Kajtuś czarodziej/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kajtuś czarodziej |
Wydawca | Janusz Korczak |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Skargi i skargi na Kajtusia.
— Utrapienie z chłopakiem, — wzdycha mama.
— Nie biłem, ale jak stracę cierpliwość, — grozi ojciec.
— Dobrze mu z oczu patrzy, — uśmiecha się babcia.
— Głowę ma dobrą, — mówi ojciec.
— Do wszystkiego ciekawy, — dodaje mama.
— W dziadka się wrodził, — uśmiecha się babcia.
Skargi i skargi.
Mówi stróż, że z okna rzucił śledzia: na głowę gospodarza domu.
— Rzuciłeś?
— Nieprawda.
Po pierwsze: wcale nie śledź, a tylko ogon śledzia.
Po drugie: nie na głowę, a na kapelusz.
Po trzecie: nie z okna, a przez poręcz schodów.
Po czwarte: nie Kajtuś, a inny chłopak.
W dodatku nie trafił, — niezdara.
Powiada stróż, że pogasił światła na wszystkich schodach.
— Nieprawda. Wcale nie na wszystkich, a tylko w jednej sieni. — Skąd stróż wie, że akurat ja? — Może kto inny? — Może kto jeszcze? — Może dziewczynka zgasiła, a nie chłopiec? — Może strażak zgasił? — Są przecież w Warszawie strażacy.
Mówi stróż, że Kajtuś dzwoni i ucieka.
Dzwonię, — tak, — ale w innych bramach. Nie w naszej. — Raz dzwoniłem, — dawno.
— Dlaczego dzwonisz?
— Tak jakoś.
Bo chce wiedzieć, czy dzwonek nie zepsuty. — Czasem z nudów. — Czasem ze złości, że idzie do szkoły, a głupi dzwonek wisi sobie, jak hrabia, i nic nie robi.
Mówi stróż:
— Wyrwał kamień, powyginał rynnę.
— To już zupełnie kłamstwo.
Wie nawet, kto to zrobił.
— Ja sanki zbijałem, ale młotkiem, wcale nie kamieniem. A deskę oparłem o schodek, a nie o rynnę.
Ma świadka. Może przyprowadzić chłopca, który mu młotek pożyczył i deskę trzymał.
Znów przychodzą na skargę.
— Szybę stłukł. Kamień rzucił.
— Widziałam, jak uciekał. W psa rzucił.
— Nie w psa, a w kota. Nie kamień, a kawałek cegły. — Zupełnie inny chłopak wybił szybę kamieniem. — Tylko uciekali razem.
Wie kto, ale nie powie.
— Dlaczego ta pani dobrze nie widzi?
A jeszcze przychodzi na skargę i każe płacić za szybę?
Bo wygląda tak, że już nikt nic złego, tylko wszystko Kajtuś.
Są przecież gorsi od niego.
Mówią:
— Jeżeli sam nie zrobił, to jeden z jego koleżków.
Więc co? — Za wszystkich ma odpowiadać, czy tylko za siebie?
Był mały.
Do szkoły jeszcze nie chodził.
Poszedł kąpać się w rzece.
Ubranie zostawił na piasku.
A no, pływa, — potem wychodzi z wody. — I widzi zdaleka, jak uciekają łobuzy.
Wszystko zabrali: spodnie, buty, czapkę, nawet koszulę.
Pan się zlitował, owinął w swoją marynarkę i zaniósł Kajtusia do domu.
I była awantura, że no.
Złodzieje też są między chłopakami.
A Kajtuś nie ruszy cudzego. Brzydzi się złodzieja.
Miał tylko różne przygody.
Kiedy żyła Helenka, skakali ze schodów; z jednego, z dwóch, z trzech, z czterech, i z pięciu.
Chciał pokazać, że skoczy bez trzymania za poręcz.
I pokazał: skoczył z pięciu schodków. — Byłoby się udało, ale miał nowe buty... śliskie podeszwy...
Potem długo leżał w łóżku.
Teraz na głowie — włosy mu w tem miejscu nie rosną.
To się nazywa blizna.
Drugą bliznę ma Kajtuś na nodze, bo go pies rzeźnika pokąsał.
Bo mówili chłopcy, że pies się nie da pogłaskać.
— Zły pies.
— Spróbuję ostrożnie. Może się uda.
Spróbował ostrożnie. I nie udało się.
Założył się, że przeleci przed tramwajem.
— Możesz się przewrócić. — Daj lepiej spokój.
— Czego się ma przewrócić?
— Nie zdążysz.
— To się załóż.
Ale zakład nie został rozegrany. Motorniczy w porę zatrzymał, zahamował tramwaj; ale policjant przyprowadził Kajtusia do domu.
Zabronili mu cały tydzień na podwórko wychodzić.
Raz sam został w mieszkaniu.
Chciał zrobić niespodziankę: że porąbie drzewo siekierą.
I też się nie udało.
To już trzecia blizna Kajtusia na palcu lewej ręki.
A mogło być jeszcze gorzej. Bo znów w domu został. — I chciał lampkę zapalić przed obrazem.
Zapaliła się firanka. Ale akurat babcia weszła i ogień zgasiła.
Już taką ma Kajtuś naturę, że musi widzieć, wiedzieć, a potem sam spróbować.
Opowiedziała mu mama bajkę o Ali-Babie.
Ali-Baba był wódz rozbójników.
Arabski zbójca. — Czterdziestu ich było. — Ali-Baba dowódca — herszt.
Mieli zbójcy w lesie piwnicę. Nazywała się ta piwnica — Sezam. — Tam chowali skarby zrabowane. Tam worki z dukatami i złoto i drogie kamienie, brylanty.
Do piwnicy prowadzą tajemnicze drzwi.
Jeżeli powiedzieć:
— Sezamie, otwórz się:
Drzwi same się otwierają.
Bajka bardzo ciekawa.
A no.
Leży Kajtuś w łóżku i myśli o skarbach ukrytych.
Aż potem pyta się ojca:
— Czy są skarby prawdziwe?
Nie w bajce, a naprawdę.
Bo gdy mu mama i babcia dobrze nie wytłomaczą, chce sprawdzić u ojca.
— Są skarby, — mówi ojciec. — Były wojny na ziemiach naszych. Nieprzyjaciel palił i rabował, a ludzie zakopywali, co cenne.
Nawet niedawno pisali w gazetach, że w polu znaleźli garnek z monetami.
Mówi ojciec, że minister drukuje papierowe pieniądze, bo złoto za ciężkie do noszenia; więc sztaby złota leżą schowane w piwnicach.
Tego Kajtuś nie zrozumiał dobrze, bo było za trudne. A może był wtedy śpiący.
— No, trzeba spróbować.
Dobrze.
Idzie z babcią do piwnicy po węgiel.
Schodzi się pod ziemię. — A tam drzwi i długi korytarz. — A tam różne małe drzwi, do każdej piwnicy osobno.
Babcia zapaliła świecę. — Idą. — A w kącie korytarza stoi beczka.
Schował się Kajtuś za beczką.
Babcia wzięła węgiel do kubełka wychodzi. A Kajtusia niema.
Woła babcia:
— Antoś, Antoś!
Gdzie się chłopak podział?
A on przykucnął za beczką i czeka cicho.
Myśli babcia: pewnie już na podwórku. I zamknęła piwnicę na kłódkę.
Został Kajtuś w ciemnym korytarzu. Ale się nie boi. Myśli, czy aby uradzi ciężką sztabę złota.
Szuka w beczce: pusta.
Namacał pierwsze drzwi i mówi:
— Otwórz się, Sezamie.
Nic.
Namacał drugie drzwi:
— Otwórz się, Sezamie.
Znów nic.
Idzie, wraca. — Ciemno.
Kręci się, szuka. — Już nawet nie wie, gdzie jest. — Sam jeden tak błądzi. — Ciemno, cicho.
— Sezamie, otwórz się.
Ale zaczął płakać. Przestraszył się dopiero.
Bo może duchy, albo szczury?
Mały był. Do szkoły jeszcze nie chodził.
Krzyczy, wali ręką w ścianę.
Myśli, że już się nie wydostanie.
— Mamo, babciu!..
I naprawdę mógł długo siedzieć, bo babcia go nie szukała. — Bo czy to pierwszy raz Kajtuś — na ulicę albo gdzie do sąsiadów?
Już mu głosu zabrakło.
— Babciu, tatu, mamo!
A na schodach ludzie nie słyszą, bo stukają butami. — I Kajtuś stoi nie przy drzwiach, a na końcu gdzieś koło beczki.
Ale listonosz przyszedł i w torbie listy układa. — Stoi w sieni. — Usłyszał. — Słucha. — Co to? — Ktoś tam w piwnicy zamknięty.
— Dzieciak chyba.
Zawołał.
Pytają się:
— Dlaczego nie odezwałeś się, kiedy cię babcia wołała? — Dlaczego za beczkę wlazłeś?
Nie odpowiada.
Nie, żeby się kary bał.
Nie chce.
Nacierpiał się. A jeszcze go wyśmieją.
— Oj Antoś, Antoś. Zawsze jakieś figle.
Prawdziwe imię Kajtusia jest Antoś. Tak nazywają go w domu.
Kajtusiem został na podwórku między chłopakami.
Bo stoi raz przed bramą i pali papierosa.
Pociągnie i dmucha, pociągnie i dmucha.
A stara się, żeby dużo było dymu. Bo zapłacił pięć groszy, więc chce, żeby było ładnie. — Mógł kupić czekoladkę, ale papieros ciekawszy.
A ulicą przechodzi żołnierz.
Zatrzymał się, patrzy, śmieje się.
Mówi:
— No! Mały taki Kajtuś, a kurzy, jak stary.
— Więc co?
Zawstydził się Antoś i obraził.
A chłopcy zaraz:
— Kajtuś, mały Kajtuś.
Źli byli, że nie dał pociągnąć. Sami bali się palić, ale zazdrościli.
I tak już zostało: nie Antoś, a Kajtuś.
Z przezwiskami jest tak. Jeżeli się nie gniewać, to często zapomną i przestaną. Jeżeli się złościć, to właśnie jeszcze bardziej. — Bo lubią dokuczyć.
Kajtuś bił, nie dał się przezywać. Ale co jeden poradzi ze wszystkimi?
A dwóch Antosiów było na podwórku, więc nawet wygodniej, że jeden z nich Kajtuś. — Wiadomo, kogo wołają.
Wreszcie się przyzwyczaił, ale nie zupełnie. — I wogóle — nie lubi kolegów.
Trzeci rok chodzi Kajtuś do szkoły, a nie znalazł na długo dobrego kolegi. — Mało naprawdę porządnych. — Bo tylko udają. — Lizuchy.
Boją się. Ze strachu spokojni, bo w domu na nich krzyczą albo biją. Tacy najwięcej kłamią.
Kajtuś też nauczył się kręcić i udawać.
Nie można się zanadto przyznawać. — Gdyby dorośli lepiej rozumieli, wtedy co innego.
Mówi Kajtuś:
— Nie wiem, czego odemnie chcą.
Choć wie dobrze.
Mówi:
— Kłamstwo od początku do końca.
Choć we środku jest trochę prawdy.
Powiadają:
— Pobił tak, że się chłopiec ruszyć potem nie mógł.
— Co się ma nie ruszać? — Przecież nie zabiłem.
— Mało mu ręki nie złamał.
Już odpowiadaj nie za to, co naprawdę zrobiłeś, ale i za to, co się mogło stać.
Owszem. — Są chłopcy poważni, ale zarozumiali.
Albo cicha woda, albo niedotykalski.
Zaraz:
— Odsuń się.
— Przestań.
— Odejdź.
Trzeci rok chodzi Kajtuś do szkoły.
Ale i tu ciągle skargi.
Kiedy przyszedł do pierwszego oddziału, pani go pochwaliła.
— Umiesz już czytać. Kto cię nauczył?
— Sam się nauczyłem.
— Zupełnie sam?
— Wcale nie trudno.
Usiadł na pierwszej ławce.
I zaczęło się:
— Siedź prosto. Nie kręć się. Nie rozmawiaj.
Znów:
— Nie kręć się. Siedź spokojnie. Nie baw się ołówkiem. — Uważaj.
Początek godziny łatwy. Potem coraz trudniej.
Kiedy nareszcie dzwonek?
Opowiada pani coś ciekawego. Wtedy okropnie złości, że przerywają. — Pani zaczyna się gniewać, aż słuchać się odechce.
W domu wolno oprzeć się o stół, gdy ojciec opowiada, wolno oprzeć się o łóżko, gdy mama mówi bajkę, oprzeć się o kuferek, gdy babcia wspomina dawne dzieje.
W domu wolno pochylić się i przeciągnąć i zapytać, gdy się nie rozumie.
A w szkole chcesz powiedzieć słówko, zaraz podnoś dwa palce do góry i czekaj.
No tak. Dużo w klasie dzieciaków, i pani nie może osobno rozmawiać, bo inni zaczną hałasować. — Ale to strasznie przeszkadza.
— Cóż Antoś? — pyta się ojciec. — Jak ci się w szkole powodzi?
— Hm.
— Co w szkole słychać?
— Nic.
Niebardzo nawet lubi rozmawiać o szkole.
Przeniosła go pani na czwartą ławkę koło okna.
Ale nie wolno przez okno wyglądać.
Na pierwszej ławce sąsiad był spokojny, a ten z czwartej zaczepia. Z tyłu za ucho ciągnie. — Nie boli, ale czego zaczyna?
Chcesz powiedzieć, żeby przestał, i pani zaraz:
— Nie odwracaj się.
— A co zrobię, jak muszę?
— Idź do kąta.
— Pani nie wie i mówi, — mruczy Kajtuś.
— Wyjdź za drzwi.
Aż wezwali ojca do szkoły.
— Co tam zwojowałeś?
— Biłem się z chłopakiem. Zaczął rozpowiadać, że się Kajtuś nazywam.
— No bo prawda: tak cię nazywają.
— Więc co, że prawda? — Co innego podwórko, co innego szkoła.
— Trzeba było mu wytłomaczyć.
— A jakże. Będzie się słuchał.
— Bić się nie wolno.
— Wiem.
— Oj Antoś, źle zaczynasz. — Oj Antoś, bo jak stracę cierpliwość...
W kancelarji pani bardzo się skarżyła.
— Nie słucha się. — Niedobry dla kolegów. Rozbija się. Odgaduje.
Zmartwił się ojciec.
— Musisz się starać.
Stara się, ale co?
Parę dni już dobrze, potem znów awantura.
Siedzi ktoś przed Kajtusiem trąca go łokciem; nie jego, a zeszyt.
Kajtuś:
— Zabierz rękę.
A on:
— Bo co? Nie pozwolisz?
— Poczekaj: dam ci po dzwonku.
— Dużo się boję.
Kajtuś go ręką tylko, a on zawadził łokciem o kałamarz, i atrament wylany.
I kłamie jeszcze.
A pani nie wierzy Kajtusiowi.
Innemu się uda, a Kajtusiowi nie.
Stara się Kajtuś.
Napróżno.
Jeśli na lekcji cichy, na przerwie coś zmajstruje.
Aż złość bierze.
I już nie warto się starać.
I nie zawsze można wytrzymać, jak go coś skusi, albo żart przyjdzie do głowy.
Ot, nudzi się Kajtusiowi na rachunkach.
I pan patrzy na zegarek i czeka na dzwonek.
Co robić, żeby się prędzej skończyło?
A no, — wskakuje na ławkę.
— Oj, proszę pana, mysz. — Tam w dziurce koło pieca. Jeszcze widać ogonek.
Pan uwierzył.
— Wstydź się. Duży chłopak i boi się myszy.
Klasa w śmiech. Żeby się panu przypodobać.
— Myszy się boi. Tchórz!
Schodzi Kajtuś z ławki i mówi:
— Phi. Nie było żadnej myszy, tylko tak nabujałem.
— Była, mówią.
— No to poszukaj, gdzie przy piecu dziurka.
Patrzą: naprawdę niema.
Myślał, że panu smutno, więc chciał rozweselić.
A pan się obraził.
Już pisze kartkę do ojca.
Tylko dzwonek go uratował.
Mówią, że błazen.
Nieprawda.
I czyta dużo, i myśli poważnie, i na lekcji zadaje mądre pytania.
Tylko, że koledzy wcale nie za to go szanują, a właśnie za głupstwa.