Kajtuś czarodziej/Rozdział ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY
Awantury, jakich świat nie widział. — Poplątali się: ludzie, zegary, szyldy, psy, koty. — Na placu i na moście.- Sobowtór Kajtusia.

Mama zapłakana, a ojciec się gniewa:
— Gdzie byłeś tyle godzin?
— Taka ładna pogoda — mówi Kajtuś.
— Pogoda ładna, więc zaraz po chorobie na pół dnia uciekasz? — Myśleliśmy, że znów cię coś opętało. — Obiecałeś, że wrócisz z cmentarza. — Szukałem cię tam. — Jak ty się nie wstydzisz?
Spuścił Kajtuś głowę, już się nie tłumaczy. Wstydzi się: nie dotrzymał słowa.
Ojciec jeszcze coś mówi, ale Kajtuś nawet nie słucha.
Tak zawsze bywa, że gdy dorośli bardzo się gniewają, dziecko w przestrachu już nie rozumie, co i dlaczego krzyczą. — Już tylko hałas w uszach i w głowie. — Tylko czeka, jaki będzie koniec i czy uderzą, czy nie.
— Dziś zostaniesz w domu, a jutro do szkoły. — Dosyć tego hultajstwa. — Jesteś zdrów, więc się ucz. — Zrozumiałeś?
Nie pożegnał się ojciec i wyszedł. — Kajtuś został z mamą.
Mama zaczęła go pocieszać.
Taka dobra.
— No trudno: stało się. Już więcej tego nie zrobisz. — Nawet nie twoja wina. — Nie powinnam była pozwolić, żebyś sam chodził na cmentarz. — Mamy ciebie jednego, więc się obawiamy, żeby ci się co złego nie stało. — Nie bój się: nie oddamy cię do zakładu poprawczego. — Ojciec tak tylko mówił.
Uspokoił się Kajtuś.
— Podobno awantury w mieście? Tam pewnie chodziłeś? — pyta się mama.
Kajtuś przeczytał głośno dodatek nadzwyczajny.
— Tak, tak. Pewnie znów będzie wojna. — Nie dadzą ludziom spokoju. — I pradziadek twój, i dziadek, i ojciec....
Zaraz Kajtuś prosi, żeby mama opowiedziała: jak w drewutni ukrywali się powstańcy, a pod drzewem leżały książki i papiery.
Co to były za książki, dlaczego nie było wolno? — Dlaczego za książki wysyłali do zimnego kraju?
— Może chociaż jedna książka została?
Dawno już Kajtuś myślał, że w książkach tajemniczych były przepisy, jak zwyciężać wrogów.
Opowiada mama o wojnach, które były, a Kajtuś myśli o tej, która będzie. Nawet chce, żeby wojna wybuchła. Bo dopiero wtedy będą się mogły przydać — jego moc i wola.
Potem ojciec wrócił, mówi, o czem piszą gazety, co słyszał od ludzi.
— Zanosi się na coś niedobrego.

Długo nie może zasnąć. Bo co zaśnie, zaraz huk armat, warkot aeroplanów, bomby i granaty.
Zaraz czary Kajtusia wygrywają bitwy.
— No dobrze. — Ma Polska Kajtusia. — Ale i wróg może mieć także czarnoksiężników, — może starszych i ostrożniejszych? — Popełni Kajtuś jakiś błąd, albo w ważnej chwili zawiedzie tajemnicza siła, i wróg wygra wojnę?
Rozważa Kajtuś, jakie wyczarować nieznane armaty, jakie zbudować fortece, jakie wydawać rozkazy, w jakie przybrać wojsko pancerze, hełmy i maski.
— Może pułk wielkoludów, może ułani z żelaza na stalowych koniach?
Ojciec poruszył się w łóżku.
— Tatu!
— Co?
— Co mocniejsze: żelazo czy stal?
— Śpij!
Mruknął ojciec coś jeszcze. Gniewa się. Zasnął Kajtuś. Obudził się. — Myśli:
— Jutro idę do szkoły. — Będą się pytali, dlaczego uciekł z domu, co robił w szpitalu; zaczną nudzić, żeby opowiadał. Chyba trzeba wyjść późno, żeby przed samym dzwonkiem wejść do klasy?
A może znów na miesiąc odroczyć władzę?
Nie, jużby się nie mógł obejść bez siły, która coprawda nie przyniosła pożytku, ale od niego przecież wszystko zależy. — Niekoniecznie trzeba głupstwa robić. — Musi ułożyć jakiś plan działania.
— Plan strategiczny.
Niebardzo rozumie, co to znaczy, ale czuje, że tak być właśnie powinno: żeby był porządek, żeby czary miały jakiś plan, żeby nie martwić rodziców.

Aż znalazł sposób, żeby mógł wychodzić z domu, kiedy chce i na jak długo trzeba, a żeby ojciec i mama byli zupełnie spokojni.
Dobrze będzie, jeśli się uda.
— Wyczaruję sobowtóra. Wywołam marę zupełnie podobną. — Będzie dwuch Kajtusiów: jeden będzie — widziadło, ten sobowtór, ta mara; a drugi — naprawdę ja. — Będzie dobrze. — Powoli wypróbuję i nauczę: poślę sobowtóra do szkoły, albo zostawię w domu. Będę mógł nawet wyjechać w obce kraje — na długo. — Będę podróżował; pojadę okrętem, będę polował na dzikie zwierzęta.
Myśli Kajtuś i widzi: co czytał i co widział w kinie. Mieszają się i gonią myśli i obrazy. — Jedne obrazy wyraźne, inne jakby za mgłą, jedne blisko, drugie daleko.
I już chce zasnąć.
Poduszka go grzeje, kołdrę tak próbuje ułożyć, to inaczej. Rękę pod głowę założy — to tak, to inaczej. Kładzie się nawznak, na boku.
Chce zasnąć.

— Wstawaj. Czas do szkoły.
— Mhm.
— Prędzej. Bo się spóźnisz.
Wstał. — Ułożył książki i zeszyty.
Pożegnał się. — Wyszedł. Ojciec się gniewa.
Za parkanem składu desek wywołał sobowtóra. Przykro mu się zrobiło, — dziwnie jakoś. — Taki sam, jakby w lustro patrzał.
Idą obok siebie. Milczą. — Zatrzymali się przed sklepem. — Jakaś pani idzie z panem. Też stanęła, — spojrzała.
— Patrz, jacy podobni. — Czy wy chłopcy bliźnięta?
— A co pani do tego? — mruknął Kajtuś.
— Niegrzeczny jesteś, — mówi pan.
— Niech będzie. — Czego się wtrąca, poco zaczepia?
Dorosłym się zdaje, że mają prawo zaczepiać, robić głośne uwagi i zadawać byle jakie pytania, bo to mały, bo dziecko.
Mówią:
— Jakie ten mały ma ładne oczy. — Ile masz lat? — Nieładnie gwizdać na ulicy.
Kajtuś udawał zawsze, że nie słyszy, albo język pokaże i ucieknie.
Ale tym razem dobrze się stało, bo zrozumiał, że nie powinien iść razem z sobowtórem. — Bo co powie, jeśli spotka znajomych?
— Zgiń, maro.
Rozwiało się widziadło, jak mgła. — Kajtuś odetchnął z ulgą, bo nie wiedział o czem mówić z tym swoim bliźniakiem.
Spotkał kolegę, który zbiera marki. Już ma trzydzieści dwa państwa; zna sklep, gdzie można wymienić podwójne marki na inne; lepiej zamieniać w sklepie, niż z chłopakami, bo chłopcy oszukują, i tam większy wybór. — Są marki po sto złotych i więcej.
Zagadał się Kajtuś i zapomniał, że ma później wejść do klasy.
Ale uwagi nawet nie zwrócili: mówią o awanturach na mieście.
Na korytarzu pani do niego się uśmiechnęła, też nic nie powiedziała. — Dopiero na pierwszej lekcji pan zaczął żarty stroić.
— Aaa, jesteś już, Robinzonie Kruzoe? — Kiedy znów będziesz z domu uciekał? — Ojciec wyłoił ci skórę?
Kajtuś stoi w ławce; nawet mu się nie wolno odezwać, gdy koledzy się śmieją.
Dorośli często jakby umyślnie drażnią się z dziećmi. Nieprzyjemnie, jeśli się kogo nie bardzo lubi, a on zacznie żartować i wyśmiewać.
— No, Robinzonie, chodź do tablicy. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na bezludnej wyspie.
Kajtuś niechętnie wychodzi z ławki. Postanawia nic nie mówić, choćby nawet umiał. Niech się pan rozzłości, kiedy taki wesół.
I wogóle, poco przyszedł Kajtuś do szkoły? — Mógł przysłać sobowtóra, a sam iść na wagary.
— No pisz, — kazał nauczyciel.
Kajtuś niechętnie bierze kredę do ręki.
Pan dyktuje zadanie, może nawet łatwe, ale Kajtuś nie chce.
— Powtórz.
Powtarza źle. Na złość.
— Źle. — Podróżować umiesz, a głupiego zadania powtórzyć nie potrafisz?
No właśnie: Dlatego, że głupie i wcale go nie obchodzi.
Kajtuś jest czarodziejem i męczyć się nie pozwoli. Nie będzie siedział w szkole.
Położył kredę, polizał palce, spojrzał drwiąco na tablicę; pomyślał swym tajnym sposobem:
— Mocą swoją i wolą i rozkazem żądam, żeby była już godzina dwunasta.
A było dopiero piętnaście po ósmej.

Żaden czar Kajtusia nie wywołał jeszcze takiego zamieszania w całej Warszawie.
Co kto spojrzał na zegar, oczom swoim nie wierzy. — Każdy naprzód robi w domu awanturę, że ktoś przesunął wskazówki zegara, potem biegnie do sąsiada, żeby sprawdzić. Telefonują na prawo i na lewo, bo chcą wiedzieć, co się stało, która naprawdę godzina.
Urzędnicy bez śniadania biegną do biur, a kupcy do sklepów.
W tramwaju tłok. Konduktorzy rady dać nie mogą. Kto się nie docisnął, biorą wspólnie taksówki. Wszyscy spóźnieni: myśleli, że wcześnie, a tu już południe.
Wysypali się ze szkół uczniowie.
— Skaranie boskie z temi dzieciakami; plączą się, jak człowiek się śpieszy.
— A to niespodzianka, — cieszą się młodzi. — Kto tak dobrze wymyślił?
— Zagraniczni goście, — mówi Kajtuś rozweselony. — Chodźmy im podziękować.
Wstąpił do bramy, wywołał sobowtóra i posłał do domu. — Sam przyłączył się do pochodu sztubaków i — hajda na miasto.
Aż musieli zatrzymać tramwaje, — taka gromada ze wszystkich szkół się zebrała.
Gazety potem pisały, że młodzież szkolna urządziła przed hotelem gości burzliwą manifestację. Inne gazety, że — żywiołową i
— Spontaniczną.
Przyznać trzeba, że krzyk był.
— Niech żyją! — Vivant! — Dziękujemy!
Oni wyszli na balkon i kłaniają się i też dziękują.
A potem, każdy w swoją stronę: do domu, albo na spacer.
Poszedł Kajtuś na Plac Teatralny. — Zaczepił go inwalida w niebieskich okularach.
— Przeprowadź, kawalerze, na drugą stronę ulicy, bo słabo widzę.
Wziął go Kajtuś za rękę, ostrożnie przeprowadził. A on:
— Masz, weź czekoladkę.
Czekoladka akurat taka, jakie były w torebkach pod poduszką. — I smak taki sam.
Zjadł. Rozgląda się. — Zegar ratuszowy bije pierwszą godzinę, a dopiero otwierają sklepy. — Przypomniał sobie odczyt profesora Gwizdała. Nagle myśl:
— Pozmieniam napisy na szyldach sklepów.
Stuka palcem w powietrze i mówi:
— Ten sklep niech będzie Dyndalski.
— Ten — Fidrygalski i spółka. — Dalej: Fajtłapski i synowie. — Kundel i Cwajnos. — Ferdek Śmierdek. — Bezportek. — Kukurykiewicz.
Odrazu na wszystkich sklepach, zamiast nazwisk znanych poważanych, ukazują się śmieszne napisy.
Ale Kajtusiowi mało tego. — Pozamieniał sklepy. — Będzie większy bałagan.
Na rogu Placu zamienił bank na owocarnię. — Zamiast pieniędzy, leżą w oknie gruszki, jabłka i śliwki. Na biurkach bankowych orzechy, banany i winogrona.
Niedaleko banku znana apteka.
— Niech tam będą ptaki, małpy i złote rybki.
Już zaraz w butelkach i słojach aptecznych rozlega się śpiew kanarków. — Gdzie było lekarstwo na kaszel, chodzą niezgrabne żółwie; gdzie maść na rany i odciski, tam kolibry. A w zamkniętej na klucz szafce z truciznami, siedzi małpka i miny stroi.
Naprzeciwko apteki jest stara firma, skład przedmiotów żelaznych. W oknach były noże, widelce, narzędzia stolarskie, ogrodnicze, lodownie, kosy, wagi, maszyny do pisania, brzytwy do golenia. — Ten skład zamienił Kajtuś na cukiernię. A w oknach umieścił napisy:
— Reklama. — Każdy uczeń dostaje jedno ciastko za darmo.
Już wali do sklepu łobuzerja:
— Proszę o ciastko tortowe. Mnie z kremem. Mnie z konfiturami.
Subjekci nie wiedzą, co robić. Pytają się, a właściciel mówi:
— Tymczasem trzeba sprzedawać.
— Kiedy w oknach stoi, że darmo.
— A no trudno: trzeba dawać, jeżeli napisane. — Musi się przecież wyjaśnić, co to wszystko znaczy.
Kapelusz na oczy ze wstydu nasunął, kołnierz palta postawił, — idzie zobaczyć, co się z innymi dzieje.
Przed bankiem stoi tłum ludzi.
— Oddajcie pieniądze. Nie damy się oszukać. Nie robić żartów.
Dyrektor banku prosi i tłumaczy:
— Uspokójcie się państwo. Zaraz otworzymy kasę ogniotrwałą i skarbiec. Kasjera jeszcze niema. Wiecie, że poplątały się zegary.
— Więc posłać po kasjera. Jak długo będziemy tu stali?
— Żeby się nie nudziło, każę tymczasem wydać owoce, czem chata bogata, tem rada. Zaraz na tacach będzie się dawało. Każę gońcowi skoczyć prędko po tace do sklepu z przeciwka.
— Tam już niema tac; teraz tam cukiernia Dyndalskiego.
— No, sami państwo widzicie. — Może śliweczki węgierskie?
— Chcemy pomarańcze!
— Doskonale. No ruszajcie się, panowie urzędnicy. Klijentela czeka.
Urzędnicy się buntują.
— Nie jesteśmy młodemi panienkami, żeby handlować owocami.
Przyszedł kasjer. Otworzył. A w kasie same figi.
Krzyk, groźby — awantura.

Nie lepiej u jubilera.
— Przepraszam, czy jest właściciel?
— Ja jestem. Właśnie.
— Pan Bezportek?
— Co takiego? — Ja pana nauczę błaznować.
— Nie jestem błaznem: jestem agentem firmy ogrodniczej. — Proszę przeczytać, co głosi napis na szyldzie.
Jubiler, człowiek dobrze wychowany, wyszedł przed sklep, przeczytał i zaklął tak brzydko, że w książce dla młodzieży nie mogę napisać, by nie dawać złego przykładu.
Napis głosił:

„Bezportek i Spółka.
Skład tulipanów, marcypanów.
Róże małe i duże.
Bratki w kratki.
Bim-bum. Hop-hop“.

A tu zaraz wchodzi pani baronowa.
— Co się dzieje u pana? — Zostawiłam u pana moje kosztowne perły. Oddaj pan.
— Pani baronowo, już mam tylko kwiaty.
Baronowa upadła zemdlona.
Biedny jubiler biegnie do apteki.
— Panie aptekarzu, proszę o krople na nerwy.
— Niema.
— Pani baronowa zachorowała.
— Mnie to nic nie obchodzi.
— Ja policję sprowadzę, że pan ludzi nie chce ratować.
Kłócą się. Bo tak już jest, że ludzie zmartwieni, zamiast sobie pomagać, zaczynają ujadać.
Więc kłócą się; a na pustym słoju od rycyny kołysze się papuga i woła:
— Głupi, głupi!
A ze słoika na porost włosów skacze na spoconą głowę aptekarza żabka zielona.

Zdawałoby się, że Kajtuś dość narobił bigosu. Ale nie. — Zobaczył, że pies goni kota.
— Niech się na Placu tym odbędzie walka psów i kotów z całego miasta.
Tego tylko brakowało.
Pędzą koty z ulicy Wierzbowej, a psy z Senatorskiej. Dawaj gryźć się i drapać. Szczekanie, pisk, miauczenie, fukanie, skomlenie.
Ludzie uciekają, inni się znów gapią.
— Fifi, Azor, Żolka, Trezor! Do nogi!
A Kajtuś:
— Psy niech będą niebieskie, a koty czerwone.
I tak się stało.
Urzędnicy magistratu stoją w oknach i patrzą.
— Niech straż ogniowa rozgoni je wodą.
Strażacy zakładają gumowe rury na hydranty.
— Żądam wolą moją i mocą, aby małpy zielone zrobiły porządek.
Już małpy, jak nie skoczą w sam środek — i porozpędzały.
Koty uciekły w ulicę Bielańską, a psy w Senatorską.
Przyjechali autami goście zagraniczni, patrzą przez lornetki.
— Wesołe miasto, — mówi bogacz, zwany królem okrętów i kolei.
I zwraca się do swego sekretarza:
— Trzeba opisać wszystko w naszych gazetach. Napewno przyjadą tu bogaci ludzie, którzy się nudzą, — żeby zobaczyć tyle ciekawych rzeczy.

Kajtuś doprowadził do porządku sklepy i zegary i ruszył w stronę mostu. — Schodzi przez Plac Zamkowy i Zjazd nad rzekę.
Dawniej chętnie patrzał, jak statki płyną, a piaskarze na płaskich czółnach dobywają żwir kubełkami na długich kijach.
Dziś statki wydają mu się małe i brudne, a marynarze wiślani — nieciekawi.
— Żądam, rozkazuję: niech tu będzie morze prawdziwe i wielkie okręty.
I teraz dostał Kajtuś, na co zasłużył.
Niewidzialna ręka chwyciła go za kark, niewidzialna noga dała mu potężnego kopniaka.

Gdyby Kajtuś nie był zaślepiony swą władzą, musiałby przyznać, że zasłużył na taką karę.
Chciał, żeby było morze. Ani pomyślał, że morze zaleje miasta i wsie, że będzie większa katastrofa, niż największa powódź i trzęsienie ziemi. Mógł pół Polski pogrążyć w odmęty.
Zamiast być wdzięczny, że się nie stało, jak powiedział, i wyrok przyjąć pokornie, Kajtuś obraził się i utkwił zły wzrok w most Poniatowskiego.
— Niech most sztorcem stanie!
Jakby nie Kajtuś, a most zawinił.
Spełnił się czar. Most zaczął się unosić, a całe szczęście, że powoli, bo by się wszyscy potopili i pozabijali. — Ani jeden koń, ani jeden człowiek nie zostałby żywy.
Bo zaraz ludzie przewracają się i toczą, a samochody zjeżdżają na dół. — Nie było zabitych, ale wielu pokaleczonych i pokrwawionych.
— Dosyć!
No tak, ale za późno.
Jadą karetki pogotowia na pomoc. A Kajtuś stoi, jak nieprzytomny.
— Dosyć! — Do domu czemprędzej, żeby nowych głupstw nie narobić.
Biegnie.
Otworzył drzwi mieszkania i cofnął się przestraszony: spotkał się oko w oko z swoim sobowtórem. — Dobrze, że mama siedzi akurat tyłem do ściany, więc go nie widziała.
Zatrzasnął drzwi.
— Kto to? — pyta się mama. — Zaraz przyjdę, — mamo, — słyszy swój głos w pokoju.
Sobowtór wychodzi do sieni i czeka posłusznie.
— Zczeźnij, maro.
Znikł. Kajtuś wchodzi, a mama się pyta:
— Do kogo wychodziłeś?
— Nic. Chłopiec mnie wołał.
— Czego jesteś taki czerwony?
— Nic. Głowa mnie boli.
— Połóż się. Napij się herbaty z cytryną.
Położy się. Tak będzie najlepiej.
Zmęczony się czuje. Niezadowolony. Smutny.
I strasznie samotny.
I niepotrzebny jakiś na świecie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.