Kajtuś czarodziej/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Kajtuś lubi się zakładać. — Kajtuś wchodzi do sklepów i udaje, że chce coś kupić, — a nie ma ani grosza.

— A bo co?
— Bo nic.
— Nie wierzysz?
— Nie.
— To się załóż.
Kajtuś lubi się zakładać z kolegami.
— Załóż się: że zafundujesz do kina.
— Dobrze; zgoda.
— Daj rękę. Pamiętaj: w niedzielę kino.
— Ale poczekaj, — zaraz.
— No widzisz: już się boisz.
— Nie boję się, tylko chcę wiedzieć, jak to będzie.
Kajtuś powtarza:
„Wejdę do dziesięciu sklepów“.
„Będę udawał, że chcę coś kupić“.
„Nie mam ani grosza w kieszeni“.
— Mówiłeś, że do dwunastu sklepów...
— Niech będzie dwanaście.
Założyli się.
Tak. Wstąpi. Niby, że kupuje.

A no: ostatnia lekcja.
A no: ostatni dzwonek.
Zapakowali teczki.
Czapki na głowy.
— Więc idziemy?
— Idziemy.
A no: schody, podwórko.
Potem brama.
I już ulica.
— Ja będę stał przed sklepem.
— Jak sobie chcesz. — Tylko nie śmiej się w szybę, bo się domyślą.

Pierwszy sklep — apteka.
Wchodzi Kajtuś do apteki.
Pan wydaje lekarstwa powoli, żeby się nie pomylić — Kajtuś cierpliwie czeka swej kolejki.
— A tobie, mały, czego?
— Proszę o dwa zeszyty: jeden w kratkę, a drugi do rysunków.
— Nie mamy do rysunków, tylko wszystkie w kratkę, — zażartował pan aptekarz.
— To przepraszam.
Kajtuś ukłonił się grzecznie.
Żal się panom zrobiło.
— Idź na prawo, — obok. Tam dostaniesz.
— Dziękuję.
Znów się ukłonił i wyszedł.
Powiedział koledze, jak było.

Obok apteki jest sklep pomocy szkolnych.
Wchodzi Kajtuś.
Rozgląda się.
— Proszę o ciastko z kremem.
— Czego?
— Ciastko czekoladowe z kremem.
— A ty ślepy jesteś? — Nie widzisz?
— Owszem, widzę.
Stoi i dziwi się, czego od niego chcą.
— Chodzisz do szkoły?
— Chodzę.
— Nie wiesz, gdzie się ciastka kupuje?
— Jeszcze nas nie uczyli.
Wzrusza ramionami.
Niby nie wie, co robić.
Rozgniewał się pan.
— Na co czekasz?
— Już nic.
I wychodzi.
— No co? — pyta się kolega.
— Obraził się. — Złośnik jakiś.
— On taki zawsze, — mówi kolega. — Znam ten sklep. Nigdy tu nie kupuję.
— To trzeba było powiedzieć.
— Myślałem, że ci się uda.
— No i udało się. Przecież mnie nie zabił.
Idą dalej.
Odważnie wchodzi do trzeciego sklepu.
Sklep spożywczy. — Są tu sery, masło, cukier, śledzie, sielawy.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Czy można dostać wieloryba?
— Wieloryba?
— Tak. Dziesięć deka. Marynowanego.
— A kto cię przysłał?
— Kolega. — O, stoi tu przed sklepem.
— Powiedz koledze, że łobuz, a ty gapa.
— Więc niema?
— Nie, niema. — Będzie dopiero.
— Kiedy będzie?
— Jak się ociepli. — No dosyć. — Ruszaj. Drzwi zamknij.
Ostrożnie zamknął drzwi i opowiada, jak było.
— Nie bałeś się, że pozna?
— A co? — Sprzedają morskie łososie. Śledzie też są morskie. — Nie wolno się zapytać?
— Czekaj. Dopiero trzy sklepy. Możesz jeszcze przegrać.
— Zobaczymy.

Czwarty — mały sklepik.
Szewc.
Akurat nie ma roboty.
Już pora obiadowa, a sprzedał dopiero parę sznurowadeł i pudełko pasty do butów.
Czeka, żeby kto kupił.
Wchodzi Kajtuś.
— Proszę sera śmietankowego.
A szewc, — czy się domyślił, że żarty, czy zły, że głowę zawracają.
Łap za pasek.
— Dam ja ci sera, błaźnie jeden!
Zamachnął się.
Niebardzo się udało: trzeba było prędko umykać.

Ominął Kajtuś kilka małych sklepów.
Zatrzymał się przed fryzjerem i myśli.
— Ale ty ciągle to samo. — To nie sztuka.
— Nie podoba ci się, to nie. — Sam sobie chodź i wymyślaj co innego.
— No już dobrze. — A tu co powiesz?
— Nie spiesz się. Poczekaj. Zobaczę.
Wchodzi.
Ładnie tu. — Czysto. — Pachnie.
Perfumy w różnych butelkach. — Mydła kolorowe. — Grzebienie. — Pomady. — Puder.
Kasjerka czyta książkę.
— Czego sobie życzysz, kawalerze? — pyta się pan.
Pan młody i wesoły.
— Proszę o pomadę na porost królewskich wąsów.
— Dla kogo?
— Dla mnie.
Pani przerywa czytanie i patrzy.
Pan oczy szeroko otworzył.
— A na co ci wąsy?
Kajtuś patrzy naiwnie i mówi:
— Na przedstawienie w szkole.
— A co będziesz przedstawiał?
— Króla Sobieskiego.
— Mogę namalować ci wąsy.
— Ja wolę prawdziwe.
— A potem co zrobisz, po przedstawieniu?
— A ogolę.
Śmieją się.
Uwierzyli.
— Niech mu pan da wody kolońskiej.
— Nie chcę, — otrząsa się Kajtuś.
— Dlaczego nie? — będziesz pachniał.
— Nie chcę. Chłopaki śmiać się będą. Powiedzą, że się chcę żenić.
— A ty się nie chcesz żenić?
— Pewnie, że nie. — Na co?
Nudzi się młodym w sklepie, więc radzi pożartować.
Ale weszła kupująca. Rozmowę przerwała.
— Przyjdź, to cię pomaluję. Będą, jak prawdziwe.
— Ale zaprosisz nas na przedstawienie? Pamiętaj.
Kolega się niecierpliwi.
— Coś tak długo siedział?
— Perfumować mnie chcieli.
— Za darmo?
— No chyba.
— Dlaczego nie dałeś?
— Co mają towar marnować? — Pożartować można. Ale nie jestem pętakiem. Nie lubię oszukańców.
— No pewnie.

Wszedł Kajtuś do mydlarni. Prosi o truciznę na pchły.
Dała mu.
— Masz: na pchły, na pluskwy i na karaluchy.
— U nas niema pluskiew, ani karaluchów. Mama kazała tylko na pchły.
— Nie szkodzi. Ten proszek dobry: wszyscy go kupują. Pokaż, ile masz pieniędzy.
Kajtuś mocno zaciska pustą pięść.
— Nie... Muszę się zapytać... Muszę się słuchać mamy.
— No to idź się zapytaj. I powiedz, że złotówkę kosztuje. — A wy daleko mieszkacie?
— Tu zaraz...
— Jak będziesz często kupował, dostaniesz cukierków... O, widzisz.
— Widzę.
Pokazała słój z cukierkami.
— Mądra baba: dawaj jej zaraz złotówkę. Myśli, że się połakomię na cukierek. — Pewnie farbowane. — Ile już było sklepów?
— Sześć.
— Akurat połowa.
— No idziemy dalej.
— Czego się spieszysz? — Niech trochę odpocznę. — Już mi się w głowie kręci.
Ale nic. — Wchodzi.

Siódmy sklep — ogrodniczy.
— Czy można dostać palmę kokosową?
— Niema.
— Niech pani poszuka. — Pan od przyrody kazał.
— Więc powiedz panu od przyrody, że ma fijołki w głowie.
— Wcale nie. — Nasz pan wie, co mówi. Nieładnie tak uczyć dzieci. Nie wolno nauczyciela obrażać.
— Wynoś się, smarkaczu. Morały mi będzie prawił.
— Pewnie, że morały, bo się tak nie mówi.
We drzwiach pokazał jej język.
— Szkoda, że nie dodałem, żeby się kazała wypchać trocinami i wytapetować.
— Czegoś taki zły?
— Bo mi się już znudziło tak łazić.
— Trudno: założyłeś się.
— Wiem bez ciebie. Zacząłem i skończę.

Przed sklepikiem stoi balon z wodą sodową.
— Proszę o szklankę gazu.
Kupcowa nalała, — podaje.
A Kajtuś:
— Nie chcę wody, tylko sodowy gaz.
Znów zrobił niewinną minkę. Ale ona nawet nie patrzy.
Zamachnęła się i chlusnęła wodą.
Kajtuś się w porę nachylił.
Nie trafiła.
— Żebyś ręce i nogi połamał, złodzieju!
Nie jest Kajtuś ani pętakiem, ani złodziejem. Przecie mógł wodę wypić i uciec. A pić mu się chciało.
— Sama oszukanica.
I na nią zły i na siebie.
I na kolegę.
— Te, słuchaj, — pyta się kolega, — co znaczy: fijołki w głowie?
— Pewnie: że nie wie, co gada. Sam się możesz domyślić.

Zatrzymali się przed fotografem.
— Wejdę z tobą.
— Jak sobie chcesz.
Wchodzą.
— Ile kosztuje pół tuzina gołębi?
— Jakich wam znowu gołębi?
— Pocztowych, gabinetowych. — Będziemy trzymali gołębie na kolanach.
— A pieniądze macie?
— Jeszcze nie. Ale się postaramy.
— Naprzód się postarajcie, a potem przyjdziecie.
— Co pani z nimi gada? — wtrącił się pan w okularach. — Tu się tylko ludzi fotografuje. — I osły.
Wychodzą.
Kajtuś milczy.
Przypomina sobie:
— Ten nazwał mnie osłem, tamta smarkaczem. Ta wodą oblewa, tamten zerwał się do bicia.
A dlaczego?
— Bo nie mam pieniędzy.
Gdyby tak mieć złotówkę, wszyscy byliby grzeczni.
I do kina wpuszczą. I wodę dadzą, — nietylko czystą, ale z sokiem.
— Ile już było sklepów?
Osiem.
— Nieprawda, bo dziewięć.
— Może się pomyliłem.
Zaczęli liczyć: razem z przekupką — dziewięć.
— No jazda!

Do następnego sklepu znów weszli razem.
— Proszę pokazać pasek.
Patrzy, przekłada, przymierza. — Ogląda klamrę. Liczy dziurki. Chucha, wyciera. — Grymasi.
Ten pasek za cienki, ten za ciemny, tamten za szeroki.
A panienka, co jeden położy, to drugi zaraz chowa do pudła.
— Boi się, że ukradnę, — pomyślał Kajtuś.
Nic dziwnego. — Różni się w sklepach kręcą. — Przychodzą — nudzą — nie kupują. I naprawdę ukraść próbują.
Kajtuś wie, ale się gniewa, że podejrzewają.
A o koledze myśli:
— Jaki on teraz odważny. Wchodzi ze mną razem, a gęby nie umie otworzyć.
A no, wybrał pasek: ładny, skautowski.
— Ile kosztuje?
— Dwa złote pięćdziesiąt groszy.
— Za drogo.
— Ile kawaler myślał?
— Kolega kupił taki za 40 groszy.
— To idź tam, gdzie kupił kolega.
— Dobrze: pójdziemy.
— Znaleźli się mądrale. Jeden wybiera, a drugi się rozgląda. Znamy was.
— I ja panią znam.
Nawymyślała i przegoniła.
— A cobyś zrobił, gdyby oddała?
— Głupi jesteś.
Kajtuś wie, coby zrobił. — Szukałby po kieszeniach, niby że zgubił pieniądze. Ale mówić nie chce: niech się sam domyśli.
— Więc jutro fundujesz kino.
Zatrzymał się i czeka na odpowiedź.
Kolega się zawahał.
— Poproszę ojca: pewnie da?
— A jak nie da?
— To już napewno w przyszłą niedzielę.
Kajtuś skrzywił się i machnął niechętnie ręką. — Pomyślał:
— Ot, zakładaj się z takim szczeniakiem...

W sklepie z papierosami pożałowali Kajtusia.
Stanął nieśmiało w kącie i czapkę gryzie.
— Czego chcesz, mały?
— Kiedy się wstydzę.
— Mów: nic ci nie zrobię.
— Bo majster kazał kupić trzy papierosy.
— Jakie?
— Brzydko się nazywają.
— Gadaj śmiało.
— Powiedział, że nabije, jak nie przyniosę.
— Więc powiedz.
— „Psia morda“ się nazywają.
I zakrył czapką oczy.
— Upił się twój majster. Niech się wyśpi.
— Właśnie się już obudził.
— Ty ze wsi? — zapytała się pani.
— A ze wsi, proszę pani.
— Zaraz znać: nieśmiały. — Ot, wysyłają dzieciaka do miasta na poniewierkę.
— Już chyba pójdę, — mówi Kajtuś.
— Ty pewnie głodny?
— Nie, nie głodny.
— Masz bułkę. Weź sierotko...
A Kajtusiowi, czy z żalu, czy z tego zmęczenia, łzy napłynęły do oczu.
— Nie wstydź się: weź.
— Nie wezmę.
Prędko się wyniósł.
— Czego płaczesz?
— No... Mucha czy coś — wpadło mi do oka.

Nareszcie. — Ostatni sklep dwunasty. Pralnia.
Nie chciał wejść, bo woli delikatniejsze sklepy. Ale kolega namówił.
— Wejdź. Nie bój się. Już koniec.
Nie boi się. — Nieostrożny.
— Przepraszam. Czy można wyprasować kota?
— Kota? — ździwiły się panny.
— Tak. — Zdechłego. — Z ogonem.
A nie zauważył, że koło drzwi siedzi narzeczony panien. A ten cap go za kark.
— Poczekaj. Ciebie wyprasujemy. Dawaj Franka, gorące żelazko.
Silny. Mocno trzyma. Położył Kajtusia na deskę do prasowania.
— Czego pan chce? — To jest wypchany kot.
Nie wyrywa się, tylko prosi:
— Niech pan puści.
Zlitowała się panna Frania.
— Puść go głuptasa.
— Nie głupi on. Cwaniak, struga tylko warjata.
— A ja mówię, że nie. Dobrze mu z oczu patrzy.
— Ja wszystko wytłumaczę, — jęczy Kajtuś.
— Dobrze: więc co to za zdechły kot?
Patrzy Kajtuś, że drzwi otwarte.
Dobrze, że teczkę oddał koledze: lżej było uciekać.
— Poczekaj. Spotkamy się. Poznam cię. Dostaniesz za swoje.
Dogonił go kolega.
— Cóżeś tak uciekał?
— Widać, że trzeba było.
— Nie powiesz?
— Nie wymówiłeś, że mam opowiadać. Dawaj teczkę. I sam sobie idź do kina. Ciesz się, żeś ze mną nie wszedł: dostałbyś, łamago.
Rozeszli się pogniewani. Nie pierwsza kłótnia Kajtusia.
I nie pierwszy zakład. Bo lubi się Kajtuś zakładać.

Rozmawiali raz w szkole o meczu.
— Co ciekawsze: mecz czy kino? Czy kąpiel czy łódka? Rower czy ślizgawka?
Mówi Kajtuś, że filmy dorosłych zawsze kończą się całowaniem.
— Chodź, pokażę ci, jak się całują.
— Chłopaka nie sztuka, ty pannę pocałuj.
— Oo, mądry. Sam sprobuj.
— Myślisz, że nie? Więc dobrze: załóż się o porcję lodów.
— Dobrze: daj rękę.
A no: ostatnia lekcja.
Dzwonek. Spakowali książki.
Podwórko. Brama. Ulica.
— Wy idźcie za mną.
A sam naprzód.
Żałuje, że się założył.
Małej nie chce zaczepiać. Przykro. Bo się nastraszy. Zresztą powiedział, że «panna». Więc duża.
Jak to zrobić? Idzie. Rozgląda się.
Idzie. Patrzy. — Myśli. Patrzy. Czeka.
— Ta nie. — I ta nie.
Mniejsza o te lody, ale wstyd przegrać. Musi postawić na swojem.
Aż nareszcie są.
Dwie. — Uczenice. — I starsze. — Śmieją się. — Rozmawiają. — Nie spieszą się.
Jedna drugą nazwała Zośką.
Powiada:
— Słuchaj, Zośka, jak znów przyjedziesz...
Więcej Kajtuś nie słyszał. Ale ma plan.
Dał ręką znak, że zaczyna. Przeszedł na drugą stronę, wyprzedził je i wrócił — i prosto na spotkanie.
Idzie. Głowę zwiesił, niby zamyślony.
Już je mija. — Nagle staje. — Spojrzał.
— Ooo. Zośka! — Kiedy przyjechałaś?
Ona patrzy. Stoi zdziwiona.
A on — hop! — objął za szyję — i pac! pocałował.
Głupia, — jeszcze się nachyliła. Tak się pysznie udało.
Dopiero oprzytomniała.
— Ty co za jeden?
— Ja? — A no Kajtuś.
— Co znów za Kajtuś?
— Nic, — taki chłopak.
Oblizuje się, że niby pocałunek smaczny.
I w nogi.
One patrzą, dziwią się, — aż się domyśliły.
— Poczekaj, andrusie.
— A to zuchwały chłopak.
— Skąd wiedział, jak się nazywam?
Kolega był wtedy honorowy.
Był honorowy i miał dwadzieścia groszy.
Podzielili się lodami po równu.
Trzeci też dostał, choć mu się nie należało.

Już taki jest Kajtuś.
Niecierpliwy. Odważny. W głowie różne pomysły.
Był taki, zanim jeszcze zaczął chodzić do szkoły.
Był taki, zanim jeszcze stał się czarodziejem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.