Kajtuś czarodziej/Rozdział dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kajtuś czarodziej |
Wydawca | Janusz Korczak |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Późna noc.
Śpi Kajtuś i śpią mieszkańcy miasta. Ale w wielkim domu palą się światła we wszystkich pokojach. Nikt nie śpi; odbywają się narady. Dzwonią telefony.
Co to za dom?
Główny urząd policyjny.
Zbyt wiele wydarzyło się niepokojących wypadków, o których telegraf rozniósł wieść po całym świecie. — Policja czuwa i czeka, co będzie jutro.
— W każdym komisarjacie ma stać jeden samochód, pięć motocykletek i dziesięć rowerów.
— Wydać hełmy i maski gazowe.
— Pilnować mostów i zegarów. Aresztować wszystkich podejrzanych; nakładać kajdanki i przewozić odrazu do naczelnej komendy.
— W hotelu, gdzie mieszkają zagraniczni goście, ma wartować policja tajna i mundurowa.
— Może pozamykać ogrody i żeby dzieci nie wychodziły na ulicę?
— Nie. — Wszystko powinno odbywać się w tajemnicy. Nikogo nie straszyć. — Trzeba wywiesić ogłoszenia, że prosimy o spokój i rozwagę. — Gazety jutro napiszą, że jesteśmy na tropie, i główny winowajca jest już pochwycony.
— Ale kto to jest? — Gdzie on się ukrywa?
— Choćby się ukrywał pod ziemią, musimy go pochwycić. Wszystko jedno, kto: choćby sam djabeł. — Cały świat czeka na to, co zrobi policja warszawska. — Gazety zagraniczne pełne są opisów tego, co się stało.
Na salę obrad wchodzi dyżurny przodownik.
— Proszą pana naczelnika do telefonu.
— Dobrze: zaraz idę. — Panie sekretarzu, proszę zapisać jeszcze: ostre pogotowie straży ogniowej, bo mogą być pożary. — Dyżury lekarskie w aptekach. — Od rana czyściciel miasta ma wyłapać wszystkie bezdomne psy i koty. — I nie wolno sprzedawać wódki aż do odwołania.
— Panie naczelniku, pan pułkownik niecierpliwi się przy telefonie.
— Już idę. — Proszę mnie zastąpić.
Szef policji opuścił zebranie.
Jest w swoim gabinecie.
— Hallo! — Słucham.
— Zawiadamiam pana, że garnizon zebrany w komplecie. — Na Saskiej Kępie są saperzy, niedaleko mostu. Na Pradze, na Woli i na Ochocie, pancerki i czołgi. — Nad miastem stale dwa aeroplany. — Bomby łzawiące wysłane.
— Dziękuję, otrzymałem już.
— Gdyby byli ranni, można ich kierować do szpitala wojskowego.
— Rozkaz.
— A teraz kładę się spać. Jutro trzeba być czujnym i trzeźwym. Radzę panu zrobić to samo.
— Niestety, panie pułkowniku, nie mogę.
— A no: rób pan, jak chcesz. Dobranoc.
— Cześć.
Telefon.
— Kto mówi?
— Urząd śledczy. — Sędzia prosi, żeby przysłać te dwie panie, które chodziły tyłem przez ulicę. One muszą coś wiedzieć: od nich się wszystko zaczęło.
— Dobrze. — Przesłucham je i przyślę razem z papierami.
— Otrzymaliśmy wiadomość o jakimś chłopcu, którego znaleziono w polu.
— Wiem: czarodziej. — Mam jego adres. — Plotka, głupstwo, ale go jutro zbadam. — Zanim uganiać się za czarodziejem, postaram się pochwycić przestępcę.
Twardo, groźnie powiedział wyraz:
— Przestępcę!
Kajtuś niespokojnie poruszył się w łóżku i krzyknął przez sen.
— Antoś, co tobie?
Kajtuś nie odpowiedział: śpi.
Szef policji rzucił papierosa, wypił duszkiem szklankę czarnej kawy, — spojrzał na zegar: godzina druga w nocy.
Telefon.
— Mówi inspektor więzienia. — Proszę wysłać samochód z eskortą na Dworzec Główny. — Aresztowano 3-ch pasażerów: jechali zagranicę. Bardzo podejrzani.
— Dobrze.
Klasnął w ręce. Wydał polecenie.
— A teraz sprowadzić te dwie czarownice, co po ulicach tyłem spacerują.
Wchodzą biedaczki wystraszone, blade, zapłakane.
— Proszę, niech panie siądą.
Usiadły.
— Panie, my niewinne. — My ciche, bezbronne kobiety. — Za co nas więżą, czego od nas chcą?
— Ależ szanowne panie, uspokójcie się. — Trzeba wyjaśnić. Sprawa jest nader ważna.
Telefon.
— Mówi defenzywa. Proszę wysłać samochód na Dworzec Wschodni. — Aresztowanych przyśle pan do nas. — Co u was słychać?
— Tymczasem niewiele. — Spokojnie. — Czy samochód wysłać zaraz?
— Za godzinę.
— Panie, my niewinne. — Możemy stracić posady. — W kryminale w nocy. — Co pomyślą sąsiedzi, stróż? — Na noc nie wróciły do domu! — Nie piłyśmy herbaty.
Klasnął w ręce.
— Proszę przynieść dla pań herbatę. — Panie palą? — Proszę papierosa.
— Panie naczelniku, panie kierowniku, panie ministrze. Niech pan nas wypuści z kryminału.
— Nie jestem ministrem. To wcale nie kryminał, a zwykły areszt prewencyjny. — Proszę mi powiedzieć, o czem panie rozmawiały na ulicy?
— Ja sobie plombuję ząb. — W kasie chorych. — Nawet mam watę w zębie. — Mogę pokazać.
— Nie trzeba. Wierzę. I cóż dalej?
— Nic.
— Przepraszam. — Gdyby panie szły tylko i rozmawiały o zębie, nie byłoby żadnej racji was aresztować. — Ale czy poważne urzędniczki podczas rozmowy o zębie muszą koniecznie tyłem chodzić?
— My nienaumyślnie.
— Myśmy doprawdy nie chciały.
— Możemy zapłacić po złotówce kary.
— Niech pan się zlituje nad nami. — My niewinne.
Telefon.
— Mówi woźny z poczty. — Przysłano tu dwie klatki z gołębiami.
— Więc co?
— Napisane: „bardzo pilne“. — Nie wiem, co mam zrobić.
— Ugotuj sobie rosół i zjedz.
Szef policji rozpiął mundur.
— Uf, gorąco. — Proszę pić herbatę, bo wystygnie. — Teraz mi panie zechcą opowiedzieć o samochodzie, który nagle frunął w powietrze.
— Nie wiemy nic. Nie widziałyśmy.
— To źle. — Wszyscy zgodnie świadczą, że ten samochód pędził prosto na was. Czy samochód to igła, której można nie zauważyć?
— Byłyśmy zawstydzone i zalęknione.
— Czegoście się panie wstydziły i czego bały?
— No tego, żeśmy tak dziwnie chodziły.
— A kto wam kazał dziwnie chodzić?
— To się tak nagle stało. — Rozmawiałyśmy, wtem ktoś nas jakby pchnął i zaczyna ordynarnie przezywać.
— Kto to był?
— Nie wiemy. — Zaczęłyśmy uciekać.
— Przed kim?
— Nie wiemy.
— Jakże można nie wiedzieć, przed kim się ucieka? — Czy to był mężczyzna, czy kobieta, czy młody czy stary? — Czyby go panie poznały?
Szef bezpieczeństwa nacisnął tajny dzwonek. Wszedł sekretarz.
— Wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Zatelefonować na pocztę: przysłano dwie klatki gołębi. Niewiadomo, czy jutro będą telefony: gołębie mogą być potrzebne. — I zawiadomić żonę, że nie wrócę na noc; niech mi przyniosą poduszkę i koc. — I zawołać tego piekarza.
Wchodzi chłopak piekarski.
— Czy go panie znają?
— Nie, panie policjancie, my takich znajomości nie mamy.
— A ty poznajesz te panie?
— No, jeszcze by też. — To właśnie te pokraki. — Mało tacy z ciastkami nie wywaliłem w błoto. — Bywa, że ktoś potrąci, bo gapią się i człapią, jak ślepi. Ale one wyraźnie naumyślnie...
— A samochód widziałeś?
— Wszyscy widzieli, więc i ja. Oczy mam. W górę nie patrzałem, bo miałem tacę na głowie, ale — jak się poderwał w górę...
— Więc co panie na to?
— Nic.
— To źle. — Zapiszę, że panie odmawiają zeznań i milczą uparcie.
— Panie sędzio, my wcale nie uparte. — Rozmawiałyśmy o dentyście i że w lecie razem wyjedziemy na urlop.
— Proszę podać adres dentysty.
— Nie wiem, jak się nazywa. — Przystojny, ma takie marzące oczy.
Wchodzi sekretarz.
— Chłopiec może iść do domu. — Te dwie do sędziego śledczego. — Zabrać stąd telefon. — I do 5-tej rano żeby tu nikt nie wchodził. — Rozumie pan: nikt. — Chyba, że coś groźnego. — Muszę odpocząć. — Moje uszanowanie paniom.
— Panie naczelniku, niech pan sprawdzi, że mam w zębie watę.
— Sędziemu pani pokaże. — No już podpisane.
Wyszli.
Naczelnik policji stołecznej rozpiął ostatni guzik mundura.
Rzucił się na kanapę, przykrył kocem.
Chrapie.
Trzy razy probował Kajtuś, żeby zapomnieli. — Udało się wtedy z rowerami na korytarzu w szkole, więc czemu teraz nie miałoby się udać?
Niestety. Nie zapomnieli. Pamiętają.
— Fatalnie ja to wszystko wymyśliłem. Nastraszyłem miasto; nakaleczyłem ludzi, konie, psy, koty.
Robiłem głupstwa i dawniej. Dokuczałem stróżowi i przekupkom. Biłem się. Zaczepiałem dziewczynki.
Ale wtedy byłem zwyczajnym dokuczliwym chłopakiem. A czarodziej nie może być błaznem, ani łobuzem. Trzeba znaleźć jakąś radę. Tak dalej być nie może.
Trzeba znaleźć jakąś radę, bo to się może źle skończyć.
To się może źle skończyć.
Na rogach ulic wiszą ogłoszenia:
„Komenda policji wzywa obywateli miasta do spokoju... Uprasza się, by przechodnie nie zbierali się tłumnie... bo to utrudnia pochwycenie złośliwego szkodnika... Wyznacza się 500 złotych nagrody.“
— Ładnie się wykierowałem, — myśli Kajtuś. — Jestem złośliwym szkodnikiem.
W gazetach dużemi literami wydrukowane były nagłówki artykułów.
„Czy rząd uspokoi szaleńca?“
„Aresztowanie szajki szpiegowskiej“.
„Omal nie katastrofa kolejowa z powodu
przesunięcia zegarów“.
„Dzielny dróżnik kolejowy i odważny maszynista pociągu — zapobiegli katastrofie“.
Dalej:
„Lista ofiar podczas próby wysadzenia mostu w powietrze“.
Wreszcie:
„Tajemniczy pacjent szpitala dla dzieci“.
— Ten tajemniczy pacjent szpitala — to pewnie ja jestem, — domyślił się Kajtuś.
Bo piszą, że w jednej ze szkół warszawskich miało miejsce zbiorowe zatrucie nieznanym gazem. — Szkoła była zamknięta. — Robiono dezynfekcję. — Woźny szkoły złożył jakieś zeznania w policji. — Uczeń szkoły zachorował potem na grypę o dziwnym przebiegu. — Znaleziony w rowie pod miastem, leczył się w jednym ze szpitali.
Wszystko to opisane było niewyraźnie. Ale gazeta uprzedza czytelników, że nie może więcej pisać, żeby nie utrudniać śledztwa:
„Ze względu na toczące się śledztwo“.
Nawet w ogłoszeniach znalazł Kajtuś echo wczorajszych wypadków.
„Zginęła suczka biała w czarne łaty. Odprowadzić za nagrodą“.
„Zginął pudel Wierny. Nagroda — 50 złotych“.
„Kot Burek opuścił swoją panią. Za wskazanie adresu dam 20 złotych“.
— Doczekałem się, — mruknął Kajtuś z goryczą. — Ścigają mnie za nagrodą, jak psa albo kota.
— Może nie iść do szkoły, posłać sobowtóra? — Ale chcę wiedzieć, co będzie.
— Zresztą co mi zrobią? — Jestem czarodziejem.
I już przed samą szkołą znalazł dobrą radę:
— Niech każdy mój czar wtedy się uda dopiero, kiedy rozkaz dwa razy powtórzę. — Nie odrazu tak będzie, jak mi strzeli do głowy. - Naturę mam niespokojną. A tak, — będę się mógł zastanowić.
Już zupełnie spokojny, wchodzi Kajtuś do klasy.
W szkole nie rozmawiają ani o markach pocztowych, ani o kliszach, ani o nowym programie w cyrku i meczach, tylko o wczorajszych zdarzeniach.
Ten widział most, ten psa wściekłego, tamten był w Łazienkach. Jedni mówią prawdę, drudzy kłamią, chwalą się.
Uczniów mniej, niż zawsze, bo rodzice bali się, nie pozwolili wyjść z domu.
I Kajtusia chciała mama zatrzymać, ale ojciec mówi:
— Nasza rzecz, posłać do szkoły; a tam już powiedzą, co dalej. Najgorzej, jak każdy zacznie rządzić swoim rozumem. Wiem ze służby wojskowej: wszędzie powinna być karność i komenda.
Weszła pani. Chłopcy pytają się, ile będzie lekcyj: czy wcześniej puszczą do domu.
Pani mówi:
— Będzie tak, jak zawsze. Jeżeli trzeba coś zmienić, przyjdzie papier od inspektora. Tam wiedzą lepiej, co robić.
Ledwo pani to powiedziała, zajeżdża przed szkołę samochód. — Wyszli dwaj panowie. A po chwili wchodzi woźny do klasy i szepce coś pani do ucha.
— Antoś, do kancelarji, do pana kierownika.
— A co ja złego zrobiłem?
— Ależ nic — jakaś prywatna sprawa.
Kajtuś idzie śmiało. Woźny otwiera drzwi, jak jakiej ważnej osobie. — Kajtuś kłania się. — Nieznajomy pan podał mu rękę.
I pyta się o rowery, o atrament, zamieniony w wodę, o dzwonek, który sam dzwonił, o muchy.
— Co wiesz o rowerach?
— Są rowery nowe i używane: można wynająć, można kupić na raty.
— Atrament? — Owszem, pamięta. Ale chłopcy tego nie zrobili.
— Muchy na lekcji? — To było pięć tygodni temu, nie, trochę dawniej.
— Dzwonek? Chyba się woźny pomylił na zegarze.
To wie, tego nie zauważył. Tak mu się zdaje.
Znów auto zajechało: — Do kancelarji wchodzi doktór ze szpitala i pielęgniarka.
— Czy znasz?
Zna. Przecież leżał w szpitalu. — Wita się. Uśmiecha się zażenowany.
— I cóż, o czem tam mówiłeś?
— Kiedy miałem gorączkę, podobno mówiłem o czarach. Znam dużo bajek.
— Obiecałeś mi pałac zbudować na szklanej górze, — mówi pani pielęgniarka.
— A mnie groziłeś, że zamienisz w osła.
— Bardzo przepraszam pana doktora.
— A czy możesz pokazać miejsce w lesie, gdzie zachorowałeś?
— Nie w lesie, a za mostkiem.
— A lubisz jeździć samochodem?
— No... pewnie, że lubię. — Tylko jeżeli na długo, to mama będzie niespokojna.
— O, zaraz widać, że jesteś dobrym synem: nie chcesz martwić rodziców. — Nie obawiaj się: szkoła zawiadomi rodziców.
Panowie pożegnali się z doktorem, kierownikiem i z panią. Usiedli po bokach, a Kajtuś we środku na dużem siedzeniu.
Wolałby obok szofera, ale i tak dobrze.
Prawdziwe auto, nie zwyczajna taksówka.
— Więc dokąd mamy jechać?
— Do Grochowa, a potem do Wawra.
Jadą. Mijają tramwaj.
— O, tym numerem jechałem. — Tu zgonił mnie konduktor. — Tu szedłem pieszo. — Tu odpoczywałem. — Tu fruwał aeroplan, — tak niziutko.
— A czy samolot może się zamienić w taksówkę?
— Nie wiem. Ale są hydroplany.
Kajtuś domyślił się, że go badają.
— Stop. — To tu. — Właśnie ten lasek brzozowy.
— Zostawili samochód na szosie. Weszli do lasu.
— Prowadź.
— Prosto. — Teraz na prawo. — Tu. — Pamięta dobrze. — A dalej nie wiem: zabłądziłem.
— A czy poznajesz tego człowieka?
— Kogo?
Ogląda się, zdziwiony. — Patrzy.
Zdaje się, że widziałem.
— A gdzie mostek?
— Nie wiem. — Chyba daleko. Długo błądziłem.
— Czy można tam autem dojechać?
— Przez las nie, ale drogą można.
— Więc jedziemy.
— O, tu są te ścięte drzewa. — O, mostek. O, tu pod tym słupem.
— Tak — potwierdza włościanin. — Tu leżał i jęczał. Tu go znalazłem.
— Dobrze. — Macie pięć złotych za fatygę.
A do szofera:
— Wracamy.
— Skąd pan wiedział, że ten pan mnie znalazł? — Do czego to panu potrzebne?
— Widzisz, chłopcze. Szukamy ludzi szkodliwych i niebezpiecznych. Obowiązkiem naszym jest wiedzieć. I obowiązkiem każdego obywatela pomagać i ułatwiać nam trudne zadanie.
Znów Warszawa. — Dokąd go wiozą?
— Prosto do restauracji. — Udaje Kajtuś, że to pierwszy raz widzi: rozgląda się i pyta:
— Dlaczego tu szyba stłuczona? — Ile kosztuje to lustro? — Kto gra na tym fortepianie?
— Co będziesz jadł?
— Może kiszkę kaszaną? — Tu drooogo!
— Nie obawiaj się. Ja zapłacę.
— No to proszę kiełbasę z kapustą.
Kelnerzy patrzą na Kajtusia.
— Niech nie poznają. Niech nie poznają! — dwa razy myślą powtórzył.
Chyba nie poznali: może na rozkaz Kajtusia, a może ze strachu.
Jedzą. Rozmawiają. Skończyli. Wyszli.
— Zawiozą mnie pewnie do Łazienek.
Nie, do głównej komendy, do gabinetu pana naczelnika.
— Niech wejdą te dwie urzędniczki. — Siadaj, Antosiu. — Czy znasz te panie?
— Nie.
— Widziały panie tego chłopca?
Wzruszają ramionami.
— Dziękuję. Następny.
Wchodzą różni. — Teraz naprawdę nie wie.
— Nie znam. — Może widziałem. — Dużo ludzi chodzi po ulicy.
Już mu się znudziło. Kręci się na fotelu.
Nareszcie wolny. — Wchodzi ojciec Kajtusia.
— Może pan go zabrać. Może jeszcze wezwiemy.
— A, no trudno, — jeżeli zawinił.
— Ależ nie, — nikt tego nie mówi. — Ale obowiązkiem naszym sprawdzić każdą pogłoskę.
— No, tak, — Chodź, Antoś, do domu.
— I cóż pan myśli?
— Myślę, żeśmy stracili niepotrzebnie trzy ważne godziny.
— A na mieście spokojnie.
— Może się przyczaił i chce nas niespodzianie zaskoczyć.
— No nie, to mu się nie uda.
Naczelnik zapalił papierosa i sięgnął po słuchawkę telefonu, żeby złożyć raport swej władzy.