Kajtuś czarodziej/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kajtuś czarodziej |
Wydawca | Janusz Korczak |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Kajtuś już w domu. — Zdrów. — Już chodzi po pokoju. — Już nawet raz wyszedł na ulicę.
Ojciec pracuje, mama zajmuje się gospodarstwem, a babcia wyjechała do wuja.
— Dlaczego wyjechała? — Kiedy wróci?
— Nie wróci, Antosiu — mówi mama.
Nie powiedziała mu prawdy, bo nie chcieli martwić; bo słaby był po chorobie.
Babcia umarła.
— Jak, — dlaczego umarła? — Co teraz będzie? — Dlaczego doktór pozwolił?
Od słowa do słowa, domyślił się Kajtuś, że kiedy go całą noc szukali, a deszcz padał, — wtedy babcia więcej się jeszcze zaziębiła.
— Więc przezemnie...
— Nie. Już dawno się źle czuła. — Przecież leżała cały tydzień. Nie pamiętasz, Antosiu?
Mama próbuje go pocieszyć. — Pamięta, wszystko pamięta już. — Wie.
— Przezemnie.
Wie. Przypomniał sobie, że jest czarodziejem. — Miesiąc już dawno minął.
Stanął przy oknie: poco mama ma widzieć łzy?
— Żądam... Liliput... żądam: niech mi się babcia pokaże.
Zaraz na szybie zobaczył twarz babci.
Uśmiechnęła się do Kajtusia. Tak zawsze się uśmiechała, gdy ojciec na niego się gniewał, gdy coś zbroił dużego. Uśmiechnęła się na tej szybie, spojrzała łagodnie siwemi oczami i znikła.
— Wrócę babci życie. — Tak. — Musi się ten czar udać.
Pójdzie na grób, obudzi i wróci z babcią do domu. — Zdziwią się. — Ot, niespodzianka.
Bywa przecież, że ktoś zaśnie, i myślą, że nie żyje. Zapomniał tylko, jak się taki sen mocny nazywa.
Bywa, że górnicy zasypani w kopalni węgla, żyją, gdy ich w porę odkopać. Czytał o tem w gazecie.
— Mamooo...
— Co?
— Pójdę na cmentarz.
— Dobrze. — Nie płacz, Antosiu.
— Ale ja już, zaraz idę.
— Nie można. — Za daleko. — Ja teraz nie mam czasu.
— No właśnie: sam pójdę!
— Nie wiesz gdzie. — Za chłodno.
— Wiem gdzie. — Ciepło!
— Nie można. — Nie pozwalam. — Jutro.
— Pójdę bez pozwolenia! — Dziś!
I mama się zgodziła. Bo dobrze zna Kajtusia. — Nie jest uparty, można go przekonać, uprosić. — Ale czasem, rzadko, trzeba ustąpić. — Bo taki już jest: w dziadka się wrodził. — Nie można inaczej.
Ano: dała mu na dwa tramwaje, szalik na szyję, zapięła palto na wszystkie guziki.
Powiedziała gdzie grób babci. Spróbowała:
— Nie znajdziesz. Zaczekaj do jutra.
— No, idę już.
— Tylko wracaj prędko.
Na cmentarzu. — Groby, krzyże.
Kajtuś idzie pewnym krokiem. Niemylnie wie, że tędy droga. — Minął stare aleje i odrazu między świeżemi grobami zatrzymał się, gdzie trzeba.
Odczytał napis.
Stoi. Patrzy długo, przenikliwie, sięga wzrokiem głęboko pod ziemię, do samej trumny.
Westchnął głęboko: poczuł ból w piersi. Drugi raz i trzeci, — zaszumiało w głowie. — Czwarty, piąty raz chwycił powietrze: ból w sercu.
— Chcę i żądam. — Żądam i rozkazuję: niech się babcia obudzi i wyjdzie z grobu.
Cisza.
Motyl usiadł na kwiatku, skrzydłami się wachluje. Zakołysała się trawka.
— Żądam władzą czarnoksięską. — Ja, Antoś, Antoni. — Ja, Kajtuś-czarodziej.
Cisza.
Chmura zasłoniła słońce, cień na grób rzuciła.
Krzyknął myślą zawziętą:
— Niech się babcia obudzi!
Nagle...
Nagle niewidzialna ręka uderzyła go dwa razy w twarz: w prawy i w lewy policzek.
Zachwiał się.
Motyl frunął.
Przed oczami — czerwone plamy i koła.
Nigdy jeszcze nikt Kajtusia w twarz nie uderzył. — Pierwszy raz.
Stoi zbuntowany. Zacisnął pięści. Tak właśnie bywało, gdy się bić z jakim chłopcem zaczynał.
— Poczekaj, już ja ci zapłacę.
Podszedł do Kajtusia dziad stary.
— Widzę, chłopcze, że masz zmartwienie. — Masz zmartwienie. — Masz, napij się: to cię wzmocni.
Kajtuś sięga ręką, wziął podany kubek srebrny i wypił.
Miły zapach. Płyn chłodny i słodki.
Znów nalał dziad.
— Pij jeszcze.
Wypił.
— Dziękuję. — Macie, dziadku.
Dał dziadowi złotą monetę; nie dziwi się nawet, że się w ręku znalazła.
Nie spojrzał nawet w twarz nieznajomą.
Pochylił głowę do ziemi, idzie prędko, jakby mu się spieszyło.
Idzie prędko, a gniew i bunt ustępują.
Czuje w sobie ciepło wesołe i lekkość dziwną.
Jakby się w powietrzu unosił. A serce bije.
Mija bramę cmentarną.
Idzie pieszo, nie siadł do tramwaju.
Pierwsza, druga i trzecia ulica.
Wąska ulica.
Idą przed nim dwie panie. Jedna z teką pod pachą, druga uperfumowana. Ząb ją boli czy co? — Trzyma chustkę od nosa przy twarzy.
Kajtuś chce je wyminąć, a coraz ktoś potrąca i przeszkadza.
Zniecierpliwił się. Pomyślał:
— Niech idą tyłem.
Ledwo zdążył się usunąć, bo one zamiast naprzód, cofają się w tył. — Jak raki. — Nie odwróciły się, tylko nogami w tył przebierają.
Ludzie patrzą się zdziwieni, a one rozmawiają, jakby nigdy nic.
Zwarjowały baby, czy co?
— Teraz taka moda. W Paryżu wszystkie bogate damy tak chodzą — zażartował cyklista.
Ale kiedy potrąciły piekarza, który niósł na głowie tacę z ciastkami, — ten dawaj wymyślać.
— A pokraki, a flondry, a marmuzele.
Przestraszone, — dawaj tyłem uciekać na drugą stronę ulicy.
A środkiem ulicy samochód pędzi.
Szofer chce zahamować, ale zapóźno.
— Przejedzie!
Kajtuś pomyślał spokojnie:
— Niech w aeroplan...
Do samochodu powiedział.
A ten zaraz frunął w powietrze, bo wyrosły mu skrzydła.
Dwie panie, ta z teką i ta z chustką przy twarzy — stuknęły się o mur kamienicy i stanęły. Nikt teraz na nie nie patrzy: niech stoją.
Pozadzierali wszyscy głowy do góry. Tamci w samochodzie krzyczą ze strachu, jak opętani.
A fruwający samochód znikł za dachami domów.
Zaraz policjant. I zaraz pan z gazety:
— Co się tu stało? — Kogo przejechali?
— Nikogo nie przejechali, tylko jakaś nowa sztuczka amerykańska.
Każdy opowiada inaczej. Pan z gazety wyjął pióro i pisze.
— Jak się to zaczęło?
— A ooo, — te dwie. — Tam stoją. — Tyłem chodzą. — Tam pod ścianą.
Pchają się. Gapiów coraz więcej. Policjant rozgania, nie może dać rady.
— Ot, głupi naród — pomyślał Kajtuś.
I poszedł dalej.
Stanął przed słupem z ogłoszeniami, chciał zobaczyć, co w kinach grają. A na słupie wisi duży, żółty afisz: że profesor powie odczyt.
„Odczyt polityczny... ekonomiczny.“
— Co to jest?
Kajtuś nie wie, że do Warszawy przyjechała zagraniczna wycieczka. Przyjechali bogacze, mają bank założyć, mają Polsce pożyczyć pieniądze.
Właśnie dla zagranicznych gości ma profesor mówić po francusku, żeby się nie bali pożyczyć; bo jest kryzys, ale Polska bogata i odda, zapłaci.
— Odczyt. — Zawracanie głowy. Polityczny... ekonomiczny.
Czasem podobają się Kajtusiowi wyrazy, których nie rozumie, a czasem gniewają go.
— Odczyt. — Zawracanie głowy. — Niech będzie tak napisane:
„Profesor Gwizdał
Będzie świstał.
Będzie fikał koziołki,
Łykał ogień. —
Piał jak kogut.
Tańczył obertasa“.
I jest tak właśnie, jak kazał Kajtuś, — i na wszystkich słupach ogłoszeniowych w całem mieście, w całej Warszawie.
Jeść się Kajtusiowi zachciało.
Pojechał taksówką na bogatą ulicę. Wysiadł przed restauracją.
Restauracja bogata, pierwszorzędna. Przez wielkie szyby lustrzane widać stoły, przykryte białemi obrusami; na stołach kwiaty.
— Wejść czy nie? — Ile też tu obiad kosztuje?
Sięgnął do kieszeni: ma sto złotych.
Dobrze. Wchodzi.
Przy drzwiach szwajcar w czerwonym płaszczu ze złotemi guzikami. I nie wpuszcza do środka.
— Ty czego? — Ty poco?
— Jestem głodny.
— Tu żebrać nie wolno.
— Ja zapłacę.
— Wychodź, powiadam.
— Dlaczego?
— Bo ci mówię. Bo wezmę za kark i wyrzucę.
— Spróbuj pan ruszyć.
Szwajcar chce rękę wyciągnąć — nie może. Chce zawołać — nie może. Oczami tylko przewraca, jakby się dusił. — A Kajtuś po dywanie wchodzi na salę i siada przy stole.
Przy jednym stole siedzą dwaj panowie i pani. Przy drugim siedzi oficer. Przy trzecim — pani i chłopiec w marynarskiem ubraniu. — Wreszcie grupa wesoła: aktorzy i aktorki, co grają w teatrach.
Kajtuś usiadł sam i patrzy na aktorów, a oni na niego.
— Czego ten mały obdartus tu chce?
— Poczekaj; zaraz zobaczymy.
— Patrzcie: buty ma zabłocone.
— I brudny kołnierzyk.
— Pazury nie obcięte.
No tak. Ubrany Kajtuś ubogo, jak syn stolarza. Zabłocił się na cmentarzu. Nie lubi obcinania paznokci.
Nogi głębiej podwinął pod krzesło, z rękami nie wie, co robić.
— Panie ober, — woła aktor, — czeka nowy gość.
— A to co za jeden? — Kto go wpuścił? — Ruszaj stąd zaraz.
Wszyscy przestali jeść i patrzą zaciekawieni.
Wpada szwajcar.
— Mówiłem, że nie wolno.
— A on wszedł. — Dzieciakowi nie mógł dać rady niedołęga?
Idzie gospodarz, sam właściciel restauracji. — Gruby, jak beczka.
Kłania się oficerowi:
— Cześć.
Kłania się panom:
— Szacunek dla pana hrabiego.
Nagle... groźnie do Kajtusia:
— Ty co?
— Ja pstro. — Proszę dać obiad. — Mam sto złotych i zapłacę.
— Brawo. — Zuch mały. — Sto złotych ma. — Nie daj się, — buntują go aktorzy.
— No, pewnie, że się nie dam.
Będzie awantura.
— Mamo, chodźmy. Ja się boję, — zaczął płakać chłopiec w marynarskiem ubraniu.
Kajtuś swoje:
— Chcę jeść. Zapłacę. Ile się należy?
— Ukradłeś pieniądze. Wynoś się.
— Ukradłem? — Poczekajcie.
— Zawołać policjanta.
Kajtuś wstał. Mruknął. Spojrzał.
Naraz otwierają się okna, a talerze, noże, butelki, pieczone kurczaki, półmiski i obrusy — wszystko fruwać zaczyna.
Kelnerzy wyciągają ręce do Kajtusia.
Aleee...
Lecą w górę pod sufit. Przylepili się do sufitu włosami i fajtają nogami, jakby tańczyli. I tak samo gruby gospodarz.
Aktorzy zaczęli klaskać z uciechy.
Kajtuś rozkazał:
— Niech siedzą, dopóki nie wyjdę.
Myśli Kajtuś z goryczą:
— Kłamie przysłowie, gdy mówi, że nie suknia zdobi człowieka.
Dotknął palcem swego ubrania, i już elegancki panicz idzie przez ulicę.
Wstąpił do kawiarni. Wypił czekolady filiżankę i zjadł cztery ciastka.
Zapłacił. Dał napiwek.
Znów wsiadł do taksówki:
— Do Łazienek.
I w mig — już w Łazienkach.
Siedzi na ławce nad stawem.
Ludzie przechadzają się. Dzieci się bawią.
Byłoby wszystko dobrze. Byłby odpoczął i poszedł do domu.
Ale zagraniczna wycieczka bogaczy akurat zwiedzała pałac królewski w Łazienkach.
Akurat wyszli bankierzy z pałacu i zatrzymali się przed figurą. — Figura przedstawia boginię grecką z wieńcem na głowie i z mandoliną.
Jakiś pan oprowadza gości i kłania się i nieprawdziwie uśmiecha. Zupełnie jak restaurator.
Trzeba mu zrobić grandę.
— Niech róże wieńca zamienią się w serdelki, a mandolina w kiełbasę.
I tak się właśnie stało: stoi posąg z wieńcem serdelków na głowie i gra na kiełbasie.
Siwy pan, jeden z wycieczki, rozgniewał się: mówi coś głośno i laską wymachuje. A drugi tłumaczy, że gniewać się nie należy, bo każdy kraj ma inne zwyczaje.
A Kajtuś dalej:
— Niech środkiem głównej alei przejdzie siedem słoni, pięć wielbłądów i trzy żyrafy.
Są. Idą. — Maszerują garbate wielbłądy, wywijają trąbami poważne słonie, a żyrafy kłaniają się małemi głowami na długich szyjach.
Jedne dzieci się cieszą, drugie boją; a dorośli myślą, że to tak na przyjęcie cudzoziemców.
Ale i tego było Kajtusiowi za mało.
— Niech wszyscy panowie będą w sukniach, a panie w spodniach.
Teraz dopiero zaczęła się heca.
Bo stoi student z panną, i patrzą na słonie.
Nagle:
— Co pan zrobił?
— Ja nic, ale pani co wyrabia?
On gapi się na nią, a ona na niego. On w sukni i damskiej bluzce, a ona w spodniach.
— Co to?
Jakaś babina, gdy zobaczyła, że ma spodnie i męski kapelusz, — krzyknęła i zemdlała.
A tu znów pensja żeńska. — Dwadzieścia par uczenic, a za niemi wychowawczyni. Pilnuje, żeby był porządek i dobre wychowanie. — No i masz: jak piorun z nieba. — Co ludzie sobie pomyślą, co powie przełożona? — W spodniach one i ona.
— Do domu. W tej chwili do domu.
Oczy zasłoniła rękawiczką. — Co tchu uciekają.
Opowiadali potem ludzie, że uciekli z Łazienek w jedwabnych sukniach damskich: prokurator sądu, wiceminister poczty, senator, krytyk literacki i profesor higjeny.
Ale Kajtusia ubawiło najwięcej, jak przewracając się, biegli policjanci w pantoflach na wysokich obcasach, w jedwabnych pończochach i w sukienkach tiulowych.
A musieli się nielada uwijać, żeby bronić przed nieszczęśliwym wypadkiem miljonerów.
Bo Kajtuś na zakończenie — jeszcze jeden czar wykonał.
— Niech drzewa staną do góry nogami.
Drgnęły drzewa odwieczne — duma i ozdoba parku — podskoczyły, wywinęły młynka i stanęły, ale gałęźmi w dół, korzeniami w górę.
Już tak się uwziął, żeby był ostateczny bałagan.
I był.
Tak już jest na świecie.
Wystarczy, by czarodziej wydał parę rozkazów, — zaraz ludzie nie wiedzą, na którym są świecie.
Wystarczy, by czarodziej żartem coś przekręcił, — zaraz ludzie się martwią i myślą, że koniec świata.
— Ot, głupi naród.
Kajtuś wstał z ławki. Już dość ma tego dobrego.
— Niech będzie porządek.
A sam idzie do domu.
Dosyć tej zabawy.
Gazeciarze sprzedają nadzwyczajny dodatek gazet.
Drą się, jak opętani.
— Zamach na bankierów. Nadzwyczajny dodatek.
— Dodatek nadzwyczajny. — Bomba w restauracji.
— Aresztowanie bandy szpiegów. — Tajemniczy samochód.
Ludzie kupują. Zbierają się grupy.
Stoją na ulicy. Czytają.
Kupują wszyscy, więc i Kajtuś kupił.
Czyta:
Niby opisane są czary Kajtusia, ale przekręcone, że ledwo można zrozumieć.
Pisze gazeta:
„Policji udało się zlikwidować bandę szpiegów, która planowała zamach na naszych gości. — Wrogie siły nie chcą, by Polska otrzymała pożyczkę na inwestycje“.
Kie licho: zlikwidować i inwestycje? — Co to za goście?
Czyta dalej:
„Ukazał się nieznany typ samolotu. Gdy policja chciała sprawdzić dokumenty podejrzanych pasażerów, samochód wzbił się w górę i poszybował w kierunku zachodniej granicy“.
Dalej:
„Plan porwania bankierów został udaremniony“.
— To znaczy, że się nie udał.
„Zamachowcy postanowili wysadzić w powietrze restaurację, gdzie miał się odbyć bankiet“.
— To pewnie znaczy: obiad.
„Maszyna piekielna wybuchła przedwcześnie i wyrzuciła w powietrze...“
— Co za maszyna? — dziwi się Kajtuś.
Dalej dowiedział się, że wezwano straż ogniową, która pozdejmowała z sufitu... „wyrzuconych siłą wybuchu“ kelnerów.
Rannych na szczęście nie było.
„Zerwali afisze zapowiedzianej prelekcji“.
— Acha. To mój profesor Gwizdał. — Jak tam było? — Ekonomiczny?
Jeszcze nie doczytał Kajtuś do końca wszystkiego, gdy gazeciarze zaczęli znów krzyczeć:
— Drugi nadzwyczajny dodatek.
— Niezwykłe wypadki w Łazienkach. — Dodatek drugi!
— Bogini grecka, kiełbasa i serdelki.
— Lwy i tygrysy w parku królewskim.
— Huragan powywracał drzewa.
— Liczne ofiary.
Wie Kajtuś, że ofiar nie było. Napisali tak, żeby gazet sprzedać więcej.
— Niech piszą. — Co mnie to wszystko obchodzi?
Tłumy stoją przed restauracją.
Tłumy biegną do Łazienek.
Kajtuś przeciska się, — idzie zmęczony krok za krokiem — do domu.
Stuknął się palcem i w swojem starem palcie, z szalikiem na szyi, wszedł do bramy.
Niespokojny, co rodzice powiedzą, że wyszedł na tak długo.