Kajtuś czarodziej/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kajtuś czarodziej |
Wydawca | Janusz Korczak |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Idzie Kajtuś. Pogwizduje wesoło.
Tak mu lekko, jak dawno nie było.
— Pozbyłem się na miesiąc kłopotu, a tymczasem pomyślę i ułożę, żeby głupstw więcej nie robić.
Bo trzeba jakoś inaczej.
Wbiegł do mieszkania i mamę całuje. Nie raz, a bez końca.
— Dosyć, Antoś. Co to za czułości?
Do babci przyskoczył.
— Niech babcia ze mną zatańcuje.
— A tobie co znów do głowy strzeliło?
— Nic. — Jeść mi się chce.
— Chcesz jeść, to nie tańcuj, a gadaj. — Masz, jedz na zdrowie. — A wziąłeś lekarstwo, co doktór zapisał?
— Nie chcę. — Po co? - Zawracanie głowy.
— Nie grymaś, Antoś. Widzisz przecie: poweselałeś, i apetyt ci wrócił.
Zjadł.
Lekcyj mało, więc wybiegł na podwórko.
— Myśleliśmy, — mówią chłopcy, — żeś już taki dumny.
— Wcale nie.
— A dlaczego nie przychodziłeś?
— Buty miałem dziurawe.
I pomyślał zaraz:
— Teraz będę więcej prawdę mówił.
Zabawa pysznie się udała. Nikt ani razu nie przeszkodził.
A wieczorem rozmawiał przy herbacie. Grał z ojcem w warcaby. Późnym wieczorem spać się położyli.
Z przyzwyczajenia sięgnął pod poduszkę. Torebki nie było, a jeszcze go w palec ukłuło.
— Może wrzeciono? — pomyślał, wysysając krew z palca; bo przypomniał sobie bajkę o śpiącej królewnie.
Ale nie na sto lat usnął, a na zwyczajne godziny. — Obudził się rzeźki. Żadnego śladu na palcu nie znalazł.
W drodze do szkoły postanowił zbadać, czy choć trochę siły magicznej posiada.
— Niech temu elegantowi urwą się guziki, i portki opadną.
Zaraz jeden guzik się urwał i po kamieniach potoczył.
— Niech policjantowi czapka sfrunie.
Podskoczyła na głowie, ale nie spadła.
— Władza moja trwa i wróci za miesiąc.
Wieczorem obliczył na kartce, ile mu się czarów udało, — osobno w domu, w szkole, na ulicy. — Osobno zapisał ważne i mniej ważne. Odrzucił czary wątpliwe.
— Nie warto nawet liczyć. Może mi się tylko zdawało?
Bo zapomniał, co wcześniej, co później. Nie pamiętał dokładnie, jak było.
— Może czarodziej ma prawo wykonać dziewięć czarów, albo siedem, albo trzynaście na miesiąc?
— Może czary udają się tylko w poniedziałki i piątki?
Szkoda, że nie zapisywał tajnemi znakami, żeby nikt nie zrozumiał, nawet jak znajdzie kartkę.
Mówią w bajkach, że czarodzieje mają uczniów. Pewnie, że tak łatwiej. Ale Kajtuś sam już sobie poradzi.
Kiep ten, co chce łatwo.
Właśnie ciekawe, co trudne!
— Nie odrazu Kraków zbudowany, głosi przysłowie.
Nawet na stolarza i na inżyniera trzeba długo się uczyć, a sztuka czarnoksięska trudniejsza od wszystkiego.
Toć wiele mu się udało, choć młody i niedoświadczony; choć sam, bez przewodnika.
Tak. — Sam!
Bo kogo się poradzi?
— Powie w tajemnicy koledze?
Napewno kolega wypaple. — Każe zrobić coś, a gdy się nie uda, — wyśmieje i powie, że kłamstwo. — Albo męczyć zacznie:
— Pokaż. — Naucz...
Może powiedzieć pani? — Ale pani nie wierzy; mówi, że niema czarów. Nie wie, że różę czarodziejską wąchała.
W domu powiedzieć?
Też nie. — Albo nie uwierzą, albo zabronią, albo zaczną dyktować, co wolno. — Zresztą, co poradzą, gdy sami nie wiedzą?
Nie.
Nie wolno zdradzić tajemnicy.
Ma czas. — Cały miesiąc. — Każdy czar sprawdzi osobno i wyciągnie z niego naukę na przyszłość.
Śniło się Kajtusiowi.
Śniło się, że siedzi w głębokim fotelu, krytym ceratą. Śniło się, że ma na głowie szpiczasty kapelusz alchemika i na szyi — krawat czerwony w zielone grochy. — Że siedzi przy biurku. Na biurku czarny kot, sowa, trupia czaszka i to coś, co trzyma Kopernik na pomniku.
I księgi. Grube, ciężkie księgi.
Bo widział Kajtuś na wystawie starą księgę w żółtej skórzanej oprawie z klamrą zamykaną.
Wstąpił do sklepu, żeby obejrzeć i o cenę zapytać. - Ale nie chcieli wyjąć z wystawy i pokazać.
— To drogie. — To nie dla ciebie.
(Pewnie pradziadek i dziadek mieli takie księgi).
Widział Kajtuś w księgarni książki tajemnicze:
„Sennik egipski. — Kabała“.
„Potęga woli“. - „Bosko czarnoksiężnik“.
Nieciekawe. Tylko, żeby pieniądze wyłudzić. — Żeby ludzi tumanić.
Co byłaby za sztuka, gdyby, każdy mógł kupić, przeczytać i wiedzieć?
Trzeba się nauczyć czynić mądre czary. — Rozumne, pożyteczne, — celowe.
Bo co?
Kłopot duży, a pożytku mało.
Scyzoryk mu zabrali. Zegarek znikł i więcej się nie pokazał.
Przez te dwa złote wtedy mało złodziejem go nie zrobili: tak przykro pani na niego spojrzała, — tak nieufnie, tak podejrzliwie.
Za wyczarowane pieniądze raz jeden był w kinie; ale obraz akurat był nudny. — Wyjść przed końcem szkoda, więc siedzi w ciemnej i śmierdzącej sali, jak głupi.
Tylko kredki zostały całego kramu.
Teraz będzie inaczej.
Może Kajtuś nie miesiąc, ale cały rok czekać. — Może nawet za młody, — dlatego nie wie, jakie ma prawa, nie wie, co się uda, co będzie.
W zeszłym roku pan kazał zasiać groch i fasolę, kazał notować, jakie zmiany zajdą w roślinach. — Niecierpliwił się Kajtuś, że na każdą zmianę trzeba długo czekać. Bo chciał odrazu kiełek, pączek, listek, korzonek, łodygę.
Potem inaczej: już zasiał sam dla siebie. I przyjemnie było wiedzieć z góry, co się jutro stanie.
Tak samo trzeba czary badać i zapisywać. — I nie tylko czary.
Kupił dzienniczek.
Podpisał:
„Pamiętnik“.
Zapisał:
„Wtorek. — Była klasówka z rachunków. Udało się dobrze. Zrobiłem“.
Jeden z pierwszych rozwiązał zadanie. — I bez pomocy czarów.
Tak nawet przyjemniej.
Zapisał:
„Sobota. Zarobiłem czterdzieści groszy“.
To tak było.
Idzie Kajtuś przez targ, a pani idzie z koszem.
Prosi:
— Pomóż. Zanieś ze mną do domu, jeżeli uradzisz.
— Fi, nie takie kosze nosiłem — pochwalił się Kajtuś.
A kosz ciężki.
Bierze. Niesie. Ręce mdleją.
— Czy jeszcze daleko?
— Nie. Tu zaraz.
Zaraz, nie zaraz. — Bez kosza byłoby może blisko, ale z ciężarem daleko.
Przystaje. Przekłada z ręki do ręki.
— Daj, pomogę — mówi pani.
— Nie trzeba — mruknął niechętnie.
Nosił nieraz za babcią, da radę i teraz.
Nareszcie. Chce odejść, myśli, że zwyczajna przysługa. — A ona:
— Masz za fatygę na cukierki.
— Nie trzeba.
— Weź, bo mnie obrazisz. Należy ci się. Dziękuję za pomoc.
— Ha! — Bierze czterdzieści groszy.
— Nie wydam. — Zarobione. — Schowam na pamiątkę.
I zadowolony, że własne, że wie, za co dostał i wie, od kogo.
Zapisał w pamiętniku:
„R. do mojej kr. — Kość. — T. s. i d. b.“.
Nikt nie zrozumie, nawet jeśli przeczyta. — Sam tylko wie...
Bo Kajtuś chce mieć kryjówkę. — Musi znaleźć miejsce samotne, tam będzie czarował zdala od ludzi.
Będzie miał słoiki z maścią gojącą i butelki z eliksirem życia.
Zamiast czaszki położy tymczasem kość — szczękę końską z białemi zębami.
Znalazł tę kość w piachu nad Wisłą i przyniósł do domu.
— Poco ci te butelki i kość — mówi babcia. — I tak dosyć masz śmieci.
— Przyda się — mówi Kajtuś niechętnie.
Dorośli myślą, że wszystko głupstwo, co ich nie obchodzi, i wszystko śmiecie, czego nie można kupić i sprzedać.
Upłynęły dwa tygodnie. Potem Kajtuś zaczął się niecierpliwić. — Bo jeśli każdy czeka na święta, albo na imieniny, to cóż dopiero czarodziej na urlopie?
W dodatku zaczęło się źle powodzić i w domu i w szkole.
Aż rozgniewał się Kajtuś: na siebie i swój niemądry żart z tramwajem. A najbardziej na szkołę.
Bo tak:
Był dyżurnym. Nie chciał wpuścić chłopców do klasy. On ciągnął wdół klamkę, a on pcha do góry.
Cała kupa się za drzwiami zebrała.
Klamka żelazna przecie. Kto mógł przewidzieć? A tymczasem — trrach — złamała się.
Zaraz pan na niego:
— Znów zaczynasz swoje dawne sztuki? Psujesz, niszczysz. — Patrz: ściany pochlapane, ławki pokrajane. — W chlewie chcesz się uczyć?
Już tak jest, że gdy łobuz się uspokoi, a potem raz mu się nie powiedzie, zaraz wszystko razem się wali.
I za klamkę ojciec musi zapłacić, i na trzeciej przerwie pobił się z chłopakiem, i na lekcji dostał niesprawiedliwy stopień.
To do reszty go zirytowało. Bo co ma sprawowanie wspólnego z nauką? — Jeżeli umie, powinien mieć dobry stopień. Łobuz może się dobrze uczyć, a spokojny może być leniuch, albo niezdolny. — Poco się uczyć, jeżeli nie uszanują?
Akurat pani zachorowała, a pan posłał do ojca.
Ojciec miał wtedy swoje zgryzoty, bo babcia chora, i ojciec pracuje tylko trzy dni w tygodniu, więc zarobek lichy, i z wypłatą zwlekają.
— Poczekajcie — odgraża się Kajtuś. — Niedługo kończy się miesiąc. Niech się dorwę do czarów, zaraz szkoła pofrunie do ludożerców, a pana zamienię w szczura i karmić będę dwójkami. — Nasypię mu dwójek do miseczki, i niech je, — smacznego!
Myślał, że ojciec bardzo się rozgniewa. — Ale nie: przygarnął Kajtusia, pocałował w głowę i tylko smutnie powiedział:
— Staraj się, Antoś. Wiem, że ci trudno.
Kajtuś zaraz zapisał w dzienniczku:
„Moje postanowienia:
1. Nie żartować. Nie błaznować.
2. Nie bić się.
3. Nie latać z chłopakami.
4. Lekcje odrabiać.
5. Dużo czytać.“
Czyta Kajtuś. — W domu bieda. To babcia, to mama na zmianę słabują.
Aż nadszedł ostatni dzień miesiąca.
Tak niespodzianie.
Jutro wróci mu władza. — Od czego zacznie. — Prócz butelek i słoików, wcale się nie przygotował.
Po pięciu lekcjach wrócił do domu. — Nie jadł obiadu: dla ojca więcej zostanie.
Wyszedł nad Wisłę. Przeszedł most.
Dzień był parny.
Pojedzie za miasto.
Uczepił się z tyłu tramwaju. Pięć przystanków przejechał. — Konduktor go zgonił.
Idzie. — Potem tak samo, już innym tramwajem. — Potem pieszo szosą, — potem drogą polną, — i w lasek brzozowy.
Brzozy, brzozy, — potem dęby, sosny i dęby.
Ani myśli, kiedy do domu. — Idzie w las coraz głębiej. — Jakby go kusiło.
Aż zmęczył się. — Głodny. — Usiadł. — Położył się na trawie. — Patrzy w niebo poprzez gałęzie. — Rozpiął marynarkę.
Cisza.
Zasnął.
Zły miał sen: gonią go, — ucieka, gazy trujące za nim puścili. Aż w gardle dusi. — Głowa boli.
Zimno!
Otworzył oczy.
Rozgląda się, ździwiony. — Acha, — w lesie. — Patrzy w górę: wierzchołki drzew mocno się kołyszą. — Złowrogi szum. — Wiatr.
Ciemno.
Strzał. — Nie strzał, a grzmot. — I zaraz deszcz. — Duże, ciężkie krople.
Znów: błyskawica i grzmot.
— Burza. — Burza w lesie.
Oprzytomniał.
Zerwał się i biegnie.
— Do szosy. — Do tramwaju.
Ale w którą stronę?
Nie wie.
Zabłądził.
Źle.
Biegnie. Ale dokąd? — Wszystko jedno. Znów grzmot.
Czapka przemokła, z daszka ciurkiem leci. Ubranie cięży. W butach woda chlupie.
— A może to zasadzka? — Tak właśnie Madej zbłąkany podpisał cyrograf i duszę zaprzedał.
Zdaje mu się, że ktoś się czai za drzewem.
Przystanął. — Nie, — to krzak. — Pędzi dalej.
Las niby się skończył, ale ani szosy, ani rowu przy szosie. Tylko ponure pnie ściętych drzew.
Poślizgnął się i upadł. Z trudem wstaje. — Skręcił w lewo.
Zdala zamajaczyło światełko.
Może chata, może ślepia wilcze, może kryjówka czarodzieja, który go wciągnął w las, uśpił, burzę sprowadził, a teraz kusi tem światłem?
Iskierka zapala się i gaśnie, — to jedna, to dwie, — zbliżają się, oddalają.
Znalazł nareszcie drogę. Ślady kół.
Teraz błoto lepi się, i nogi grzęzną.
Usłyszał wołanie. Głos babci:
— Antoś, Antoś!
Przystanął. Wsłuchuje się. — Nie, zdawało się tylko.
Mija mostek drewniany. — Może się załamie? — Kajtuś wpadnie do wody, a topielica pociągnie go w głębię.
Księżyc wypłynął na niebo, — Kajtuś zobaczył topielca. — Zamknął oczy. — Ucieka. — Ale już nie ma sił.
Oparł się o słup. — Kolana się ugięły. — Leży. — Czeka.
Usłyszał turkot kół. — Przyjaciel, czy wróg, — pomoże czy zabije?
Wszystko jedno. — Było zimno, a teraz gorąco. — Zakasłał. Boli.
— Mamo!
Jęczy.
— Hola, kto tam? — Ty skąd? — Co za jeden?
— Nie zabijaj, — prosi Kajtuś. — Dam baranka ze złotą wełną.
Jeszcze jakieś pytania, ale Kajtuś nie odpowiada. — Czuje, że mocne ręce unoszą go w górę. — Już leży na czemś miękkiem. — Nie otwiera oczów. — Kołysze się.
— Wiśta — wio!
Budzi się i drzemie naprzemian.
Krzyknął. — Zerwał się.
— Nie wstawaj, bo spadniesz z wozu.
Obudził się w obcej izbie. Leży na ławce.
— Na masz. Pij.
Chciwie łyka ciepły, dobry płyn.
Mówią coś, pytają się. Kajtuś słyszy, ale nie odpowiada. Nazbyt zmęczony.
Słyszy głos kobiety:
— Co z nim zrobimy, z chłopakiem?
— Odwiozę do szpitala. Może rano co powie.
— Czy aby nie zemrze w nocy?
— Nie gadaj.
— Ot kłopot.
— A co, — miałem go w polu zostawić, ty durna?
— Tego nie mówię.
Gdy się znów obudził, czuje, że go ubierają. Ubranie nieprzyjemne, twarde. — Kajtuś broni się, odpycha. Chce leżeć spokojnie.
— No prędzej. Pojedziesz do taty.
— Oj głowa. — Już. — Dosyć.
Wynieśli go. — Znów jedzie.
Otworzył wreszcie oczy. Poznał wysokie domy. Poznał policjanta.
— Gdzie mieszkasz? Jak się nazywasz?
Chce się uśmiechnąć, ale nie może.
Znów go wiozą. Zdejmują. Niosą. Kładą. — Znów rozbierają i ubierają. Tak męczą go ci czarodzieje.
Znów oczy otworzył. — Widzi: już nie policjant i domy, a biały pokój i pani biało ubrana.
— Wróżka? — pyta się Kajtuś.
— Tak, wróżka.
— Biała. Czysta.
— Tak. Biała. Czysta. — Śpij.
— A krasnoludki?
— Są też. — Jak się nazywasz?
— Nie wiem.
Wcale się nie nazywa. — Jest mu wszystko jedno. — Leży w białem łóżku. — Ciepło, gorąco, — dobrze.
Kaszle.
— Boli!
— Już przytomniejszy, — mówi pielęgniarka szpitalna.
— Więc gadaj, dlaczego uciekłeś z domu? — pyta się doktór.
Kajtuś odwrócił się plecami i przykrywa kołdrą na głowę. — Nie lubi tego pana, który go puka i słucha przez rurki.
— Powiedz, co w nocy w rowie robiłeś? Jaki czarodziej cię tam zaniósł?
Doktór siłą sadza Kajtusia.
A tu nagle — ojciec wchodzi na salę.
— Antoś, co się z tobą stało?
Nie wie Kajtuś, czy widzi ojca naprawdę, czy znów mu się zdaje.
Nie słucha, o czem rozmawiają. Dobrze, że dali mu spokój.
— Wolę go wziąć do domu, — mówi ojciec. — Mam go jednego. — Czy ciężko chory?
Potem znów.
— Wezmę taksówkę i ostrożnie powiozę. — Bardzo państwa proszę.
Mówi doktór:
— Pan dba o niego, a on uciekł z domu. — Pewnie zbroił i miał dostać baty.
— Nie, ja dziecka nie biję. — Chyba go chłopcy namówili. — Tyś uciekał, synku?
Kajtuś drżącą ręką gładzi ojca po twarzy.
— Wody!
Napił się.
— Chcesz zostać?
Nie wie, co odpowiedzieć. Myśli tylko, dlaczego ojciec nie ogolony.
— Trzy dni, — dziwi się Kajtuś, — i powtarza szeptem: trzy dni, trzy dni.
Co to wszystko znaczy?
Kogo w rowie znaleźli? Kto znalazł?