wąsem nastroszonym zuchwale — i wyglądał na to, co chciał — na czterdziestkę.
Miał w sobie zapas niewyczerpany nowinek i anegdot, maniery salonowe, wprawę do komplementów, dobry humor, rutynę starego lwa salonowego, a z przypadku czy wyrachowania trafił na najstosowniejszy moment.
Po tygodniu pobytu miłego gościa, Zarembina pewnego wieczora, majestatyczna w tuszy i wyrazie oblicza, przyszła do sypialni córki.
Zastała ją w negliżu, zakręcającą papiloty przed lustrem i obserwującą zarazem swój obnażony biust.
— Moja Maniusiu, mam ci rzecz wielkiej wagi do zakomunikowania — zaczęła, sadowiąc się na kanapie wśród rozrzuconych bezładnie części toalety.
— Wie mama, zrobił mi się pryszczyk na brodzie — odparła Maniusia. — Nie będę pić kawy.
— To ostrość krwi, to przejdzie, gdy zmienisz tryb życia.
— Ciekawość, jak ja mogę inaczej żyć? Mama mi to wiecznie powtarza — mruknęła grymaśnie.
— Gdy wyjdziesz zamąż.
Dziewczyna rzuciła niechętnie ramionami.
— Naprawdę — w tej dziczy tutaj?
— A właśnie. Wszędzie łaska Boska czuwa i szczęście przyjść może. Radca Sulicki oświadczył się dzisiaj ojcu.
— O mnie? — Maniusia odwróciła się do matki. — Ależ ja go nie chcę, mamo! Taki stary!
— Moja droga, mężczyzna nigdy nie jest stary. A im starszy w latach, tem lepiej dla kobiety. Mieliśmy próbę na Morzyńskim, co wart młodzik.
— Ja też tamtego wcale nie żałuję, ale przypuszczam, że nie wszyscy młodzi tacy. Ach, mamo nie, nie, nie Sulicki. Ja się go boję, nie chcę, brr!
Wzdrygnęła się i zamyśliła. Błyskawicą myśli stanęło jej w oczach normandzkie morze, słońce, kędzierzawa czupryna, purpurowe wargi, białe zęby i promienne oczy i ogarnął ją jakiś dreszcz, jakiś żar, co aż różowo zabarwił ramiona i policzki.
— Nie, mamo, nie chcę tego dziada, istny Sinobrody! — powtórzyła ze wstrętem.
Zarembina, która z pewnością słyszała o Metternichu, ale z pewnością nie wiedziała, kto to był, okazała się jednak godną jego naśladowczynią i dyplomatką z intuicji. Nie nalegała — westchnęła tylko.
— Nikt cię nie będzie zmuszać, moje dziecko. Chcemy tylko twego szczęścia — rzekła smętnie. — Tylko zmuszona jestem cię wtajemniczyć, że ojciec jest w ciężkich interesach. Jesteśmy skazani na życie ograniczone, na wegetowanie tutaj.
— Jakto? Mama mówiła, że jesienią, za miesiąc najdalej wyjedziemy do Warszawy?
— Miałam nadzieję, łudziłam się. Niedawno ojciec mi dopiero całą prawdę wyjawił. Taiłam, nie chciałam cię martwić przed czasem.
— Ładnie ojciec rządził! — mruknęła Maniusia — i za to ja mam pokutować?... Jakto — tu zimować? Toć lepiej umrzeć!
Ogarnęła ją taka rozpacz i złość, że zaczęła płakać.
— Dlatego też oświadczyny Sulickiego uważałam za łaskę Opatrzności dla ciebie, dla nas wszystkich. To człowiek miljonowy, przytem szlachetny, zacny, w samej sile wieku, ze wszech miar pożądany, jako mąż, jako przyjaciel, opiekun. Kocha ciebie, byłabyś szczęśliwa z nim, w dostatkach, nicby ci nie odmawiał. Ano, trudno — za grzechbym miała wpływać na twoją wolę w tym względzie. Trzeba znieść ciężki los w pokorze.
Maniusia wybuchnęła.
— Może mama się zgadzać, ale mnie co do interesów ojca! Cóż ja tu robić będę? Gęsi pasać? To niemożebne, ojciec musi nas puścić do Warszawy!
— I tam co? Mieszkać w dwóch pokoikach w oficynie? Nie mamy na inne utrzymanie. Nie, to niemożliwe. Coby znajomi powiedzieli! Musimy tu zostać.
— Za nic! — krzyknęła Maniusia. — Ja ucieknę! Ja nie wytrzymam! Ja chcę żyć!
— Los twój w twoich rękach — do jutra! — rzekła Zarembina, wstając.
Zbliżyła się do córki i przycisnęła ją do piersi.
— Moje biedne dziecko! Żebyś wiedziała, jak ja cierpię! — wyrzekła ze łzami w głosie. — Byłam pewna, że wyjdę stąd szczęśliwa — wychodzę złamana.
Maniusia wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Czego mama chce odemnie?... Boże, jaka ja nieszczęśliwa!...
— Nie grzesz, Maniusiu, nie grzesz! Żebyś potem gorzko nie żałowała swego uporu!
— Ja się upieram, ja?... To wy się pastwicie nade mną! Nie kocham Sulickiego, nie wiem, co się ze mną dzieje — i mama chce, żebym czuła się szczęśliwą!
— Ależ nie, dziecko, ja nie żądam, żebyś się tak zaraz decydowała. Naturalnie, musisz się namyślić, rozważyć, oswoić się z tą myślą. Gdy on się dziś oświadczył, ojciec powiedział, że z tobą pomówimy. On nie nalegał, powiedział, że będzie się starał ciebie zjednać, że gotów jest czekać, ile zechcesz. Nie lękaj się, nikt cię nie zmusza, ani nagli. Rozważysz, spytasz swego serca, rozmówicie się sami ze sobą. Dobranoc, skarbie, nie denerwuj się, nie płacz. Będziesz mieć oczka czerwone i główka rozboli. Ja wiem, że ty jesteś dobre, poczciwe dziecko, zrozumiesz, że i nasz los od ciebie zależy.
Gdy Maniusia została sama, szlochała jeszcze trochę, potem skuliła się na kanapce i oddała się rozmyślaniom. Nad wszystkiem górował strach zimy, spędzonej tak samotnie z rodzicami tutaj, i groza ograniczenia dobrobytu. Już bracia mówili, że „stary bokami robi“, teraz zwierzenia matki upewniły ją, że interesy się chwieją.
Maniusia nie była idealistką ani naiwną; wiedziała, że gdy się rozejdzie po świecie, że ona nie ma posagu, o konkurentów będzie trudno; a wtedy co zrobić? Jaki wstyd, jaka hańba starzeć się w panieństwie i ubóstwie! A przytem ta otyłość — także miła sukcesja po matce!
— Co robić? Co robić? Ach, żeby tamten!
I znowu ją żar objął — zatopiła się we wspomnieniach.
I tak bezradną, znękaną, spłakaną, zmożył sen, że ledwie doszła do łóżka i zapomniała o wszystkiem.
Nazajutrz wstała późno i przedewszystkiem obejrzała się, jak wygląda i czy pryszczyk zbladł. Potem przymierzyła trzy bluzki, zanim zdecydowała w której najbardziej do twarzy, i wreszcie ufryzowana, upudrowana zeszła na śniadanie.
Innemi oczyma patrzała na radcę, porównywała go z ojcem, z braćmi. Wydał jej się dziś bez porównania młodszy i zupełnie szykowny.
Rozmowa przy stole toczyła się o kwestjach finansowych. Opowiadał swobodnie, z humorem o swych dochodach i kłopotach z kapitałami, dla których tak trudno znaleźć lokatę bezpieczną.
— Próbowałem majątków ziemskich. A jakże, byłem czas jakiś dziedzicem. Lichy interes, miałem trzy procent, ale po wycofaniu pieniędzy zarobiłem zupełnie zacnie drugie tyle.
Tu się zwrócił do Maniusi.
— A pani co woli: wieś czy miasto?
— Rozumie się, że miasto. Jak można żyć na wsi — odparła żywo.
— Co prawda i ja tego nie rozumiem.
— Wiele czyni, kto musi — westchnęła Zarembina. — Ja tu spędziłam kilkanaście lat, a czułam, że żyję, tylko przez te ostatnie, spędzone w Warszawie. Trudno będzie nawyknąć znowu.
— Jakto — panie tu myślą zimować?
— Tak — z rezygnacją szepnęła Zarembina.
Maniusia poczuła dreszcz zgrozy, potem rozpacz. Łzy napełniły oczy — wstała prędko i wyszła.
Ukryła się w najdalszy kąt ogrodu, żeby się dowoli wypłakać, i tam ją znalazł radca.
— Co się stało? Pani płacze? Dlaczego? Pani nie powinna znać, co łzy, będąc tak piękną, tak do szczęścia stworzoną. Ja tu jestem, gotów dla pani dać życie — i pani płacze!
Ujął ją za ręce, patrzał przejmująco w oczy.
Maniusia wzruszona, zdenerwowana, nie starała się nad żałością zapanować, roztkliwiła ją czułość. Musiała się skarżyć, żalić nad sobą, więc mu wyznała pustkę życia, strach przed samotnością, wsią, tęsknotę za minioną swobodą i towarzystwem, i tak się rozgadali, tak ją pocieszał, tak jej potakiwał, tak jej współczuł, że gdy wreszcie poprosił, jak o łaskę, żeby z jego ręki przyjęła życie, jakie tylko zechce mieć, gdy jej się ofiarował na sługę i niewolnika, wydał się jej zbawcą i przyjacielem i ani się obejrzała, jak się zgodziła i jak się znaleźli w domu, gdzie rodzice rozczuleni, wzruszeni a szczęśliwi, dali im swe błogosławieństwo. Potem pito ich zdrowie, wszyscy się śmiali i żartowali, wszyscy byli rozpromienieni, wreszcie ta radość ogarnęła i Maniusię, coraz bardziej podobał się jej narzeczony i przyszłość.
Radca naglił o ślub, rodzice dla formy protestowali, ale wreszcie oznaczono termin za miesiąc. Ślub miał być cichy, w domu, i państwo młodzi mieli zaraz wyjechać na kilka tygodni zagranicę.
Przez ten miesiąc Maniusia zasypana była cukrami i klejnotami, pieszczona przez rodziców i braci, oszołomiona i szczęśliwa.
Całe przejście z Morzyńskim wyglądało jak zła zmora i przechodziło w zapomnienie. Nikt go nie wspominał.
Tylko w wigilję ślubu Zaremba ojciec i syn otrzymali wezwanie do sądu jako świadkowie.
Schowali dyskretnie papier urzędowy i utajono przed kobietami i Sulickim.
— Potrzebnieśmy w to wleźli — mruknął Józio.
— Kto się spodziewał, że rzeczy taki wezmą obrót — rzekł Zaremba. — Ostatecznie dobrze się stało.
— Bo się ojciec wiecznie gorączkuje! Świeć teraz oczami i dostań się na zęby Stucha.
— Nie straszne! Tego łotra żadna wymowa nie usprawiedliwi.
— Aleśmy w tych rynsztokowych sprawach wcale nie na swojem miejscu.
Zaremba machnął ręką. Nie dbał teraz o opinję, gdy mu Sulicki pożyczył czterdzieści tysięcy na pięć procent i zabierał Maniusię.
Zarembina tej nocy obudziła się ze strachem. Śniło się jej, że jakaś dziewczyna w łachmanach i czerwonej chustce na głowie dusiła Maniusię.
Sen był tak ciężki i żywy, że przerażona pobiegła do córki, ale zastała ją spokojnie śpiącą, więc odmówiwszy kilka modlitw, wróciła do spoczynku.
Nazajutrz Maniusia przybrała się w ślubną suknię, przygotowaną dla Morzyńskiego, matka objaśniła ją o obowiązkach żony, spłakała się i pobłogosławiła i o jedenastej rano ksiądz związał jej rękę z ręką Sulickiego, mówiąc sakramentalne: „Ślubuję wiarę, miłość i posłuszeństwo, a iż cię nie opuszczę aż do śmierci...“.
Maniusia powtarzała słowo po słowie.
Na prowizorycznym ołtarzu w salonie paliły się świece i błyszczał obraz święty. Przysięga zapadła nieubłagana: „Aż do śmierci“.
Było to w cztery miesiące po zabiciu Morzyńskiego.



X.

Pomimo że sprawa Gedrasa naznaczona została na koniec listopada i dzień był dżdżysty i zimny, sala sądowa była pełna tak zwanej eleganckiej publiczności. Przypomniano sobie Ludka, a że w jego sferze jest tylu próżnujących paniczów i żądnych wrażeń, bezczynnych kobiet, wszyscy poszli, ciekawi widoku zbrodniarza, spodziewanych skandalicznych szczegółów sprawy i obrony Stucha.
Gdy tłum napełnił salę, wszystkie lornetki skierowały się przedewszytkiem na przestępcę. Gedras ze swej strony patrzał też na tłum. Zapadłe jego oczy w tem mrowiu twarzy szukały długo Mańki. Dojrzałby ją, rozpoznał, wyszukał w najdalszych rzędach. Ale Mańki nie było.
Spuścił głowę, znieruchomiał, był jak szara plama, jak szary cień, w tej sali, w której był przecie najważniejszą osobą.
W więzieniu zestarzał się, zesechł i sczerniał. Twarz jego była jakby śniedzią pokryta, o zatartych rysach i tępym wyrazie; malował się na niej spokój i apatja. Publiczność była zawiedziona, inaczej sobie przedstawiano mordercę.
Zkolei ciekawość przeniosła się na Stucha.
Siedział też odosobniony i wydał się publice pospolity, brzydki i niezgrabny — drugi zawód. Nie tak sobie przedstawiano głośnego adwokata.
Rozpoczęło się czytanie sprawozdania śledczego. Publiczność słuchała zrazu uważnie, potem znużyło to większość tych, co chcieli wrażeń dużo, prędko i gwałtownie. Zaczęto dyskretnie szeptać, dzielić się wiadomościami zakulisowemi.
— A gdzież ta narzeczona Morzyńskiego?
— Nie wiecie? Zamąż wyszła za miljonowego dziadka.
— Nie może być? To okropne!
— Cóż miała robić? Topić się, jak ta dziewczyna?
— Jaka dziewczyna?
— Ano, córka czy wychowanka tego — jakże on?
— Gedras. To jakiś Żmudzin. Skąd on zawędrował do Warszawy? I tu był posłańcem. Ładne indywidua tam się znajdują. I pomyśleć, że każdego z nas taki furjat może zabić!
— Cóż chcecie — teraz ich świat!
— Nie rozumiem, dlaczego Morzyński się nie bronił. Toć ten nie ma jednej ręki. Jabym go zdusił jak psa. Dać się zabić kamieniem przez chama! Patrzcie, tam na stole leży ten kamień. Widzicie?
— Jakie to straszne jednakże. Ten kamień, prosty kamień z bruku, ciemny, to pewnie krew.
— Pewnie, że straszne takie rozpasanie motłochu. Do czego to dojdzie!
— Będziecie musieli żenić się z córkami posłańców.
— I taki Stuch broni!
— Bo pewnie obydwaj z jednego rynsztoka. Stuch przecie znany anarchista i bezwyznaniowiec.
— Powiadają, że kochał się w Zarembiance. Stary go kijem wypędził z domu. Wychowali go podobno. No — i za to się mści. Jakoby to on sam podmówił tego Gedrasa, żeby zażądał od Morzyńskiego ślubu z tą dziewczyną.
— Ale kiedy to się skończy? Mnie się jeść już chce.
— Oho — dziś nie będzie wyroku. Patrzcie, ilu jest świadków.
— A który to Zaremba?
— Tam w pierwszym rzędzie siedzą ojciec i syn.
— Syn — to ten niby muzyk. Ładny chłopiec.
— A cóż oni będą gadać?
— A dlaczegóż nie wezwano narzeczonej? Toby był efekt! Podobno bardzo ładna.
Tak szeptano po dalszych ławkach, gdzie nie dochodził głos czytającego. Bliżsi słuchali i musieli milczeć. Zato widzieli dokładnie cały sąd, świadków i prokuratora — całą pompę sprawiedliwości.
Członek sądu skończył czytać, nastąpiło przesłuchanie świadków.
Gedras, siedzący nieruchomo, oczy podniósł, przeszedł niemi znowu po sali, potem zatrzymał wzrok na księdzu, mającym przyjmować przysięgę, i na jednym ze świadków.
Był to człowiek gruby i czerwony, ubrany pretensjonalnie „na pana“, z widoczną chęcią udawania młodego, chociaż miał pewnie około pięćdziesięciu lat. Oprócz tego było jeszcze wielu świadków: stróże, lokaje, jakieś kobiety. Nie przypomniał sobie, by ich znał. Rozróżnił tylko starego Zarembę i popatrzał nań dłużej.
Wywoływano świadków pokolei, wtedy posłyszał nazwiska: Stanisław Dzierganek, Hilary Arcimowski, Justyna Jankowska, Szymon Burda, Jan Zaremba... Zdaleka, z bardzo daleka, z całego jego życia, z bardzo dawnych lat — były to imiona i pamiątki.
Poruszył się, aż łańcuch brzęknął. Skuty był, pod strażą obnażonych szabel. Zanim go skażą, wpierw całe życie, co umarło i co minęło i co przebolało, na nowo trzeba będzie przeżyć i przecierpieć.
Skurczył się w sobie i zaczął dyszeć.
Wszyscy oni wolni, godni wiary i szacunku, ot przysięgają; co powiedzą — święte będzie i Hilek złodziej i Stefka rajfurka i Szymek kelner, którego zaloty Mańka odrzuciła, i poprzysiągł się mścić — i stara Jankowska, chrzestna Mańki, i pan Zaremba, któremu Gedras, jak pies wierny służył tyle lat.
Nikomu z nich krzywdy nie uczynił — a ot wszyscy przyszli — na niego. Zaco i poco? Toć on do wszystkiego się przyznał.
Świadkowie wychodzili po przysiędze; przerwano sprawę na kilkunastominutową pauzę.
Publiczność po zasięgnięciu informacji u prawników, przybyłych jako słuchacze, że wyrok zapewne zapadnie dopiero jutro, a do wieczora trwać będzie badanie świadków, poczęła się przerzedzać.
Widowisko było za długie, a dramat nie zapowiadał się efektownie. Jedni się znudzili, inni byli głodni, innym było za gorąco w sali i opróżniły się w połowie ławki. Żegnano się w przedsionku, mówiąc: „do widzenia jutro, na mowę Stucha“.
Było w tem wiele przyjemności, że „anarchista“ przegra, bo przegrać musi.
Stuch i sam był tego pewny, i mówił podczas pauzy do kolegi:
— Będę głosem wołającego na puszczy. A choćbym i wygrał, nie zmieniłoby to położenia tego człowieka. To życie skończone, odbyte.
Rozpoczęło się badanie świadków. Stróż, lokaj, młody Zaremba opowiedzieli, jak znaleźli zabitego, kelner z hotelu Europejskiego, co z nim mówił Gedras owego rana. Przesuwali się jeden po drugim, mówili rzeczy wiadome ze śledztwa. Słuchający ich Gedras myślał: poco to wszystko, kiedy on sam do winy się przyznał?
Pierwszy stary Zaremba zeznał, że Mańka nie była córką Gedrasa; potwierdziła to stara Jankowska, opowiadając historję znajdy, i Hilary Arcimowski.
Sprawa przeszła na temat sfałszowania dokumentu. Stuch przemówił raz pierwszy do Hilka.
— W owych czasach — to dawno, lat temu osiemnaście, służyliście razem z podsądnym u pana Zaremby. Czy przypominacie sobie okoliczności, dla których opuściliście zajęcie?
— Nie — nie pamiętam. Zapewne trafiło mi się coś lepszego w Warszawie.
— To jednak szczególne, że tak dobrze pamiętacie wypadek ze znajdą, a własnych dziejów zapomnieliście. Zapewne i nadal utrzymywaliście stosunki z Gcdrasem, jeśli wiecie napewno, że dziecko to i jego córka Marja są jedną i tą samą osobą?
— To wiem napewno. Gedrasa nie spotykałem, ale dziewczyna bywała u mnie. Mam mydlarnię na Hożej. Dziewczynę znam od trzech lat.
— I domyśliwszy się, kto ona, nie chcieliście odwiedzić dawnego kolegi?
— On mi nie był kolegą. Jestem ślusarz z profesji, a on był u pana Zaremby nocnym stróżem.
— Więc zmieniliście fach? A oprócz mydlarni teraz nie prowadzicie żadnego interesu?
Hilek łysnął złowrogo oczyma.
— Ja tu nie jestem na śledztwie — warknął. — Świadczę, co wiem, że Gedras nie miał żony, ani córki.
Stuch zwrócił się do sądu:
— Świadek ten został wydalony z fabryki za kradzież, którą odkrył i dowiódł mu właśnie stróż Gedras. Obecnie zajmuje się paserstwem i dostawą dziewcząt do domu rozpusty, na co mam dowody. Upraszam tedy o wykreślenie go z liczby świadków. Jeśli pan Zaremba tak dobrze pamięta swego stróża i zna jego charakter, zapewne też będzie pamiętał Arcimowskiego, ślusarza i może potwierdzić prawdziwość mego pierwszego zarzutu względem niego. Dowód następnego znajdzie sąd w tem oto zeznaniu dziewczyny, Olgi Brożek, zmarłej u św. Łazarza w zeszłym tygodniu.
Nastąpiła wymiana zdań, dysputa, czytanie dokumentu, pytanie Zaremby. Ostatecznie świadectwo Hilka zostało usunięte.
Zkolei wezwano Stefkę.
Zeznała, że Mańka bywała u Morzyńskiego od roku, że była w nim rozkochana, że wiedziała, kto on jest, że przyjmowała od niego prezenty i że na dwa tygodnie przed zabójstwem odgrażała się, że go zabije.
— Czy świadek może przytoczyć wyraźnie, jakie prezenty dawał pan Morzyński? — spytał Stuch.
— Dawał, co tylko chciała. Miała od niego pierścionek. Nawet żem się z niej śmiała, że taki przyjęła. A ona mówi: Chciał mi kupić z turkusem, alem sama ten wybrała, bo to jakby obrączka.
— A inne prezenty?
— Pewnie, że i więcej miała, ale się nie przyznawała, widziałam też książkę z wierszami, czerwono oprawną.
Stuch więcej nie pytał.
Świadek, Stefan Burda, kelner, zeznał, że miał zamiar żenić się z Gedrasówną, ale przekonawszy się, że jest kochanką Morzyńskiego, zerwał z nią. Przypuszcza, że Gedras wiedział o romansie córki, bo kiedyś mu rzekł:
— Wy za moją dziewuchą nie łaźcie, bo ona nie dla was.
— Nie możecie określić, kiedy, w jakim czasie to powiedział? — spytał Stuch.
— Zeszłego roku. Wtedy mnie to tknęło i zacząłem śledzić dziewczynę, kiedym się przekonał, jaka jest, tom z tej kompanji zupełnie się wycofał.
Na tem się skończył poczet świadków i był już wieczór; odłożono sprawę do dnia następnego. Wyprowadzono Gedrasa i odwieziono do więzienia.
Przed gmachem chwilę było rojno i brzmiał szmer rozmów, potem zapanował zwykły ruch uliczny.
Stuch wrócił do domu zamyślony i chmurny. Pomimo późnej pory w gabinecie było sporo interesantów, więc posiliwszy się pospiesznie, poszedł do roboty, potem jeszcze długo w noc pisał.
Nareszcie siostra weszła do gabinetu, podała mu herbatę i usiadła opodal.
— Chciałabym jutro być na twej mowie — rzekła.
— To przyjdź o drugiej po południu — odparł — chociaż jeśli się nie wzmocnię do jutra, słabo będę wojował. Opadła mnie bezmierna apatja bezsilności. Zdaje mi się, że głos mój tyle będzie miał mocy, co protest robaka pod stopą. Słowa, słowa, nic więcej, nie mam żadnej mocy. Ci, co mnie będą słuchali i sądzili tego nieszczęśliwca, toć wszyscy prawie tacy sami Morzyńscy, tak zwani porządni ludzie. Żaden się nie zmieni, wszyscy się na mnie oburzą. Nie, ja stanowczo przestanę pracować! To nie dla mnie fach, ja zanadto cierpię — w poczuciu, że nic nie uczynię.
— Jakże się zachowywał Zaremba?
— Z zapałem i przejęciem dowodził, że dziewczyna nie jest córką Gedrasa. Sfałszowanie dokumentu, to bodaj w prawie gorsze niż mord. Zresztą dla Gedrasa wszystko jedno. On życie skończył. Wyrok najostrzejszy czy najłagodniejszy, kilka lat katorgi czy kilkanaście, to dla niego już obojętne. Charakterystyczna jest nienawiść tych wszystkich sytych, wolnych, niby porządnych ludzi, do tego już pobitego! Z jakim triumfem patrzał nań dawny znajomy, opryszek, jak rad był się pomścić za zdemaskowanie i odkrycie złodziejstwa — przed osiemnastu laty. Sam się zgłosił jako świadek. Jak z przyjemnością obwiniała towarzyszkę dzieciństwa ta utrzymanka, Stefka, rada, że ją może oplwać, że upadła jak ona. Jak pogardliwie się wyrażał, z jakiem obrzydzeniem — odtrącony konkurent!
— A Gedras? Milczał?
— Milczał. Parę razy słyszałem, że dyszał ciężko. Ot — życie!
Stuch się wzdrygnął, rękoma podparł głowę i zamilkł na długą chwilę.
— I pomyśleć, że dopóki będzie trwała ludzkość, nie zmieni się to straszne przeznaczenie, że siłę ma tylko złe — zamruczał wreszcie ponuro.
— O, Antku, to musi się zmienić — zawołała.
Nie odparł nic, tylko się gorzko uśmiechał. „Siłę ma złe“. Na tem samem oparł nazajutrz swe oskarżenie prokurator. Mowa była wspaniała. Odkrywała otchłanie dzikości i zezwierzęcenia niższych klas, brak wiary i zasad, nieposzanowanie praw, mściwość i brudny interes.
Przestępca tolerował prowadzenie rozwiązłe dziewczyny, pozwalał jej na stosunek z bogatym młodzieńcem, rachując na zysk. Zawiedziony w rachubach, po otrzymaniu małej sumy, morduje z wyrafinowaną premedytacją i barbarzyństwem dzikiem człowieka bezbronnego, który ostatecznie w niczem mu nie zawinił, gdyż Gedras, nie będąc ojcem dziewczyny, nie miał do niej żadnych praw.
Całe życie tego człowieka zresztą jest jednym szeregiem tajemniczości i ponurej zgrozy. Nie ma rodziny ani przyjaciół, zostawia wszędzie po sobie wspomnienie niechętne. Przeszłość jego pełna zagadek posępnych i niezbadanych; traci żonę w tragiczny sposób i uchodzi z owego miejsca, jakby się lękał dłużej tam pozostać. Traci rękę w fabryce i znowu opuszcza te strony, nie starając się nawet o odszkodowanie za kalectwo, służy u pana Zaremby lat kilka i tam ten człowiek ponury, skryty, twardy, przygarnia dziecko, jakoby nieznanej mu kobiety, spełnia rzekomo czyn miłosierny. Ale odtrąca zuchwale opiekę chlebodawcy nad sierotą i uchodzi z nią znowu w świat, pozostawiając u zwierzchnika i znajomych wrażenie ulgi, że go już niema.
Instynktownie wszyscy, z którymi się styka, nie lubią go, unikają, boją się. Przeczucie to nie zawodzi — to zbrodniarz. Popełnia fałszerstwo dokumentu — uchodzi mu to bezkarnie do czasu. Aż wreszcie demaskuje całą swoją upadłą naturę. Morduje człowieka i czując, że tym razem czyn zbrodniczy ukryć się nie da, przyznaje się do winy, mając nadzieję uzyskania w wyroku okoliczności łagodzących. To człowiek, który wszystko wyrachował, to zbrodniarz wytrawny, dla którego niema dość srogiej kary, to potwór, który na zawsze usunięty być powinien z pośród zdrowego, normalnego społeczeństwa. To objaw siły i zła i zaniku wszelkiej etyki w tych zwyrodniałych warstwach proletarjatu.
Długo, potężnie, wstrząsająco mówił prokurator. Wśród publiczności czuć było gwałtowne wrażenie oburzenia i zgrozy. Ci wszyscy syci, dostatni, zda się widzieli w tym jednym uosobienie strasznych instynktów masy głodnej i biednej, gotowej rżnąć, pastwić się, burzyć cały świata porządek.
Strach był w duszach i zadowolenie, że przecie ten potwór kary nie uniknie.
Przewodniczący zwrócił się do niego:
— Nie macie nic do powiedzenia na swe usprawiedliwienie?
Gedras był zielonawo blady, podczas całej mowy prokuratora oczu z niego nie odwrócił, był jak zaklęty, wzrok miał osłupiały, usta wpółotwarte.
Gdy przemówiono do niego, nie słyszał, nie rozumiał. Trącił go strażnik; on zatrząsł się i obejrzał jak zbudzony. Powtórzono pytanie.
Wtedy począł ręką wodzić po twarzy i nagle zachrapał jakoś dziwnie, zakaszlał, pochylił się, czołem oparł o barjerę.
— Co mu jest?
Schylone, jakby zwinięte ciało drgało i prężyło się.
Ludzie go otoczyli, wyprostowali przemocą.
— Co mu jest? — przebiegło pytanie.
— Nic — ktoś odparł — to tak płacze.
Zapanowała chwilowa cisza. W niej słychać było słaby odgłos, jakby świst, czy zgrzyt zardzewiałego trybu i pasowanie się innej siły, która ten zgrzyt chciała powstrzymać. Publiczność już nie czuła zadowolenia i strachu, ale jakiś niepokój i przykrość.
— Płacze? Dlaczego płacze?
A przewodniczący przemówił łagodnie:
— Żałujesz swego postępku? Czujesz całą wielkość swej winy?
Gedras nagle wstał. Chwilę bez dźwięku poruszał ustami, wreszcie rzekł z trudem:
— Czy to wszystko prawda? Tak ja żył — taki ja? Karzcie mnie. Och, Boże, niechby już koniec był! Zabiłem — ot, kamień leży. Żebyż jedno jeszcze napewno było, że i Mańki już niema, że i ona skończyła mękę!
— Co on mówi? Co on mówi? — przeszedł szmer wśród publiczności i ruch się uczynił w ławkach.
Wtem Stuch powstał i zasłonił sobą podsądnego. Wszystkie oczy i lornetki skierowały się na niego, na jego głowę szpetną a genjalną, na jego twarz nieregularną, ostrą, kanciastą, jedną z tych twarzy, którą każdy nazwie brzydką, ale każdy po jednem widzeniu już pozna i zapamięta.
Wstał i zaczął mówić spokojnie, głosem, zda się, cichym, ale który dochodził do najdalszych kątów sali:
— Przestępca prosi o karę. Nie przeczy ani się broni. Dziwnem zatemby było, żebym ja go bronił, dziwnem i bezcelowem. Na zbrodnię jego prawo ma nieubłagany paragraf. Chylę przed niem czołem: pereat mundus, fiat iustitia. I nad głową tego człowieka wypisano: pereat! — Nie dziś, o już bardzo dawno, od chwili, gdy zaczął żyć, czuć i myśleć. Pan prokurator słusznie nazwał go wyrodkiem; takich jak on, nie wielu się znajdzie. I jam życie jego zbadał i znam wszystkie jego etapy. Dzieckiem niedostatek wygnał z domu w świat za chlebem. Była tam jakaś ojcowizna, dom, kęs ziemi. On się o swą część nie upomniał, zostawił słabszym, młodszym, miał przecie dwoje zdrowych rąk wtedy.
Nikt go nie kształcił, kierował, dozorował, nie był w żadnej szkole, nie miał nawet możności wyuczenia się fachowo rzemiosła. Jednakże nie został ani złodziejem, ani awanturnikiem, nie był nigdzie karany, ani źle notowany. Ma dobre świadectwo od majstra, czystą żołnierską swą książkę, pochlebne świadectwo z kolei, z fabryki od pana Zaremby, który świadczy teraz przeciw niemu.
Cały szmat życia przebył jako rzetelny, obowiązkowy pracownik, szanując prawo, nie szemrząc na pracę, w sobie zamknięty, skupiony, cichy. I wiarę miał — prostą, ślepą, w cnotę i występek, w grzech i wstyd i hańbę, w to wszystko, w co ludzie wierzą, co szanują, co potępiają. Na wszystko są w obyczaju i wierze i prawie nieubłagane — pereat! Raz — dawno, przed laty, gdy zdobył chleb i byt, zapragnął założyć gniazdo i rodzinę. A że, jak słusznie nazwał go pan prokurator, wyrodkiem był, nie szukał w kobiecie posagu lub „dobrej partji“, lecz poślubił dziewczynę ubogą, młodą i zdrową, którą pokochał. Bywają tacy szaleńcy nawet w tych „zdeprawowanych“ niższych warstwach, którzy czynią w myśl naturalnego doboru, bez przymieszki jakiegokolwiek rachunku. Gedras się ożenił i był szczęśliwy. Kobieta kochała go, pomagała i pracowała, miał dobrą posadę, uznanie zwierzchników, byt zapewniony. Ale nad kobietą stało wypisane nieubłagane pereat! — i upomniało się o szczęście tych dwojga prawo ludzkiego obyczaju, ciskając klątwę za grzech dwojga na jedno, zawsze słabsze. Bo kłamstwem jest, obłudą i hipokryzją, że cokolwiek ochrania słabszego. Słabszy skazany jest na zgubę.
Tak — ma zawsze słuszność pan prokurator: żona Gedrasa zginęła w tragiczny i tajemniczy sposób. Miała na sobie tak zwaną hańbę uwiedzenia, miała na duszy wstyd i tajemnicę; gdy ludzie odkryli ten jej srom przed mężem — szczęście uleciało bezpowrotnie. Lokomotywa sznelcugu zmiażdżyła kobietę. Tak, to było tragiczne i może to było bolesne dla tego, co pozostał sam w budzie dróżnika o krok od szyn, rdzawych od krwi. Pan prokurator wzmiankuje krytycznie, że on stamtąd odszedł po tym wypadku, ale on przecie wyrodek był, on cierpiał, on nie miał siły tam zostać.
Pan prokurator nazwał żywot jego włóczęgą, ja nazwę go raczej zbiegiem. Ten człowiek uciekał od bardzo złego i ciężkiego losu, od jędzy-troski dusznej, która go ścigała krok w krok. Od mogiły żony poszła za nim do tej fabryki. Nie była to fabryka miljonera-przemysłowca, niewielki zakład mechaniczny w prowincjonalnem mieście, należący, jak widać ze świadectwa, do pani Wajc. Według informacyj, na miejscu zasięgniętych, była to wdowa, obarczona dziećmi, w bardzo złych interesach finansowych. Zbankrutowała w parę lat po wypadku Gedrasa i umarła już dawno. On sam opowiedział mi szczegóły swego kalectwa w bardzo lakoniczny sposób:
— Rękaw bluzy miałem obdarty, zakładałem pas, chwyciło za te strzępy i pogruchotało. Pani Wajc płaciła za mnie w szpitalu, to dość na nią kosztu. Mówili, żebym się sądził, to musi zapłacić. Takie prawo, ale po prawdzie, to lżej mnie było żyć bez ręki samemu, jak jej bez męża, bez zdrowia i bez głowy, z tylu dziećmi, więc poszedłem w świat, nie dokuczając jej.
„Po prawdzie“, Gedras, jako wyrodek, dzielił prawo od prawdy, dlatego nie mógł się często z ludźmi zgodzić. Został też po tym drugim etapie swego życia kaleką, niezdolnym do pracy. Mógł żebrać, tylu to czyni zdrowych lub fałszywych kalek, on jednak potrafił pracować, kiedy wysłużył u pana Zaremby siedem lat. Ten etap jego życia już jest wszystkim znany, popełnił tam też swe ciężkie, pierwsze dowiedzione mu przestępstwo — sfałszowanie dokumentu. To zostało dowiedzione. Ale on oprócz tego popełnił tam inny występek — według pojęć ludzkich obyczajów. On podniósł z przydrożnego rowu, nie zdychającego psa, nie parszywe zwierzę, bo toby było głupie, ale on zabrał z ulicy konającą, nieznaną kobietę, włóczęgę, łajdaczkę, ostatnią zapewne rozpustnicę, złodziejkę, śmiecie rynsztokowe zapewne, bo czemże innem może być kobieta, która rodzi na drodze, bez męża, bez matki, bez wstydu!... Kim była zresztą, nikt nie wie, bo dawszy życie dziecku, skonała w tej chacie kaleki stróża, wstręt i obrzydzenie dla wszystkich cnotliwych kobiet, pośmiewisko dla uczciwych mężczyzn.
Matek i ojców jest tu wiele wśród publiczności i wiedzą oni dobrze, z ciężkiego i bolesnego doświadczenia, jaki to trud i koszt wychować dziecko. Pielęgnowaniu takiej drobiny oddaje się matka i ojciec, służba, piastunki, doktorowie. Zajmuje to dnie i noce, wymaga bezustannej pieczołowitości, uwagi i starań. Pan prokurator wspomniał słusznie, że Gedras nie miał praw do tej dziewczyny, bo nie był jej ojcem. Zapewne, on tylko był wyrodkiem, który cudze, obce dziecko, od chwili, gdy żyć zaczęło, karmił, spowijał, mył, opierał, niańczył, doglądał w chorobie, usypiał, zabawiał. A miał na to jedną rękę i środki, jakie mieć może taki stróż nocny, kaleka.
Nie, on nie miał praw, nie był ojcem, a on to odczuł prędko, gdy dziecko nazwano pogardliwie znajdą, oznaczono na wstępie do życia znowu nieubłaganem pereat! Szczególną, zadziwiającą pamięć mają ludzie do grzechu nieprawego urodzenia. Prawie jeszcze upartszą niż do grzechu nieprawej miłości, a równą dla obu zawziętość, potępienie i nienawiść.
Znajdą była i znajdą pozostanie dziecko, inaczej go ludzie nie nazwą. Gedras nad tem rozmyślał w długie godziny, gdy ją chorą, słabą, niedołężną usypiał, gdy ją poił mlekiem, gdy jedną ręką prał jej szmatki i przewijał maleństwo, gdy doglądał ją w ząbkowaniu, w wysypkach, gdy ją uczył pełzać i chodzić, gdy nań wołała „mama“ i „tata“, bo i te dzieci to pierwsze bełkocą, niczego nie rozumiejące, tylko czując, że miłość tak się nazywa — tem jest!
Rozmyślał i zrodziła się w nim myśl przestępcza, karygodna, przywłaszczenia sobie czegoś cudzego. Tak, cudze to było, nie jego. Był przecie gdzieś na świecie prawdziwy ojciec, zapewne powinien go był odszukać i zwrócić własność, tak bliską i drogą, krew krwi, kość kości. Byłaż przecie gdzieś na świecie i rodzina prawdziwej matki, było nazwisko, stan, może majątek. Gedras skrycie, podstępnie, bezprawnie dziecko sobie przywłaszczył i za swoje uważał i doszło do tego, że śmiał mieć za złe ludziom, że je znajdą nazywają i począł knuć w duszy kryminalne zamiary fałszerstwa.
Wogóle, jeśli pan prokurator nazwał go wyrodkiem, ja nazwę nawet szaleńcem, opętanym manją wielkości, bo czemże innem być mógł jego zuchwały opór, żeby to dziecko, podrzutek uliczny, nie miało służyć do zabawy panienki w pałacu. A przecie był to dla dziecka los i byt. Bawiłaby panienkę, chowałaby się w garderobie, donaszałaby ładne sukienki, nabierała gustu do stroju i wygód, a potem, kiedyś po latach, możeby służyła do zabawy paniczów, a potem...
Ale wtedy w oczach Gedrasa czyniło się krwawo i widział linję szyn rdzawych i nieżywą, zmiażdżoną żonę, którą też panicz jakiś się bawił i opętany manją wielkości, wyobrażał sobie, że Mańka warta czegoś innego, że ją uchroni od przeszłości i na przyszłość. Szaleniec!
Pereat, pereat, pereat! — los nad Mańką wypisał już dawno, gdy się urodziła uboga, ładna, wierząca i kochająca.
Ale Gedras nie wiedział i postanowił walczyć.
Za opór fantazji panienki, za zuchwalstwo i bunt, stracił służbę, i znowu został na świecie bez chleba i dachu, nietylko kaleka, ale z dzieckiem, do którego nie miał żadnego prawa.
Odtąd te kilkanaście lat jego życia może być opowiedziane przez najwiarygodniejszych świadków, jak sutener Arcimowski. Są to lata pracy, statku, oszczędności, powolnego dobijania się do zabezpieczenia jakiejkolwiek starości. Nie wielkie to żądania — ciepły kąt i strawa, siły do pracy do ostatka, poczciwy chłopak na męża dla Mańki, może wnuczę małe, któreby przypomniało izbę stróża i hodowanie Mańki. Gedras o tem marzył, do tego dążył i czuł, że przecie dochodzi kresu.
I oto dowiedział się, że panicz zabawił się i że wszystko, wszystko, całe jego życie na marne poszło. Wszystko, całe życie było napróżno przemęczone, przebyte. On sam przyniósł do domu list i cenę miłości duszy i ciała dziewczyny, dwadzieścia pięć rubli. Więcej nic nie wzięła, tylko ten pierścionek, który uważała za świętą obrączkę, i za to dała życie.
Reszta wiadoma. Gedras wziął kamień i ohydnie, po zwierzęcemu zamordował człowieka, który ostatecznie nic mu nie zawinił, jak twierdzi pan prokurator. Zamordował człowieka znanego i porządnego, którego całą winą był młodzieńczy szał i lekkomyślność. Naturalną jest rzeczą, że ofiara mordu wzbudza sympatję, a zabity otoczony bywa aureolą męczeństwa, ale gdy pan prokurator napiętnował z taką potęgą mordercę, dla kontrastu, a zarazem dla całości tej sprawy, ja zbadałem przeszłość ofiary, i choć ogólnie znany, młodzieniec ten ma też w swojem życiu charakterystyczne epizody, wyjaśniające niejako tragiczny epilog.
Jak świadczy metryka, pan Leon Morzyński urodził się w Odessie i miał w chwili śmierci trzydzieści pięć lat. Nie wyglądał na to ani z twarzy i postaci, ani z czynów, które sam pan prokurator nazwał młodzieńczą lekkomyślnością i szałem. Zakonserwowało jego porywy i świeżość to życie ze wszech miar wygodne, swobodne i pomyślne. Był synem jedynym wysokiego dygnitarza bankowego. Pan dyrektor brał grube pieniądze, dywidendy, szczęśliwie przytem grał na giełdzie.
Matka była od ojca o wiele młodsza, bardzo piękna, lubiąca żyć i bawić się. Z krwi ojca wziął spryt do spekulacji i giętkość aferzysty, z krwi matki upodobanie życia i zabawy, z obyczajów domu i ludzi, którzy tam bywali, upodobanie zbytku. Skończył cztery klasy gimnazjum w osiemnastym roku życia i odtąd stał się tem, czem był do końca: eleganckim panem, umiejącym bawić się, wydawać pieniądze, zdobywać kobiety, przyjaciół i stosunki, lubionym i kochanym przez wszystkich. Można śmiało rzec, że był to w tych rozlicznych fachach światowca genjalny człowiek i ulubieniec losu.
Kronika erotyczno-skandaliczna Odessy zapisała go wielokrotnie na swych kartach i posiadam tu pod ręką parę dokumentów policyjnych, zbyt drażliwej natury, abym je mógł publicznie odczytać. Wystarczy, gdy powiem, że pan Morzyński bawił się jak człowiek, który ma dużo pieniędzy, dużo wolnego czasu i pomysłowości do użycia swych sił, młodości i zdrowia i życia sytego, przesyconego dobrobytem i wygodami.
Trwało to bez zmiany i troski lat dziesięć. Wtedy nastąpiły w Odessie jednocześnie dwa bankructwa i skandale. Stary Morzyński zmarł nagle na apopleksję. Okazało się, że stracił na giełdzie wszystko swoje i dużo bankowych pieniędzy. Z dnia na dzień żona i syn zostali nędzarzami, ale też z dnia na dzień, w godzinę po pogrzebie, syn zniknął. Zniknęła również piękna Rumunka, żona bankiera, miljonowa kobieta. Matka Morzyńskiego pozostała sama w nędzy ostatecznej. Wierzyciele zabrali wszystko, nawet dach nad głową, nawet suknie. Syn już nigdy tam nie wrócił, ani się o nią zatroszczył. Przyjaciele opuścili, bo była już stara i brzydka, i żyje dotąd. Widziałem ją, nawpół obłąkaną uliczną żebraczkę, lokatorkę nocnych przytułków.
Pan Ludwik Morzyński spędził po śmierci ojca cztery lata zagranicą, jako baron Barzescu. Przyjął panieńskie nazwisko pięknej bankietowej, bardzo logicznie, gdyż nie był jej mężem, ale kochankiem i był na jej utrzymaniu. Żyli długi czas w Paryżu, potem w Nicei, ostatnio w Neapolu i tam, podczas przejażdżki łódką, piękna pani utonęła. Rybak i Morzyński uratowali się, ona zginęła. Po tym tragicznym i tajemniczym wypadku Morzyński zniknął na czas jakiś i dopiero wynurzył się po roku w Ems, gdzie spędzała sezon pani Gelich, cioteczna siostra jego ojca. Z Ems wrócili do Warszawy, już we dwoje i odtąd życie pana Morzyńskiego było na oczach całego świata.
W chwili śmierci stał u szczytu pomyślności i powodzenia, jedyny krewny i domniemany dziedzic fortuny pani Gelich, narzeczony pięknej, młodej panny z najlepszego towarzystwa, członek wielu klubów, mistrz sportów, ulubieniec salonów.
Miał wszystkie dane długich lat życia i użycia, stałby się może społecznym działaczem i filarem wielu filantropijnych instytucyj, założyłby rodzinę, wychowałby młode pokolenie, skończyłby jako szanowny prezes i wybitny członek narodu, gdyby nie zezwierzęcony zbrodniarz, wyrodek, zwyrodniały wyrzutek, który zamordował go okrutnie — i zaco? Za jakąś dziewczynę! Jakby dziewczyny tej klasy były czegoś więcej warte, jak uwiedzenia przez zdrowych, sytych, wesołych paniczów!
Pan Morzyński, jak zresztą wszyscy młodzi ludzie, uprawiają przecie ten sport od wczesnych lat życia; to jest przyjęte, uznane, z tem się wszyscy pogodzili oddawna. To stanowi ich przywilej, zwyczaj, chlubę i sławę. Dziwolągiem i pośmiewiskiem byłby młodzieniec bez tych triumfów i zdobyczy. Trzeba istotnie być wyrodkiem, jakim był Gedras, żeby przeciw temu protestować i żądać za zabawę i żart pospolity czegoś więcej niż dwudziestu pięciu rubli.
To dowodzi i ograniczenia jego i dzikości mściwych instynktów i nieznajomości prawa. Tak — bo żadne prawo nie pozwala kamienować uwodziciela — a on to uczynił.
Kamienować wolno było kiedyś kobiety, dotychczas wolno to z niemi czynić w przenośni i chyba ten kamień, który tu mamy przed sobą, pierwszy jest i jedyny, który spadł na mężczyznę za ten czyn. Tych dwóch ludzi, tak dalekich, tak różnych, postawiła jednakże naprzeciw siebie, do walki śmiertelnej jedna, wielka potęga — miłość.
Morzyński kochał Mańkę, więc jej pożądał i zdobył; tak kochają wszyscy możni i mężczyźni. Gedras kochał Mańkę, więc ją hodował, strzegł i pomścił; tak kochają matki i biedacy słabi. Życie ich obu było fatalną drogą — do takiego, a nie innego wiodącą rozwiązania, szło zaś zwykłą, przeciętną koleją, tylko złe fatum Morzyńskiego było, że trafił wreszcie na wyrodka. Boć przecie w swej karjerze miłosnej miał wiele szwaczek, robotnic, subretek, pokojówek, a nie doświadczył nigdy protestu, opieki lub pomsty. Obyczaje i gusty „panów“ wyrobiły przecie w sferze „chamów“ bierne poddanie losowi, wyrobiły nawet w tym kierunku zmysł spekulacyjny. Dziewczyny szukają w tem zadowolenia gustu do zbytku i próżnowania, rodzice i opiekunowie sprzedają ten towar żywy dla swej wygody. Wszyscy się z tem pogodzili i dobrze jest na tym najlepszym ze światów, dobrze i cicho i porządnie.
Nie dziw, że czyn Gedrasa wznieca oburzenie, wstręt i zgrozę, że ten kamień — jest straszny.
Zgroza! Strach, osłupienie ogarnia na myśl, co być może, co stać się może, jeśli taki zbrodniarz nie będzie ukarany najcięższym paragrafem, jeśli nie zdusi się takiej zarazy w zarodku. Mam w oczach przerażający obraz: widzę tłumy, masy ludzi, tych szarych ludzi z dna społecznego. Powstają, prostują się, rozprzężają zagięte w pracy i niewoli ramiona, a potem się schylają, każdy bierze taki kamień z bruku i rusza w pochód — jakby z letargu zbudzeni: ojcowie, bracia, często mężowie takich kobiet, które życie spędziły w zabawie tych, co płacą, życie w niewoli tych, co kupczą, a kończą w gangrenie ciała i ducha, w kloace lub szpitalu. Biada, jeśli taki dzień przyjdzie, jeśli taki tłum powstanie, biada zwyczajom i obyczajom, nawyknieniom, zabawom. Biada wszystkim takim Morzyńskim!
Dotąd, szczęściem dla nich, taki Gedras jest wyjątkiem. Podobni jemu nie myślą, nie czują, nie wstydzą się, ani cierpią. Są podli, są głupi, są bydłem — i oby zostali tem jak najdłużej, bo po ich piwnicach i strychach rozkwitają kwiaty dla wygody i rozrywki panów, a oni je mogą sprzedawać drogo, po dwadzieścia pięć rubli jeden. A potem mogą je jeszcze wysłać na ulicę, sprzedać do zakładów reglementowanych w kraju lub na eksport, no — a potem hodować drugi i trzeci, to się opłaci, znajdzie się kupiec na każdą, byle nie miała duszy, byle nie była głupia, nie truła się ani topiła.
Tak, szczęściem, Gedras jest wyrodkiem i usunięty zostanie z pośród ludzi zdrowych i normalnych, ukarany wedle wielkości zbrodni, a jego kamień pozostanie w archiwach kryminalnych, jako bezprzykładne narzędzie dzikiego mordu nad człowiekiem, ogólnie poważanym, który mu w niczem nie zawinił. Równie pocieszającem jest, że Mańka zginęła bez śladu, istota bez nazwiska, zhańbiona i zarażona zapewne buntowniczemi poglądami opiekuna. Mogłaby też mścić się i protestować. Usunęła się, nie pozna mocy prawa, opieki społecznej i nieubłaganego poszanowania cnoty, która takie jak ona skazuje dotąd na ukamienowanie.
Kiedyś — podobna jej — znalazła się na sądzie, ale to daleko stąd było — w Judei, i stanęła przed sędzią, który zabronił jej kamienować, ale to dawno było, a sędzia był Bogiem, Miłością! Odtąd nie powtórzyło się to już na świecie, a kamienie trwają, stały się symbolem cnoty, gdy spadają na głowę jawnogrzesznicy; występku, gdy miażdżą uwodziciela.
Gedras jest winien, wyznał. Nie spodziewa się ani chce usprawiedliwienia. Korzy się i on, i ja przed potęgą prawa. Pereat mundus, fiat iustitia!

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Stuch skończył i w sali zapanowała chwilowa cisza. On powiódł oczyma gorejącemi po tłumie publiczności i zdało się wielu, że na nich szczególnie patrzy i snać niemiły był im ten wzrok, bo odwracali głowy, starali się być swobodni, zaczęli ciche rozmowy. Wśród świadków siedzący obadwaj Zarembowie patrzali uparcie pod stopy, sędziowie nie spali, mieli głowy pochylone nad papierami. Stuch usiadł, przelotnie spojrzawszy na Gedrasa. Ten jeden odczuł odmiennie mowę. Wyprostował się, głowę podniósł, twarz miał spokojną, jakąś skupioną i mocną.
Poczuł Stuch, że już teraz ten człowiek płakać nie będzie i że mu jest wdzięczny.
A w tłumie dojrzał też łez pełne oczy siostry. Samo milczenie tego tłumu było niezbitym znakiem, że dobrze mówił, choć go nikt nie pochwali, choć za chwilę skrytykują bardzo ostro.
Sąd oddalił się na naradę. Po długiej pauzie odczytano wyrok. Gedras skazany został na dziesięć lat ciężkich robót.
Publiczność znowu patrzała na podsądnego i obrońcę, spodziewając się jeszcze jakichś wrażeń, ale żaden z nich nie drgnął nawet. Gedras się skłonił w milczeniu i wyszedł wśród swej eskorty. Stuch zebrał papiery i otoczony wnet przez kolegów zniknął.
Tedy i publiczność rzuciła się do wyjścia, zahuczał gwar, rozmowy, jak po teatrze.
Sztuka nie podobała się ogólnie — o, wcale nie. Ogólne było zdanie, że wszystko, a szczególnie obrona, była z gruntu niemoralna, gorsząca.
— No — i nic nie wskórał! — triumfowano.
Stuch nazajutrz odwiedził Gedrasa w więzieniu. Spytał go przedewszystkiem, czy chce apelować?
— A poco, panie, do kogo? — odparł mu spokojnie. — Ja taki rad, że już mnie męczyć nie będą, że już naprawdę wszystko skończone. Powiadają, że katorżniki straszne ludzie, ale co mi wezmą, co mi zrobią? Zabiją — to co? To nic złego. A Mańki to już niema na świecie, bo zgłosiłaby się tu do mnie. Niema. Nikomum już niepotrzebny i długo nie potrwam. Pójdę, pójdę i ciągle słyszeć będę, co pan mówił, ciągle sobie powtarzać.
— No, niewiele wam pomogłem — rzekł cicho Stuch.
— Cicho się we mnie zrobiło. Tak cicho — szepnął Gedras. — Nie zapomnę do końca. Dziękuję panu.
— Może macie jaką chęć, jaką sprawę tu do załatwienia? Przyniosłem wam trochę pieniędzy, szmat. Załatwię, co zechcecie...
— Pieniądze mi odbiorą, szmaty odbiorą. Szkoda, panie. Mnie nic nie trzeba. Tylko jeśli Mańka nie umarła, a dowie się pan co o niej, to proszę jej dać opiekę i mnie słowo przesłać. Może otrzymam list, a może tego już nie wolno? Ale chyba nie może być, by jeszcze żyła?
Patrzał spokojnie na Stucha.
— Chyba nie... — ten odparł.
Gedras zwiesił głowę.
— Tamte dwie pochowałem, a tej nie uchowałem... — zamruczał. — Tak i życie zeszło!
Obaj umilkli, patrząc posępnie na szarą ścianę więzienną. Wreszcie Stuch się zerwał, dławiło go wzruszenie i gorycz.
Bez słowa się pożegnali, nie było co rzec na takie rozstanie ostateczne.
Ten, co został w celi, był spokojniejszy od tego, który wracał do świata i swobody.



XI.

Państwo Suliccy wrócili na sezon zimowy do Warszawy po paru miesiącach poślubnej podróży.
Maniusia wyglądała świetnie, ale wyznała matce, że powraca z radością, bo jej się już znudziły te hotele i zwiedzania i tęskni do znajomych.
Sulicki wyglądał też, że rad odnajdzie partję winta i wypocznie od ciężkiej służby dogadzania młodej żonie. Był widocznie zakochany i forsownie udawał młodego małżonka. Ona go traktowała dość lekko i zgóry.
Rozgospodarowali się w swych pysznych apartamentach, złożyli wizyty, weszli w tryb życia swej sfery i stosunków. Maniusia zaczęła żyć i używać. Miała powóz i konie, lożę w teatrze, stroje i brylanty i odrazu poczuła się uwielbianą i pożądaną przez wszystkich młodych mężczyzn, nie wyłączając obu braci, którzy jej teraz dogadzali i uprzedzająco byli serdeczni.
Zrazu była literalnie oszołomiona wrażeniami tak nowemi, stała się znowu, jak w dzieciństwie, pieszczochem rodziny. Słyszała tylko zachwyty, pochwały i komplementy, czuła się bóstwem i królową. Ale się rychło, z wrodzonym sprytem połapała w tym chaosie i urządziła się praktycznie i wygodnie. Rodzinę traktowała protekcjonalnie, wielbicieli ze zręczną, zimną kokieterją, kobiety nieufnie i ostrożnie, męża z wyrozumiałością dojrzałej kobiety.
Sulicki zrazu nieśmiało wymykał się na winta i sesje, spodziewał się protestu. Zachwycony był, że żona zostawiła mu zupełną swobodę, nie krępowała w niczem. Brał to za dowód najwyższej miłości i ofiarności; był wdzięczny, że nie czyniła mu żadnej wymówki, nie przykrzyła sobie, gdy ją samą zostawiał.
— To anioł, nie kobieta! — mawiał do Zarembiny, która coraz częściej i coraz dłużej gościła u córki, wykolejona z życia na wsi temi kilku latami, spędzonemi w mieście.
Szczęście córki upajało ją i była niem dumna, jako swem dziełem; o niczem nie umiała mówić, tylko o Maniusi i jej pomyślności. Obnosiła to szczęście po wszystkich krewnych i znajomych, zanudzała tem wszystkich starszych, stała się pośmiewiskiem młodszych. O czemkolwiek mówiono, cokolwiek się stało w mieście lub na świecie, Zarembina kończyła rozmowę lub ją skręcała na temat doskonałości Maniusi, jej triumfów, jej urody, jej gospodarności, jej dostatków, jej dowcipów, jej przywiązania do męża i rodziny. Był to impresario Maniusi. Znajome jej, tak zwane przyjaciółki, słuchały tego ze słodko-kwaśnym uśmiechem, pytając czasem dyskretnie o wnuka, ale i w tem nie pobiły Zarembiny, bo w kilka miesięcy po ślubie zaczęła z dyskretną, tajemniczą miną tłumaczyć córkę, że zapewne nie będzie mogła tańczyć w karnawale.
Wiadomość ta napełniła kumoszki tajoną złością zawodu, Sulickiego wielką dumą, młodzież, nadskakującą Maniusi, niesmakiem i oziębłością.
Maniusia sama nie wyglądała zachwycona swem spodziewanem macierzyństwem. Miała tyle toalet, których nie zaprodukuje i które wyjdą z mody, a zarazem odczuła boleśnie obojętność swych satelitów. Nudziła ją też zdwojona troskliwość męża, rady i przestrogi matki, skrępowanie swobody. Zrobiła się opryskliwa i grymaśna, poczęła płakać o byle co i nudzić się.
Wobec obcych hamowała się i udawała, ale dla domowych i służby stała się nieznośna. Nic jej nie brakło, wszelkie chęci, fantazje były spełnione zaledwie je wyraziła, a ją trapiła jakaś nuda, jakiś brak, niezadowolenie, bunt i pragnienie, którego nie umiała określić.
Zastawał ją często mąż zapłakaną, starał się uspokoić, rozweselić, upieścić. Wpadała tylko w większe rozdrażnienie i niecierpliwość, odtrącała go prawie ze wstrętem. Gdy to opowiadał, skarżąc się teściowej, uspokajała go „tym stanem“, chociaż czasami sama była przerażona taką zmianą charakteru Maniusi.
— Moje dziecko, powinnaś nad sobą panować — starała się moralizować. — W „twoim stanie“ to ci może być szkodliwe. Mnie przerażasz czasem; taka jesteś szczęśliwa, w takich opływasz dostatkach, tak jesteś kochana, a nie umiesz tego cenić. Co ci jest? Czego ci brak? Zastanów się! Co sobie ludzie pomyślą, widząc cię zapłakaną, zmienioną?
— Co pomyślą? Że jestem ohydna! Przecie to i sama widzę w lustrze. Potworna jestem, sama sobą się brzydzę — och — i wszystko mi obrzydło! Niech mama mnie nie nudzi, jestem i bez mamy morałów najnieszczęśliwszą istotą w święcie!
— Maniusiu, przestań, grzeszysz ciężko, to mówiąc! Każdy ci losu zazdrości, masz wymarzoną dolę!
— Mam dość tego losu i doli — dość, dość! Nudzę się, nudzę, nudzę! Wszystko mi wstrętne! Ach, żeby umrzeć!
Pomimo tych wybuchów rozpaczy i zniechęcenia do życia, wzywała prawie codzień lekarza i lękała się, i drżała o swe zdrowie bezustannie. Bardziej jeszcze, niż o zdrowie, o wdzięki i formy. Zanudzała doktora pytaniami i prośbami o radę, nigdy nie była syta zapewnień, że zostanie piękną i zgrabną.
Były to niespokojne, denerwujące, ciężkie czasy dla Sulickiego. Bywał nawet w wincie roztargniony i nieuważny, mniej bystry w sprawach pieniężnych i widocznie się starzał.
Co prawda mniej teraz się forsował, żeby udawać młodego, bo nie uważał tego za potrzebne. Zarembina ulokowała się nastałe u córki, czemu Sulicki był bardzo rad, bo czuł się zwolnionym od eskortowania i pielęgnowania żony. Bardzo skwapliwie usunął się nawet z sypialni, ustępując miejsca teściowej, i pokazywał się w domu tylko w porze posiłków i rzadko wieczorem.
Zarembina napełniła dom batystami i koronkami, zajęta niby szyciem wyprawki dla wnuka. W rzeczywistości szyły szwaczki i hafciarki, ale „panie“ miały okazję „pracy“, to jest sprowadzania próbek, przerzucania magazynów, debatowania, targowania, przeglądania żurnali, narad i namysłów, co im zużywało tyle czasu i śliny, że bywały wieczorem kompletnie wyczerpane. Bywały sesje wszystkich ciotek i kuzynek niekiedy w ważniejszych kwestjach np. czy czepeczki mają mieć hafcik, czy koronkę i jaką, lub czy higjeniczniejsze płótno czy batyst.
Czasami wzywano nawet Sulickiego do rady, ale on był zawsze zdania, że najlepsze, to co najdroższe. Zaś kobiety to oburzało, bo ich zasadą było, żeby wszystko było jak najtańsze i w jak najlepszym gatunku.
Dlatego to Zarembina brała często dorożkę i jeździła parę godzin po mieście w celu odtargowania trzech groszy na łokciu koronki i zawsze wracała z triumfem, że „nie dała się wyzyskać“, i miała ustaloną opinję, że nikt tak tanio, jak ona, nie kupuje.
Opowiadano cuda o tej wyprawce spodziewanego potomka Maniusi a odwiedzające panie oglądały z zawiścią te pajęcze, minjaturowe stroje i wymysły.
Naturalnie, wszyscy w rodzinie, nie wyłączając Maniusi, chcieli syna i ogólna była radość, gdy się urodził dziedzic rodu Sulickich, którego z wielką pompą ochrzczono imieniem Bolesława. Dziecko przyszło na świat wątłe i chorowite, z nieforemną głową i pajęczemi członkami.
Doktorowie zdecydowali, że matka karmić nie może, zaczęto więc szukać mamki i po kilku kandydatkach wybór padł na jakąś Bronkę, dziewczynę importowaną z prowincji, od Zarembów.
Teraz już Zarembina nastałe osiadła u córki i objęła zupełnie rządy domowe w swe ręce.
Maniusia była temu rada i gdy tylko wróciła do sił, zaczęła bawić się, wynagradzać sobie długie miesiące przymusu i nudy.
Piękność jej rozwinęła się całym blaskiem. Widziała to w lustrze i w oczach mężczyzn, którzy ją znowu otoczyli, zasypywali komplementami śmiałemi, jako mężatkę a dwuznacznikami wcale nie zagadkowemi. Z dniem każdym i ona stawała się śmielszą i zalotniejszą, bawiła się bez trwogi i skrupułu, była pewna swej cnoty, bo nikogo nie kochała.
Dziecko zajmowało ją zrazu, ale znudziło ją prędko i drażniło nawet. Było brzydkie, zawsze chore, grymaśne, otoczone służbą; bawić się z niem nie mogła, pochwalić nie było czem.
Po pewnym czasie prawie zapomniała o istnieniu syna i zrzadka tylko zaglądała do niego, pochłonięta karnawałem, który w tym roku był wyjątkowo długi i świetny.
Biedny Sulicki był męczennikiem. Nużyły go i męczyły bale, ale z bohaterstwem dotrzymywał placu żonie i spełniał jej wszystkie życzenia.
A Maniusia kompletnie szalała, upojona hołdami, powodzeniem, świetnością strojów i klejnotów. Cnotliwe matrony i brzydkie panny poczęły nią się gorszyć i obmawiać. Zaczęto wyliczać jej ofiary, szeptać o bardzo żywych sympatjach. Ale to był fałsz i zawiść. Maniusia kokietowała wszystkich, nie kochała żadnego i czuła się dumną ze swej cnoty i siły w tylu pokusach.
Zakończenie karnawału powitał Sulicki jak wyzwolenie z ciężkiej pańszczyzny, Maniusia z wielkim żalem. On począł chodzić na winta wieczorami, ona się nudzić.
Dla zabicia czasu czytała powieści, rozpoczęła haftować ekran do kominka, uczęszczać na modne kazania i na operetki, ale wszystko to nie wystarczało. Zmysły rozigrane tańcem, bezsennemi nocami, flirtem, nie dawały się uśpić i uspokoić, żądały wrażeń, wrażeń.
Miewała napady czułości dla dziecka, wtedy nosiła je na rękach, brała do łóżka, zacałowywała łakomie. Potem następował okres zniecierpliwienia i prawie niechęci.
— Mamo, on jest wstrętny, idjotyczny, patrzeć na niego nie mogę! Czy on zawsze będzie taki łysy, bezzębny, żółty? Pfuj! On mi przypomina swego ojca. Zabierzcie go!
— Maniusiu, ciszej! Służba posłyszy! — upominała Zarembina. — Biedaczek istotnie nie bardzo ładny, ale on z tego wyrośnie. Zobaczysz, drugi będzie inny.
— Drugi! — Maniusia zaśmiała się ironicznie. — Niema głupich! Pięć centymetrów przybyło mi w pasie! Ani myślę dalej się defigurować!
— Moje dziecko, będzie, jak Bóg zechce.
— Et, niech mama głupstw nie prawi! Będzie, jak mnie się podoba. Ach, jak tu nudno!
Czasami, dla rozrywki, robiła scenę mężowi o byle co, ale gdy Sulicki, zamiast się spierać, na wszystko się zgadzał, przepraszał, stawał się podwójnie czułym i uległym, niecierpliwiło ją to i nudziło.
— Stary głupiec! — nazywała go w duchu pogardliwie, nie czując ani wdzięczności za dobroć tego człowieka, ani przychylności i życzliwości nawet za to wszystko, co jej dawał, czem ją obsypywał.
W ten sposób donudziła się do lata. Postanowiono wyjechać do Karlsbadu, gdyż Sulicki potrzebował kuracji, mieli tedy jechać we dwoje a dziecko zostawić u dziadków, ale wobec perspektywy pobytu z mężem u wód, Maniusia wolała spędzić lato u rodziców: „z dwojga złego“, jak szczerze wyznała matce, i nudziła się w dalszym ciągu na wsi do września. Wróciła do Warszawy w jakiemś desperackiem usposobieniu, przejęta do głębi przekonaniem, że jest nieszczęśliwa, że życie jej jest zmarnowane, złamane, że ją los srodze pokrzywdził. Ożywiła się jednak zaraz, bo trzeba było robić sezonowe stroje, — no i znaleźli się satelici.
Dobre to było dla zabicia czasu i odurzenia choćby chwilowego. Otóż pewnego razu jakiś próżniaczy spacer zawiódł ją na wystawę Krywulta i tam obojętnie, pobieżnie oglądając obrazy, stanęła przed jednym jak zahipnotyzowana. Był to znany jej dobrze brzeg Bretanji, ten sam, tak pamiętny.
Spojrzała na podpis, nic jej nie wyjaśnił, nieznane nazwisko. Spytała tedy kasjerki.
— Pani życzy sobie nabyć? To studjum malarza Brzechwy. Możemy się listownie porozumieć, mieszka stale w Paryżu.
Maniusia wróciła znowu do sali zawiedziona. Tamten był Francuzem, był więc tylko dziwny zbieg okoliczności. Dziwny istotnie. Ta sama skała bazaltowa, śliska od lizania fal, ten sam dziwaczny kamienny krzyż. Kupi ten obraz — musi kupić. Dała polecenie i adres i czekała na odpowiedź i cenę, którą Sulicki bez najmniejszego protestu zapłacił i obraz powieszono w buduarze Maniusi.
Wtedy go dopiero Sulicki zobaczył i zdumiał.
— Co! Sto rubli za te pół łokcia płótna? I co to właściwie jest? Co to ma przedstawiać? Rozbestwili się ci pędzlarze i drwią w żywe oczy z publiczności.
— Już lepiej milcz, jak czego nie rozumiesz! — oburzyła się. — To jest plenair świetnie uchwycony.
— Niech i tak będzie, jeśli cię to cieszy, kup sobie jeszcze więcej podobnych.
— Mamie to nic nie przypomina?
— To? — Zarembina włożyła pince-nez i obejrzała od światła i pod światło. — Może być, widziałam coś podobnego, jakieś premjum do „Tygodnika“.
— Et, dla was stworzono oleodruki! — oburzyła się Maniusia i nawet nie raczyła podziękować mężowi.
Od tej pory zaczęła interesować się malarstwem i bywać na wystawach. Na jakimś raucie poznajomiła się z jednym z malarzy i spytała o Brzechwę.
— O, to szczęśliwy chłop! Ma okropny zbyt do Ameryki, przytem odziedziczył grubo po stryju, który we Francji dorobił się fortuny w przemyśle. On tu wcale się nie pokazuje, ale nasi bywają u niego w Paryżu. Dobry kolega, zna go kolonja.
— Stary czy młody?
— Młody i podobno ma u pań wielkie powodzenie.
Maniusię jeszcze bardziej rozciekawiła ta rozmowa i myślała o tym wypadku parę tygodni, potem znudziła się, zniechęciła i zapomniała i o obrazie i o jego twórcy.
W karnawale tego roku omal się nie zakochała w tenorze Włochu, ale gdy się dowiedziała, że ma żonę i dwunastoletniego syna, zapał jej ostygł.
Potem przeflirtowała na potęgę przez trzy bale z rozczochranym dekadentem, ale ten ją oburzył swoim cynizmem. I tak uchowała swą wiarę małżeńską do postu i jak zwykle poczęła się nudzić nazabój. I wtedy pewnego dnia, gdy szła bez celu na spacer, by zabić czas i nabrać apetytu, spotkała oko w oko towarzysza morskich kąpieli.
Oboje drgnęli, zatrzymali się. Jej krew zalała policzki, on zaśmiał się po swojemu, szczerze, niefrasobliwie i jakby się wczoraj rozstali, uchylił kapelusza, pozdrawiając swobodnie:
Tiens, quelle chance, bon jour — comment ça va!
— Co pan tu porabia? — odparła, ochłonąwszy.
Je vagabonde comme toujours. Arrivé hier! Et vous!
Homiciliée depuis deux ans.
Mariée?
— Skąd pan to wnosi?
— No, widzę. Pożegnałem primaverę — witam dogaressę.
— A pan tu na długo?
— To zależy, jak mi się tu spodoba.
— Życzę zatem wesołej zabawy i żegnam — rzuciła, urażona bezceremonjalnością. Czy on myśli w dalszym ciągu nie prezentować się?
— Do widzenia, mam nadzieję.
— Wątpię, czy się spotkamy.
— Ja nie wątpię. Czy pani nie wierzy w przeznaczenie?
— Nie!
— A ja tylko w to. Przeznaczenie sprowadziło nas tam nad morze, ono nas teraz sprowadziło i jesteśmy sobie nadal przeznaczeni. Jestem pewny, że nie upłynie tydzień, a będziemy już codziennie się spotykali. Do widzenia zatem.
— O, to pan się bardzo myli. Możemy być rok w Warszawie i nigdzie się nie spotkać, nigdzie — nazywam w towarzystwie, bo ulica się nie liczy.
Parions — do tygodnia.
— Och — do dwóch nawet.
A discrétion?
Soit!
Roześmiała się pewna siebie.
Z tem się rozeszli. W domu Maniusia nie wspomniała nic matce, że spotkała przygodnego znajomego.
Zarembina zresztą nic o tej znajomości nie wiedziała.
W trzy dni potem Suliccy byli na raucie dobroczynnym, gdzie Maniusia miała własny namiot i zajadle karotowała znajomych, gdy wtem ujrzała zdumiona, że jej mąż rozmawia z „jej“ nieznajomym. Po chwili zbliżyli się do niej i Sulicki przedstawił:
— Maniusiu, pan Brzechwa, malarz, chce się z tobą zapoznać.
Pomimo całej wprawy i rutyny światowej, nie umiała ukryć wrażenia i znaleźć słów zdawkowej uprzejmości.
On z uśmiechem rzekł:
— Pragnąłem poznać panią i podziękować za zlitowanie się nad moją pracą. Oprócz mnie nikt nie lubił ani chciał mieć wspomnienia tego zapadłego kąta Bretanji, a oto pan radca mówi, że pani ten obrazek nabyła. Nie marzyłem, że tak piękną i uroczą będzie mieć właścicielkę.
Mówił po polsku poprawnie, ale z lekkim akcentem. Ochłonęła i odzyskała towarzyską rutynę.
Po chwili rozmawiali już we troje o zagranicy, potem o Warszawie, dokąd przyjechał wezwany przez chorą siostrę. Okazało się, że Sulicki znał tę siostrę, a raczej nieboszczyka jej męża, z którym nawet kolegował w Towarzystwie.
Siostra była o wiele starsza od Brzechwy, z rodziny zostali tylko dwoje, pośpieszył więc na jej wezwanie, znalazł bardzo osłabioną i zdenerwowaną, ale już rekonwalescentkę. Postanowił zatem zabawić czas jakiś, zanim zupełnie nie wyzdrowieje i wzmocni się.
— Zapewne zamieszkał pan u siostry? W jej wspaniałej kamienicy są podobno i pracownie malarskie? — spytał Sulicki.
— Nie, umieściłem się w pracowni kolegi Brożka, który wyjechał do Egiptu.
— A to na jakiej ulicy? — badał Sulicki.
— Na Marszałkowskiej, bliżej ogrodu, nie pamiętam numeru, orjentuję się po cukierni.
— Ach wiem, wiem! Olbrzymia przechodnia kamienica. Stręczono mi ją kiedyś, omal nie kupiłem. My mieszkamy na Nowym Świecie, róg Alei, we własnym domu.
— Czy panowie co kupują? — spytała Maniusia z uprzejmością kupcowej. — Mam perfumy, wody toaletowe, pasty, mydełka, niedrogo, w najlepszym gatunku.
— Ależ poto tylko tu jestem, chcę skorzystać z okazji. Jestem bardzo rachunkowy i oszczędny! — śmiał się Brzechwa.
Zaczął wybierać, przebierać, targować się uparcie, droczyć i przekomarzać, a wreszcie płacić, szukać pieniędzy, narzekać, że drogo i jeszcze się targować.
Wokoło wszyscy się śmiali i bawili, Sulicki bodaj najwięcej. Wkońcu Brzechwa za dwa flakony i mydło zapłacił sto rubli i to kompletnie już zachwyciło radcę. Poszli obaj do bufetu, a potem widziała ich Maniusia wciąż razem. Nie zdziwiła się też, gdy jej mąż powiedział po powrocie do domu, że Brzechwę zaprosił na ich „wtorki“.
— To, widzisz, żaden hołysz i drapichrust-malarz. Odziedziczył cały majątek tego Brzechwy, co to, wiesz, dorobił się fortuny w Paryżu, a weźmie i po siostrze wszystko. To solidny człowiek i zupełnie do rzeczy. A przytem, wszyscy o nim wiedzą, to, widzisz marka, a gdzie on nie był, czego nie zna! Zabawi całe towarzystwo.
Wenta przeciągnęła się późno, po niej Brzechwa zabawił jeszcze parę godzin z kolegami na kolacji i było już po północy, gdy wracał do domu. Głowa go trochę bolała, więc poszedł pieszo.
Trochę myślał o Maniusi i uśmiechał się jakby z udanego figla. Potem przedstawił ją sobie w stroju dogaressy, taki typ Wenecjanki Werończyka, złotowłosą, majestatyczną, w sztywnych strojach średnich wieków, w gondoli pod pióropuszem, w królewskiej pozie, w otoczeniu służebnic i lutnistów.
Na ulicy padał śnieg, było ciemno i zimno, a on widział zachód letni na lagunach i taką gondolę sunącą u portyku Pałacu Dożów.
Wtem na rogu ulicy Królewskiej spostrzegł stojącą pod latarnią kobietę. Spojrzał na nią przelotnie i minął. Kobieta zaczęła za nim iść i choć go nie zaczepiała, zniecierpliwił go ten pościg. Zatrzymał się, stanęła i ona. Zmierzyli się oczyma i uderzyło go, że nie miała miny wyzywającej i zuchwale cynicznej, ale raczej ponurą. Czarne jej, przepaściste oczy patrzały nań tragicznie, wzrokiem głodnego zwierza.
Chciał ją odpędzić, może zwymyślać, ale rzekł:
— Poco się włóczysz na taki czas?
Ruszyła ramionami.
— Bo nie mam karety ani gabinetu, a żyć trzeba — odparła z jakimś sztucznym humorem.
— No, to masz rubla i nie włócz się za mną.
Zdawało się, że się zawahała chwilę, ale wreszcie w milczeniu wyciągnęła rękę, zgrabiałą od zimna i wzięła monetę. Potem stanęła znowu pod latarnią.
— Nie idziesz do domu? — spytał.
— Z rublem? — zaśmiała się gorzko. — Spróbuj przeżyć we troje dzień za rubla!
Dwóch mężczyzn ukazało się na drugiej stronie ulicy. Poszła szybko ku nim i zginęła mu po chwili z oczu.
— Przepyszne ma oczy — pomyślał i poszedł dalej.
Zabawił go kontrast tej sali przepychu, gdzie bogate i cnotliwe matrony, bawiące się i flirtujące, obdzierały mężczyzn na cele filantropijne, i tej ulicy w zimową noc, oddaną głodowi i rozpuście.
W ruchliwym mózgu artysty zbladł obraz przepysznej kobiety-dogaressy, zasnuła się postać kobiety głodnej. Obejrzał się za siebie i pożałował, że tej nędzarki nie zamówił sobie na jutro do szkicu. Ale nie było jej już widać, poszedł tedy ziewając do domu.
Nazajutrz złożył wizytę Sulickim. Zastał oboje, został przedstawiony Zarembinie i zabawił godzinę. Wieczorem spotkali się w teatrze. Nieznacznie zawiązywał się bliższy stosunek. Maniusia była pozornie bardzo sztywna i doskonale udawała, że go nie zna. On się bawił wybornie.
W parę dni potem, wracając dość późno od siostry, spotkał znowu na ulicy kobietę-włóczęgę.
Tym razem zatrzymał ją i zaczepił pierwszy:
— Słuchaj-no, nie pozowałaś nigdy malarzom?
— Nie, zanadtom chuda i czarna.
— No, to przyjdź jutro do mnie. Masz tu adres, jeśli mi będziesz odpowiednia, to dam ci rubla za godzinę pozowania. Dobrze?
— Nie wiem. Jeśli się namyślę, to przyjdę w południe — odparła bez zapału, apatycznie, prawie niechętnie.
— Jeśli jutro nie przyjdziesz, to wezmę inną.
Ruszyła ramionami lekceważąco i skręciła w boczną ulicę. Nie spodziewał się, że przyjdzie i prawie się zdziwił, gdy nazajutrz zjawiła się w pracowni.
Była jak zwykle ubrana jaskrawo, w lichą tandetę i dygotała z zimna. Przy świetle dziennem wydała mu się jeszcze chudsza, zniszczona i z jakimś złowieszczym wyrazem zapadłych oczu.
Zrozumiała wrażenie jego twarzy i rzekła:
— A co? Po dniu to na modelkę nikt mnie nie weźmie. Na daremnom tyle drogi szła.
— Daleko mieszkasz?
— No jużci, że nie w Alejach na pierwszem piętrze od frontu! Odpocznę trochę i ogrzeję się.
Podeszła do pieca i przygarnęła się do niego z widocznem, zwierzęcem zadowoleniem. Potem powiodła oczyma po pokoju i zatrzymała wzrok na zastawie stołowej. Brzechwa, zajęty tego dnia robotą, kazał sobie przynieść śniadanie od siostry i jadł właśnie, gdy ona przyszła.
— Zdejm kapelusz i żakiet — rzekł.
Nie zdawała się słyszeć, patrzała uparcie na jedzenie.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Ja? — ocknęła się i pomyślała. — Wójtówna, czy jakoś tak — rzuciła niedbale.
— Sama mieszkasz? — spytał.
— Et takie badanie, jak w cyrkule! Co tam ciekawego. Przyszłam pozować, a nie chcesz, to mi daj za kurs, to sobie pójdę.
— Zdejm żakiet i kapelusz — zawołał niecierpliwie.
Spełniła żądanie i ukazała się w wytartej bluzce czerwonej, widocznie nie na nią robionej.
Zapatrzył się na nią badawczo, podszedł, dotknął włosów, przechylił głowę, znowu patrzał, wreszcie zawołał krótko: „Chodź“ — i wprowadził ją do pracowni.
Tam ją ustawił we właściwej pozie i świetle i usiadłszy naprzeciw, zaczął szkicować. Oczy jego przechodziły z niej na płótno, skupione, pochłonięte myślą. Po chwili zaczął poświstywać przez zęby polkę z „Ptasznika“.
Kobieta stała nieruchomo czas jakiś, potem poczęła drżeć, podniosła rękę, przetarła oczy, znowu starała się wytrzymać pozę, wreszcie zatoczyła się i osunęła się na jakiś stołek.
— No, co ci? Nie możesz wytrwać godziny? — zawołał niecierpliwie.
— Zaraz mi odejdzie. Zamroczyło — rzekła słabo, ocierając pot z czoła.
Ale bladła coraz bardziej, chwiała się, zamykała oczy. Poszedł do jadalni i przyniósł jej co znalazł pod ręką, szklankę piwa. Wypiła chciwie i po chwili dźwignęła się.
— No już mocniej! — rzekła stając w poprzedniej pozie. — Dobrze jest zjeść, albo wypić cokolwiek.
— Możeś ty głodna?
— No, a co myślisz? — zaśmiała się. — Nie zarobiłam od wczoraj nic, to i nie jadłam. U nas tak.
— Zjedz-że! Dlaczegoś nie powiedziała?
— Eee — dotrwam i tak. Daj jeszcze piwa, będzie mi dosyć. Jakbym zjadła, tobym w cieple wnet zasnęła. Ale jeśli mi dasz, co tam na stole zostało, to zabiorę, wychodząc do domu.
— Masz rodzinę?
Ruszyła milcząco ramionami tylko i wypiła piwo.
Wziął się znowu do roboty, ale już nie gwizdał. Zaciekawiła go tą jakąś dziką zawziętością i skrytością. Prędko skończył szkic.
— No dosyć na dzisiaj. Przyjdziesz jutro?
— Przyjdę. A ile dostanę?
— Mówiłem ci — rubla za godzinę.
— Dobrze, ale mi dziś daj pięć rubli zgóry. Odrobię.
— Na co ci potrzebne? Na życie?
— Piesby tego życiem nie nazwał, ale tak się mówi.
— No, dam ci pięć rubli, ale mi daj swój adres, imię i opowiedz, jakie to masz życie.
— Bardzoś głupi. Adres mogę dać fałszywy, a historję zełgać, jak mi się podoba. Nikomu nic do mojej historji, a adres to: Czerniakowska 52, Józef Siwiec.
— No, dobrze. Masz pięć rubli, a teraz zjedz i zabierz resztę śniadania.
Przeszli do jadalni, ale kobieta nie chciała nic tknąć z jadła. Zabrała wszystko w papier, otrzymane pięć rubli schowała za gorset, i ubrawszy się, prędko wyszła.
— Tyle ją będę i widział — rzekł do siebie Brzechwa.
Ale przyszła nazajutrz akuratnie o dwunastej i wyglądała mniej wyczerpana.
Że był zajęty przy czemś innem kazał jej się rozebrać i czekać. Usiadła przy piecu i po chwili zaczęła półgłosem mruczeć jakąś piosenkę.
— Musiałaś dziś dobrze zjeść — zaśmiał się.
— Wyspałam się za całe dwa ruble.
— Jakto?
— Ano, dałam Józefowi, to sobie poszedł pić na całą noc, a ja już w domu nocowałam.
— No, a trzy ruble na co poszło?
— Długi popłaciłam.
— I nic nie zostało?
— A nic. Dziś już trzeba iść na robotę.
Skuliła się przy piecu i mruczała jakąś niewyraźną melodję, która zapewne była skoczna, ale w jej wykonaniu miała coś okropnie tragicznego.
— To z tym Józefem mieszkasz?
Skinęła głową, nie przestając śpiewać.
— Dawno?
Podniosła oczy i wlepiła je w jakiś jeden punkt.
— Dawno, dawno, długo! — wymówiła w jakiemś osłupieniu.
Potem się zerwała, poczęła oglądać pracownię, dotykać makat i sprzętów, spojrzała też na swój wczorajszy szkic i zaśmiała się.
— Ot — i mój portret będzie na świecie, jak takich co jeżdżą na gumach i mają brylanty.
— No, a ty się nie spodziewasz zrobić karjery?
— Ja? Ze mnie już nic nie będzie. Ja tak ciągnę, ciągnę, jak szkapa w jednokonce; kiedyś padnę i hycel sprzątnie.
— Pocóż więc tak żyjesz, jeśli cię to nie bawi?
— A to pan myśli, że ludzie często robią to, co lubią, takie ludzie, jak ja? To niech pan spyta psa, co w śmietniku ryje, czy nie wolałby na półmisku polędwicy z garniturem. Grzebie się w śmietniku, bo to człowiek pluje i klnie, a zdechnąć z głodu nie chce.
— Przecie musiałaś mieć rodzinę i robotę przedtem?
— Każdy umarły przedtem żywy był! — To i co mu z tego? Ee, zawraca mi pan głowę, najlepiej to nie myśleć! Bo i co to pomoże? Co było — to się nie wróci, co jest — to i bez myślenia pamiętne, a co będzie, to ochoty nie doda, żeby nad tem rozmyślać. Żeby człowiek mógł być ciągle pijany albo ciągle spać! Czy pan mi dziś każe pozować?
— Źle ci tak siedzieć?
— Źle, nie źle, ale wolałabym odrabiać dług.
— To go odrabiasz w każdym razie. No — zaczynamy. Zdejmiesz dziś bluzkę, udrapuję ciebie w tę płachtę. Koszulę spuść do pasa.
Posłusznie rozebrała się, wtedy ujrzał, że koszuli nie miała wcale, a na plecach parę sinych szram. To ciało wynędzniałe, chude, wzbudziło w nim wstręt estetyczny i litość. Ale było jako studjum głodu świetne, zaczął szkicować pilnie, potem wziął się do podmalówki.
— Skąd masz te pręgi na plecach? — spytał.
— Ach, jeszcze są? — zrobiła ruch ręką, jakby osłonić się chciała, ale machnęła ręką i zaśmiała się. — Zamaluj je pan na zielono.
— A koszulę też zamalować na zielono?
Zaśmiał się i on.
— Śmieszna ja, prawda? Bo to mój ojciec był murzyn, a matka biała. Z tego ja jestem w paski i koszuli nie potrzebuję, bo w Afryce ciepło!
— No i zapewne z tej racji murzyńskiego pochodzenia jesteś czyjąś niewolnicą?
— A jakże — tak wypada!
Spojrzał jej w oczy badawczo. Bezdenna, czarna, ponura była głąb tych źrenic.
— Biednaś ty! — rzekł poważnie.
Odwróciła oczy i zadrgały jej wargi, ale w tej chwili już się śmiała.
— Nie — ja Kaśka Wójtówna.
I zaśpiewała półgłosem:

A ja z puszczy Janówna,
A do tego Wójtówna.

— Co to za piosnka?
— Ot, taka chłopska. Stróżka jedna mnie nauczyła. Wesoła ona? Co?
— Bardzo — tak, jak i ty wesoła dziewczyna.
— Co też ludzie wszystkie do mnie się uwzięli! Śmieję się i śpiewam, a każdy mi dogaduje, żem nie wesoła. Licho wie, jak wam dogodzić! Taką już mam gębę nieszczęśliwą! Przez to i mało zarabiam — nie dogodzić ludziom.
— Nie oszukać ludzi — poprawił ją. — Słuchaj, umiesz ty cokolwiek szyć, prać, prasować, cerować?
— Ach, pan mi chce niby dopomóc? Iii próżne zawracanie głowy! Ni do szycia mi, ni do cnoty pora.
— Jak chcesz. Nie miałem zamiaru dać ci cnoty, ale jak ktoś nie ma koszuli, chleba, a sine pręgi na plecach, tom myślał, że będzie wolał inne zajęcie.
— Niedługobym się cieszyła tą koszulą i chlebem. Nie kij na plecach, a majcherek pod żebrami bym poczuła — a ja żyć muszę! Ot, żeby mi pan dał piwa czy wódki — to mi więcej nic nie potrzeba.
Dał za wygraną nieproduktywnej litości i przestał o niej myśleć, jako o istocie ludzkiej. Napoił ją piwem i malował, po godzinie odprawił i prawie byłby rad, żeby nie chciała odrobić owych pięciu rubli. Ale przyszła nazajutrz. Był już znudzony i zniecierpliwiony, bo spotkał rano Maniusię na wystawie i był nią żywo zajęty.
Gdy ulicznica weszła, nie ukrywał swej niechęci.
— Słuchajno — rzekł — już mi nie jesteś potrzebna, możesz sobie iść i nie wracać więcej.
— No, a jakże będzie, że mi pan dał zgóry za pięć godzin? — rzekła, jakby spotkał ją ciężki zawód.
— To ci je daruję. I masz tu jeszcze trzy ruble.
Zapałały jej oczy, odtrąciła jego rękę z datkiem.
— Anim ja żebraczka, ani złodziejka; winnam panu trzy ruble, to je odniosę. No, pewnie moje ciało nie model dla malarza, to pan mnie brakuje. Dziękuję i za to. Tak tu czysto, syto i ciepło — to wiadomo, że nie dla mnie.
— Chodź, zjedz i ogrzej się — rzekł zdjęty litością.
— I — nie trzeba. Adju panu!
I wyszła prędko. Było mu na chwilę przykro, ale tylko chwilę. Potem rozłożył się wygodnie i paląc papierosa, rozmyślał o swej „dogaressie“, jak stale Maniusię nazywał. Epizod był na najlepszej drodze, wszystkie fazy Brzechwa już naprzód odgadywał, obrachował nawet postępowe terminy, wiedział, kiedy Maniusia ulegnie. Znał znakomicie taką kategorję kobiet znudzonych, ciekawych, żądnych wrażeń, próżnujących w dostatku.
— Wyjadę stąd po Wielkanocy — zadecydował, biorąc się po długiem rozmyślaniu do malowania.
Minęło parę tygodni. Brzechwa bywał w świecie, żył z kolegami, bawił się po knajpach, tylko nie przyjmował nikogo w pracowni, nawet służby siostry nie dopuszczał do sprzątania i zerwał drut od dzwonka. Przychodził tam zwykle późno w nocy, rano wychodził do siostry, potem wracał i bawił kilka godzin do obiadu, który najczęściej spożywał w restauracji.
Ta tajemniczość i warowność pracowni sprawiły, że Sulicki uczuł się bardzo uhonorowany, gdy go Brzechwa zaprosił wraz z żoną, by zwiedził jego pustelnię. Dnia tego ustrojono pracownię kwiatami, wyperfumowano, w jadalni zastawiono lekką, zbytkowną przekąską. Suliccy przyszli o oznaczonej godzinie, zabawili dość długo, wesoło i przyjemnie. Radca wyszedł trochę nawet podchmielony, Maniusia rozmarzona, kryjąc usta w olbrzymi bukiet ponsowych gwoździków, który jej Brzechwa podał do karety przy pożegnaniu. Nazajutrz Sulicki otrzymał z dowcipnym bilecikiem szkic „Głodu“, który mu się bardzo podobał. W ten sposób „portret“ ulicznicy znalazł się u Sulickich w gabinecie.
Zrobiono mu złote ramy i radca pokazywał z triumfem wszystkim znajomym.
Model szkicu zastąpił raz drogę Brzechwie, gdy w południe szedł do pracowni. Czatowała snać na niego i rzekła:
— Pan się tak teraz zamyka, że bez wytrycha się nie dostać. Ot — odnoszę panu dwa ruble.
— Co za dwa ruble? Oszalałaś! Nic mi nie jesteś winna. Dajże pokój!
— Com winna to wiem. Tego panu nie wrócę, bo nie mam i mieć nie będę. A te dwa ruble, to niech pan bierze.
Kaszlała mocno i była jeszcze bardziej nędzna i znękana. Siliła się bezskutecznie na śmiech.
— No, no, jak chcesz. Wezmę te głupie dwa ruble i oddam jakiej twojej koleżance na rogu ulicy. Zato wstąpże i odpocznij trochę. Nie świetnie ci idzie, uważam.
Weszła i już bez proszenia i namowy zjadła, co tylko jej podał. Nie mówiła nic, pożerała jak zwierzę wygłodzone, potem pod wpływem paru kieliszków wina stała się rozmowniejsza.
— Aha, bryndzę miałam z kredą! Któregoś ranka wstaję, a tu ani rusz. Kolki w piersiach, gorączka; myślałam — koniec. Tydzień przeleżałam. A tu i z mieszkania wysypali, a teraz Józefa wzięli do ula na miesiąc, no i ten, psiakrew, kaszel psuje mi zarobek.
— No, więc gdzie teraz mieszkasz?
— At — po ludziach. Jakie tam moje mieszkanie! Graty poszły na komorne. Łóżko tom wykradła, a że nie było go gdzie wstawić, tom sprzedała. Śpimy na ziemi u jednej znajomej.
— Jakto śpimy? Ty i kto?
— Ja i mój mały.
— Masz dziecko?
— Co się pan dziwuje? Mam, dwa lata skończył, jeszcze nie chodzi, słabe, taką wielką ma głowę. Powiadali: nie będzie żył, a żyje. Będzie żył! Prawda, panie, że takie słabowite, to byle przeżyło lat parę, to się poprawi? Mnie różnie bywa, ale on nigdy głodny nie był — ani jednego dnia i koszulę ma i pierzynkę — wszystko, co mu trzeba. Ho, ho! Żeby go kto ukrzywdził!... Zresztą to takie dziecko, co nie dokuczy nikomu, czasem tylko jak kocię piszczy, a to dzień i noc cichutko sobie leży. Może i dobrze, że nie chodzi, bo gdzieby to chodziło w tej ciasnocie. Tak to nikomu nie zawadza.
— A ojciec? — spytał nieśmiało Brzechwa.
Kobieta nagle umilkła. Oczy jej, prawie jasne, gdy mówiła o dziecku, zaszły jakby czarną chmurą. Utkwiła je w próżnię nieruchomo, przez długą chwilę. Zerwała się nić zwierzeń i szczerości, odpowiedziała krótko, z pogardliwem rzuceniem ramion:
— Oho, jeszcze pan chce, żeby i ojciec był. Taki zbytek.
— A dawno ty tak żyjesz?
— Dawno — nie dawno. Może dwa lata. Długo!
Zdawała się upojona jedzeniem i ciepłem, głowa opadła bezsilnie.
— Pójdę już — rzekła wstając z westchnieniem. — Dobrze tu, ale niezdrowo. Potem wszędzie zimno, straszno, obrzydliwie, duszno. Teraz to mieszkam na Granicznej, u Julki rudej. To tam w stancji mieści się siedem osób, a wieczorami schodzą się na karty inni, bo jej brat lubi kompanję. Jak leżałam chora, to dziw, że mnie nie rozdeptali.
— Zostań i zaśnij na otomanie.
— Eee — pan żartuje!
— Wcale. Idę malować. Zbudzę cię, jak będę wychodził.
— Pan, dalibóg, dziwny człowiek. Nie boi się pan, że ja co ściągnę i drapnę?
— Co prawda, nie pomyślałem o tem.
— Czy tu do pana przychodzą kobiety?
— Przecie i ty jesteś.
— Ho, ho! Do pana to pewnie przychodzi jedna. To ci musi być pierwsza klasa!
— Nie, żadna nie przychodzi, żadnej nie chcę.
— I, albo to prawda?
— No, śpij — pilno mi do roboty!
Zwinęła się w kłębek na otomanie, podesławszy swój żakiet pod nogi, żeby dywanu nie zbrudzić, i po chwili zasnęła.
Ale w godzinę potem już weszła do pracowni.
— Może panu co posłużyć? Może co sprzątnąć? Ja potrafię — rzekła prosząco.
— Koniecznie chcesz? No to weź i wymyj mi tamte pendzle — zaśmiał się.
Spełniła z widoczną radością polecenie, pościerała kurze, sprzątnęła zeschłe kwiaty, potem popatrzyła na niego, a widząc, że jest bardzo zajęty i że na nią nie uważa, wysunęła się cicho.
Cały tydzień następny Brzechwa nie zachodził do pracowni. Gdy się zjawił po tej przerwie, miał kapelusz nasunięty na czoło i podniesiony kołnierz paltota, przemknął szybko przez bramę, widocznie chciał być jak najmniej widziany w kamienicy.
W jakiś czas po nim weszła drugą bramą kobieta ciemno ubrana, w gęstej woalce. Na podwórzu obejrzała szyldy i numery, jakby szukała czegoś, potem weszła szybko na schody. Gdy mijała drzwi pracowni, te się otworzyły, kobieta wślizgnęła się do środka.
Na dworze dnia tego było chmurno i śnieg padał, mało kto wychodził z tych, którzy spacerują dla przyjemności.
Od tego dnia Brzechwa wpadał do pracowni nieregularnie, o różnych godzinach i przebywał dłużej lub krócej. Stalugi były zawieszone płachtą, pendzle nietknięte. Za każdym razem kobieta zawoalowana przychodziła w czasie jego bytności i spędzali razem parę godzin.
Pewnego dnia, gdy byli sami, bezpieczni w głębi mieszkania, usłyszeli ze zgrozą kroki w sąsiednim pokoju. Brzechwa się zerwał i otworzył drzwi.
Na środku pracowni obłocona, ociekająca wodą, straszna w swych łachmanach, stała jego przygodna uliczna modelka.
— Czego tu? — krzyknął ze złością. — Jakeś się dostała?
— Zatrzask otwarty, weszłam... — wybełkotała.
— Idź do djabła! Jak śmiesz tak włazić?
Usuwał ją prawie przemocą.
— Niech pan mnie ratuje! Mały umiera, nie mam na doktora — wybełkotała.
Ale on był rozdrażniony, nie słuchał.
— Mówię ci idź stąd! — krzyknął ostro.
Zawróciła się, zatoczyła, podeszła do stołu, coś chwyciła zeń, nie zauważył narazie nawet. Odetchnął, gdy za nią drzwi wchodowe zatrzasnął i wrócił szybko, by uspokoić swą towarzyszkę.
Ale nastrój erotyczny był zerwany. Nie słuchając jego tłumaczeń, zdenerwowana, rozdrażniona, obrażona wyszła, naprędce się ubrawszy.
Gdy został sam, odczuł dziwny niesmak z tego całego zajścia. Zły był na siebie za brutalne wypędzenie nieszczęśliwej nędzarki i żal czuł do swej kochanki za scenę i wybuch złości, za wypadek, w którym o tyle tylko był winien, że nie docisnął zatrzasku. Postanowił jednak po namyśle iść ją przebłagać, a że to właśnie był wtorek, ubrał się i udał na przyjęcie do Sulickich.
Maniusia przyjęła go bardzo sztywnie. Była mocno upudrowana dla zamaskowania łez. To go wzruszyło i gdy tylko znalazł sposobność chwili poufnej rozmowy, zaczął się tłumaczyć i przepraszać.
Była niewzruszona, nieufna i obrażona.
— Doznałam obelgi, której się nie wybacza — szepnęła zimno. — Może pan być przekonany, że na spotkanie z takiemi kobietami więcej się nie narażę. Czy pan mi odnosi broszkę?
— Jaką broszkę?
— Zostawiłam na stole tam... u pana — wymówiła z trudnością szeptem.
— Nie dostrzegłem. Jutro odniosę, ale doprawdy to była kobieta o wsparcie. Przysięgam!...
— O — nie potrzebuję kłamliwych przysiąg — rzuciła z miną królowej i odeszła majestatycznie.
Przez cały wieczór nie zamienili więcej ani słowa.
— Odniosę jutro broszkę, będzie sama, to się chryja skończy — myślał filozoficznie, wracając do domu.
Nazajutrz daremnie szukał w pracowni broszki, i zupełnie spokojny, że jej tam nigdy nie było, poszedł do Maniusi o godzinie, gdy wiedział, że nikogo z rodziny w domu nie znajdzie.
— Moja broszka? — było pierwsze słowo.
— Niema jej u mnie. Musiała się pani pomylić, nie mieć jej onegdaj na sobie.
— Jakto? Co pan mówi? — zawołała, czerwieniąc się ze strachu i gniewu. — Zdjęłam ją przecie, położyłam na stole. O, Boże, broszka z węgierskim dukatem, pamiątka po matce mego męża, klejnot familijny. Ach, ja nieszczęśliwa, co ja teraz pocznę! Ukradła ją ta uliczna dziewka, ten szurgot, pańska kochanka! Pfuj, w jakie błoto weszłam!
Poczęła spazmatycznie płakać, nie zważając, że jej z tem nie do twarzy, nie maskując się, szczerze, prawdziwie, zła, tchórzliwa, głupia, płytka, skruszona grzesznica: znowu cnotliwa, przejęta skruchą, bo mogła być skompromitowana.
On odczuł do niej raptowny wstręt i wstyd, że jej kiedykolwiek pożądał, że miał złudzenia, że był kochany, że mu się wydała ponętna.
— Niech się pani uspokoi i opanuje wzburzenie, broszkę odnajdę i odeślę — rzekł, wychodząc szybko, bo czuł, że gdy pozostanie dłużej, nie potrafi ukryć tego, co mu się gwałtem cisnęło na usta.
Wprost stamtąd pojechał na ulicę Graniczną i zaczął od domu do domu szukać „rudej Julki“.
Była to ciężka praca, ale że nie żałował napiwków stróżom, dotarł nareszcie do kamienicy, gdzie miejscowy cerber objaśnił go, że tak zwana „ruda Julka“ była zapisana na tablicy jako Agnieszka Bryczyńska, kelnerka i mieszkała w oficynie pod numerem 37.
Było już późno, podwórze długie i ponure, pełne snujących się obdartusów, ale Brzechwa odmówił, gdy stróż mu zaofiarował swą eskortę i poszedł śmiało sam.
W izbie parterowej, do której zapukał, było gwarno. Musiał mocno kołatać, zanim jakiś przepity kobiecy głos wrzasnął:
— No — czego tam? Kto?
Otworzył i rozejrzał się. Pod oknem, w głębi, kilku mężczyzn grało w karty. Parę butelek wódki mieli pod ręką, palili papierosy i dym gryzący napełniał izbę. Trzy łóżka, pełne gałganów, zajmowały resztę miejsca. Przy kuchence, w kącie, jedna kobieta się myła obnażona, druga czesała się, paląc papierosa. Na jednem z łóżek spał w butach i ubraniu jakiś drab, na drugiem jęczała trzecia kobieta, snać ciężko chora.
Gdy Brzechwa wszedł, grający nawet się nie obejrzeli, kłócili się zajadle. Kobiety, zajęte strojami, wlepiły weń zdumione, łakome oczy.
— Czem można służyć? — spytała z zalotnym śmiechem ta, co się czesała, ruda, snać gospodyni mieszkania.
— Czy tu mieszka taka czarna, nazwała się Kaśka Wójtówna?
Obie kobiety wybuchnęły cynicznym śmiechem.
— Patrzcie — jakie ci ta miała stosunki! Pi, pi!... Józef, słyszysz, potrzebują twojej Kachny!
Ruda Julka szturchnęła śpiącego draba.
— Psiakrew, nie ruchaj, bo jak cię zdzielę! — zamruczał widocznie już pijany.
— Nie zastałem jej, widzę — rzekł Brzechwa.
— Wszystko jedno, mogę ją zastąpić. Jej to chyba już nikt nigdzie nie zastanie.
— Dlaczego? Wyniosła się? Czy to tylko napewno ta, której szukam? Tamta miała dziecko.
— Hale, ładne było dziecko! Dobrze, że już go niema.
— Umarło?
— A cóż miało takie żyć! Gniło i zgniło.
— Dziś umarło?
— Wczoraj. No, jak przyszła z miasta, to już zziębło.
— Ona gdzie?
— A licho ją wie! Zabrała trupa w chustkę i gdzieś poniosła.
— Jeszcze wczoraj?
— No, toć mówię. Wpadła jak zwarjowana do tej pokraki, jak do cudu. Mówię: Jużci doszło, masz na pogrzeb? A ta dawaj głową walić o podłogę, a potem porwała na ręce, prosto w drzwi i poszła. Dziś rano Józef przyszedł z ula i ot — czeka na nią. Hale — doczeka się!
Drab musiał dosłyszeć, rozbudził się, bo się dźwignął i wśród pijackiej czkawki wybełkotał:
— Psiakrew, doczekam się, czy nie — to mniejsza! Znajdę, odszukam, ściągnę rachunek za ten miesiąc, nie schowa się ode mnie.
Brzechwa stał, nie wiedząc, co czynić. Wreszcie zwrócił się do draba:
— Ona mi bardzo potrzebna. Służyła mi za modelkę. Malarz jestem, oto mój adres i trzy ruble, dam jeszcze dziesięć, gdy mi ją kto sprowadzi lub wskaże, gdzie jest. Czy to jej prawdziwe imię i nazwisko? Tak zapisana w policji?
— Pewnie, że tak zapisana — ziewnął drab biorąc łapczywie pieniądze. — No, kiedy ona jeszcze może dać dziesięć fajgli, to warto poszukać zaraz. No, do rana to ja ją złapię i przyprowadzę.
— Ma ci ten maljarz pomidorowy gust! — rzuciła pogardliwie ruda Julka. — Dziesięć fajgli za te gnaty!
— Stul gębę, psia jucho! — krzyknął drab.
Kobieta odpowiedziała mu gradem wymysłów. To nareszcie zwróciło uwagę graczy, obejrzeli się.
Brzechwa śpiesznie wyszedł, słyszał na podwórzu, że w izbie powstał krzyk i razy i aż się dziwił, że wydostał się z tej jaskini żywy.
Cały następny dzień przesiedział w pracowni, wyglądając draba napróżno, zdenerwowany, zniecierpliwiony, klnąc w duchu cały świat, kobiety i siebie.
Wieczorem ktoś do drzwi zaskrobał, dłoń, szukająca klamki, macająca jakby naoślep.
Otworzył — stała przed nim ulicznica.
— Ano, jesteś przecie! — zawołał. — Wzięłaś stąd broszkę? Coś z nią zrobiła?
Oczy miała otwarte, ale bez wzroku, osłupiałe, usta trochę otwarte, ale nie rzekła słowa.
Wyciągnęła z pod chusty rękę zgrabiałą, brudną, umazaną ziemią czy błotem — na dłoni błyszczała broszka.
Porwał ją z odetchnieniem ulgi i dopiero na jej wygląd i twarz zwrócił uwagę.
— Pochowałaś dziecko?
Skinęła głową i zawróciła się, by odejść.
Zatrzymał ją za ramię.
— Dokąd idziesz? — zawołał przerażony.
— Do małego — odparła.
— Zostań! Opamiętaj się! Gdzieś ty była te dwa dni? Szukałem cię u rudej Julki. Nie wracaj tam, tyś chora!
Popatrzyła nań, jakby budziła się ze snu, jakby starała się zrozumieć.
— Nie ukradłam broszki — rzekła powoli, sennie. — Nic nie mam, nic nie mam, odniosłam, pójdę do małego, och, będę spać, spać — całą noc. Nie pójdę już na ulicę — nie potrzeba. Mam dwie fuksje i kanarka w klatce, ojciec przyjdzie o jedenastej. Mały też śpi — zdrów!
— Poczekaj, przeprowadzę cię — rzekł, tknięty przeczuciem, że albo mówi w gorączce, albo jest obłąkana.
Zawrócił do mieszkania, chwycił tylko palto i kapelusz. Już jej na schodach nie było, zeszedł szybko nadół do bramy, stróż jej nie widział, musiała pójść drugą stroną.
Ale gdy minął podwórze i dostał się do drugiej bramy i tam nikt jej nie zauważył. Jak szary cień przemknęła i utonęła w tłumie ulicy. Brzechwa stanął bezradny na chodniku, patrząc tu i tam.
— Przepadła — szepnął.
Spojrzał na zegarek. Była siódma, wrócił śpiesznie do pracowni, przebrał się i poszedł do Sulickich.
Radca był na posiedzeniu. Maniusia wybierała się do ciotek, ale w ostatniej chwili dostała migreny i wyprawiła w swem zastępstwie matkę.
W eleganckim negliżu przyjęła go pomimo bólu głowy i wprowadziła do buduaru, słabo oświetlonego.
Nie była już sztywna, zlekka nadąsana, pragnąca przeprosin i pojednania. Nie spytała o broszkę, a gdy ją podał, rzekła z zalotnym grymasem:
— Ach, ile ja przeszłam zgryzoty i strachu z pana powodu!... Powinnam nienawidzieć!
— Strachu? Co pani mogło grozić?
— Jakto co? A gdyby się broszka nie odnalazła?
— Och — byłaby po paru dniach akuratna jej kopja.
— Dobrze panu mówić. To przecie pamiątka.
— Po matce męża pani. Mój Boże, pani aż tak szanuje takie pamiątki!
Roześmiał się. Uraziło ją to, poczuła w jego głosie lekceważenie i szyderstwo.
— Pan wogóle niema pojęcia o jakiemkolwiek poszanowaniu!
— Niestety! Nikt mnie tego nie nauczył.
— Wierzę — sądząc po pana niewybrednych gustach.
— Mianowicie? — spytał, patrząc na nią bystro.
— No, kiedy uprawia pan stosunki ze złodziejkami!...
Wstał, czując, że kipi, że jeszcze chwila, a powie słowo obelgi tej kobiecie „z porządnego towarzystwa“.
— O, pani — kto z nas nie jest złodziejem? Wszystko zależy od punktu widzenia. Szczęściem, złodziejka odniosła pani klejnot rodzinny, u mnie zapomniany. Nie grozi pani nic. Pozwoli się pani pożegnać. Jutro wyjeżdżam.
Maniusia zachwiała się, krew jej uderzyła do głowy.
— Jakto? Pan odjeżdża? To niemożliwe! O, Boże! A — a — a cóż będzie ze mną? Z nami?
— Zapomnimy, jak każdej zabawy. Nas przecie stać na taką zabawę — z nudów! Żegnam panią.
— Potwór! Oprawca! O, Boże, com ja uczyniła, nieszczęsna!
Padła na otomanę, kryjąc głowę w poduszki.
On nawet nie spojrzał na nią i wyszedł.
— Rok nie spojrzę na żadną — zamruczał, schodząc nadół.
Następnego dnia składał pożegnalne wizyty. Wieczorem zaprosił kolegów na kolację i tam któryś najpóźniej przybyły rzekł:
— Czytaliście wieczorne gazety?
— Nie. Co tam ciekawego?
— Ano — epilog sprawy Morzyńskiego.
— Co to za Morzyński?
— Nie pamiętacie? Przed paru laty zabił go posłaniec kamieniem.
— Aha, — jego narzeczona poszła za tego starego piernika Sulickiego.
— No ten. Otóż wtedy daremnie szukano jakiejś jego kochanki, córki owego posłańca. Aj, głośna była sprawa. Stuch go bronił.
— Więc co?
— Dziś rano na grobie Morzyńskiego na Powązkach znaleziono trupa kobiety. Jakiś drab znalazł i zawiadomił stróżów. Gdy ją podjęto, znaleziono poruszoną ziemię, zaczęto szukać i wydobyto płytko zagrzebane zwłoki dziecka.
— To pewnie moja — zawołał Brzechwa.
— Co, twoja?
— Modelka. Wczoraj jeszcze u mnie była, wydawała się obłąkaną po śmierci dziecka. Jakto? Więc ona była kochanką narzeczonego tej pięknej Sulickiej?
— Prawdopodobnie.
— To okropne! Cóż — otruła się, czy zabiła?
— Podobno zmarzła z wycieńczenia. Cały romans.
— Romans? Dramat raczej! Brr! — Jakie to wszystko ohydne! Jaka to była dziwna istota!
— Ech! Może to wcale inna. Zresztą możemy się dowiedzieć. Ot tam, przy stoliku pod oknem siedzi Stuch. Znam go, to się spytam. Chcesz?
— Chodźmy razem — przedstaw mnie.
Poszli. Adwokat badawczo spojrzał na Brzechwę, a na zapytanie odparł:
— Nie wiem, czy ta umęczona była pańską modelką, ale z pewnością była Mańką Gedrasówną. Widziałem ją w prosektorjum.
— Czarna, chuda, średniego wzrostu, okryta chustą w wielkie kraty?... Tak ubrana wyszła wczoraj ode mnie. Goniłem za nią nawet, czując, że jest obłąkaną, ale zginęła w tłumie.
— Och, ona oddawna jest zgubiona, ma teraz spokój. Nie trzeba jej żałować, ale raczej tych, jej podobnych, które jeszcze żyją dla tak zwanej rozrywki i przyjemności ludzkiej.
— I leży dotąd w prosektorjum?
— Nie. Zapłaciłem za jej pogrzeb.
Tu spojrzał znowu badawczo na Brzechwę i dodał:
— Mieszkam w tym samym domu, gdzie pan miał pracownię, o piętro niżej tylko. Spotykałem pana parę razy na schodach.
— To dziwne, że w takim razie i tej dziewczyny pan nie spotkał. Przychodziła prawie codziennie o dwunastej.
— O tej porze nie jestem nigdy w domu. Widywałem inną pana... modelkę — rzekł.
Brzechwa nic nie odpowiedział. Zrozumiał, że Stuch wiedział wiele.
Tu się odezwał kolega malarz:
— Jednakże pani Sulickiej nie będzie miło przeczytać o tym wypadku. Podobno przechorowała ten skandal z narzeczonym.
— Pani Sulicka jest ponad skandalami. Wtedy może istotnie, jako pannie, groziła kompromitacja, ale teraz jest w niezdobytej twierdzy, pod strażą męża, towarzystwa, praw, przywilejów, fortuny. Ręczę wreszcie, że mało kto, a ona może najmniej pamięta sprawę Morzyńskiego. To są takie sezonowe epizody.
— Pan zna panią Sulicką? — spytał go Brzechwa.
— Rosła i wychowała się na moich oczach. Byłem korepetytorem jej braci.
— No, ci panu sławy nie przysporzą — zaśmiał się malarz.
— Ani ja im dogadzałem, bo mnie stamtąd wyrzucono sromotnie — odparł Stuch z uśmiechem. — Urażałem zanadto ich pojęcia przyzwoitości i moralności. To jest rodzina, szanująca stare zwyczaje, tradycje, bogobojna, konserwatywna i porządna, a ja — kapcan i warchoł. Zgubiłem się do reszty obroną Gedrasa i nie znają mnie już teraz.
— Ręczę, że posądzą pana o umyślne wygrzebanie tej historji z trupem na grobie Morzyńskiego.
Stuch się zamyślił, gorzki uśmiech miał na ustach.
— Wątpię. Teraz oni są zanadto spokojni, pewni, bezpieczni, syci, żeby chcieć myśleć, przypominać, gniewać się, wyciągać jakieś wnioski. Zresztą, to temat nieprzyzwoity, obrzydliwy i w dobrem towarzystwie unikany, żenujący.
W każdym razie epizod z Gedrasami wyczerpany. Ma on, na co zasłużył, ma i ona słuszną karę za grzech i bezwstyd. Jest na świecie nagroda za cnotę w uznaniu i szacunku ludzkim, jest pogarda i ohyda dla jawnego występku i obrzydzenie nawet dla takiego trupa. Tak jest!

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.