Kajtuś czarodziej/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kajtuś wyczarował wyspę na Wiśle, a na wyspie pałac. — Dobry książe. — Muzyka, tańce, kino. — Wszystko zburzone.

Siedzi Kajtuś na piasku nad Wisłą.
Patrzy na wodę, że płynie. Patrzy na chmury, że wysoko. Patrzy na ludzi, że pracują, — na statki i łodzie.
Długo, bardzo długo nie myśli o niczem.
Widzi na środku rzeki mieliznę. Nic, — piasek biały. Niby nic ciekawego, a patrzy.
Jakby czekał na jakąś myśl nową i ważną, — jakby czekał cicho i uroczyście na jakieś postanowienie.
Dziwnie mu, — spokojnie, — jakby wesoło, jakby smutno. — Nic, — patrzy, — czeka.
Nagle...
— Wiem już. — Zbuduję zamek obronny na wyspie. — Na środku Wisły. — Nieduża wysepka, a na niej zameczek z wieżyczką i ogródek nieduży.
Bo przykrzy się w domu. Okna wychodzą na ciemne podwórko, mury szare i odrapane. Ani drzew, ani kwiatów.
Teraz będzie inaczej.

Dawniej miał Kajtuś wiele różnych myśli: jedne ważne, drugie mniej ważne. Co godzina, co chwila — inaczej i o czem innem. — Teraz już wie, teraz dobrze będzie.
— Ile metrów? — Jak duża wyspa, jaki wysoki ten pałac czarodzieja? — Ile pokoi? — Czy rodzice zechcą z nim zamieszkać? — Czy ma być most zwodzony z brzegu na wyspę? — Czy ma być wał wokoło. — Mur z granitu, marmuru, kamienia?
— Co będzie stało w pokojach? — Jaka ma być służba? Jakie kielichy i talerze? — Czy na wieży umieścić zegar? — Co ma rosnąć w ogródku? — Ile ma być psów?
Pyta się mama:
— Co ty tak ciągle mierzysz i liczysz?
— Będę dom budował.
— A pieniądze masz? — mówi mama z uśmiechem.
— Można i bez pieniędzy.
Teraz nawet nie kłamie.
Nawet nie będzie się ukrywał. — Bo co komu może szkodzić? — Jeszcze lepiej: na wieży będzie się paliła latarnia; są przecież latarnie morskie.
Domyślą się, że jest czarodziejem? — Więc co? — Dawniej palili czarnoksiężników na stosie, ale teraz już nie. — Są wróżki i znachorzy; jedni leczą, drudzy sztuki pokazują, duchy wywołują, — różne zioła sprzedają. — Nikt im nie przeszkadza.
Każą sobie płacić, a Kajtuś za darmo. Będzie, jak rycerz, jak Napierski, jak dobry książę. — Właśnie tak:
— Dobry książe.
Tak będą go nazywali.
Ale nie trzeba się spieszyć. — Dopiero później kiedyś wyzna tajemnicę.
Ot, będzie niespodzianka dla rodziców i całej Warszawy.
Ukaże im się w kurtce myśliwskiej, albo w płaszczu królewskim, — może skaut, strzelec — na białym koniu, albo pierwszy raz autem albo w samolocie.
Nie wie jeszcze. — Nie trzeba się spieszyć.
— Dobry książe.
Może znajdzie sposób, żeby i babcia ożyła. — Że raz się nie udało, to jeszcze nie dowód. — Był świeżo po chorobie; może źle się zabrał do rzeczy. — Tyle trudnych czarów mu się udało.
— Trzeba zacząć teraz zupełnie nowe życie.

Powiedział wtedy ojciec:
— Chłopak ma charakter.
To znaczy: silną wolę.
Bardzo ważna jest silna wola: jeżeli postanowiłeś, to spełń, jeżeli zacząłeś, to skończ.
Postanowił Kajtuś nie używać czarów na głupstwa, a pałac na Wiśle zbuduje, gdy już wszystko dokładnie ułoży.

Raz tylko — i na próbę tylko, żeby się przekonać, czy umie wyczarować skarb...
Został sam w mieszkaniu.
— Niech stanie tu w kącie pokoju skrzynia ze złotem i worek dukatów.
Powtórzył dwa razy.
Zaszumiało w głowie. — Poczuł ból dotkliwy. — Pot wystąpił na czoło. — Dreszcz potrząsnął Kajtusiem.
Kajtuś nie jest tchórzem, ale przestraszył się, gdy w ciemnym prawie pokoju, zobaczył między stołem i oknem — wielką skrzynię z czarnego drzewa, a obok — wór, przewiązany sznurem, zalakowany czerwoną pieczęcią.
Aż zatrzeszczała podłoga pod ciężarem.
— Chcę mieć klucz od kufra. — Chcę mieć klucz od kufra.
Otworzył bez trudu. Uniósł wieko. — Złoto. — Jak błyskawica, oświetliło pokój.
Pomacał worek: twarde, okrągłe dukaty.
Usłyszał na schodach znajome kroki.
— Niech zniknie. — Niech zniknie.
Wchodzi mama.
— Dlaczego ciemno? — Dlaczego lampy nie zapaliłeś? — Dlaczego taki blady jesteś? — Czy znów cię głowa boli?

Zupełnie inaczej rozgląda się teraz Kajtuś, gdy jest na ulicy.
Dawniej domy nic go nie obchodziły, teraz patrzy uważnie.
— O, chcę mieć taki ganeczek. — O, takie okrągłe okienko. — Taki daszek przy wejściu do pałacu, taką bramę w murze. — Przed oknami — skrzynki z kwiatami, właśnie jak w tym domu.
Ani myślał dawniej, że są domy ładne i brzydkie. — Dawniej nie oglądał wystaw sklepowych, gdzie są meble, dywany, lampy, piece, lustra.
Teraz długo stoi przed wystawą. — Patrzy i wybiera.
— Takie sobie w oknach zawieszę firanki. Taką skórę niedźwiedzią położę na podłodze. Taki kałamarz postawię na biurku. — Wygodny stół i fotel, ale za wysokie.
Chce niskie, na swój wzrost. Bo w domach i mieszkaniach wszystko jest dla dorosłych, za duże, za ciężkie.
— Ta szafka będzie dobra. I ta półka na książki.
Wie już Kajtuś, jakie będą okna i jakie piece na zimę. Wybrał białą umywalkę z dwoma kranami: z jednego kranu zimna woda, z drugiego gorąca.
— Dobrze mieć ciepłą wodę, gdy bardzo ręce zabrudzę, kopiąc w ogródku.
Poszli raz ze szkołą na wystawę obrazów. — Już tam raz byli: ale niebardzo pamiętał, bo tyle różnych obrazów. Już nawet nudziło się patrzeć.
Teraz inaczej: patrzy, — porównał, — wybrał, — zapisał dla pamięci. — Wybrał cztery ładne, ale żadnego dużego.
— Dlaczego notujesz numery obrazów?
— Bo mi się najlepiej podobają.
Tak po troszku, naprzód w myślach, budował i meblował swą przyszłą siedzibę.

Aż nadszedł czas.
Aż nadeszła godzina...
Westchnął i dwa razy powtórzył:
— Niech się na środku Wisły ukaże wyspa.
Woda się zmąciła. Fala się uniosła. Drgnęła rzeka. Pianą się pokryła.
Na środku Wisły ukazała się nie mielizna, a wyspa. — A z wyspy ku rzece prowadzi siedem kamiennych schodków. — Bo tak właśnie chciał Kajtuś. Bo na wiosnę woda w rzece przybywa, więc wyspa musi być wysoka, żeby woda nie zatopiła.
— Początek zrobiony. A teraz trzy dni zaczekam: bo co ludzie powiedzą?
A ludzie, jak ludzie: niebardzo znają się na rzeczy. — Może inżynierowie rzeczni tamę usypali, może filar budować będą pod nowy most, może jakaś regulacja Wisły: prąd chcą zmienić, czy jak?
Ludzie, jak ludzie: jeżeli im co nie przeszkadza, — nie lubią się zastanawiać.
Widzi Kajtuś, że wszystko spokojnie, więc trzy dni przeczekał i wydał rozkaz.
I wyrósł na wyspie pałac. Akurat taki, jak pragnął: ani za duży, ani za bogaty.
Tak właśnie murem kamiennym otoczony. Taka właśnie brama żelazna, i taras i wieżyczka.
— Chcę zobaczyć, jak tam jest w środku.
Ale nie powtórzył rozkazu, bo na brzegu zaczęli się gromadzić i palcami pokazują.
— Teraz rozpocznie się wrzawa, — pomyślał Kajtuś.
Ale nie. — Aż dziwno.
Gazety doniosły, że jeden z zagranicznych gości postanowił zostać w Warszawie na zawsze. — Podoba mu się tu, i klimat zdrowy. A zagraniczny miljoner choruje na astmę, więc potrzebne mu czyste powietrze; bo mu ciężko oddychać. — Dlatego właśnie pałac na rzece zbudował, i dziwak będzie sam mieszkał.
Gazety podały fotografje, jak pałacyk wygląda we środku. — Jedna podała zmyśloną rozmowę z bogaczem. — Wyrażano zdziwienie, że ktoś w nocy pozabierał z różnych sklepów rzeczy i że to wszystko znalazło się w tym pałacu. Zginęły też cztery ładne obrazy z wystawy.
— Nie wątpimy, — pisały gazety, że nowy przyjaciel Warszawy zapłaci. — Amerykanie mówią, że „czas — to pieniądz“, więc miljoner nie chciał tracić czasu na niepotrzebne rozmowy i targi. — Widzi — bierze — płaci. — Jedni wiele gadają, a drudzy robią. — W jeden dzień przybył Warszawie budynek, który będzie ozdobą miasta. — Oto przykład dla naszego niedołężnego magistratu, jak można prędko i ładnie budować.
Kajtuś włożył do dużej koperty pieniądze i wysłał do banku z prośbą, by wszystkim zapłacono dwa razy więcej, niż się należało.
A kiedy szkoła urządziła wycieczkę nad Wisłę, Kajtuś razem ze wszystkimi ogląda swe dzieło. A było naprawdę ładne.
I pomyślał nagle:
— Może frunąć na wyspę, ukłonić się całej szkole i chusteczką powiewać?
Ale nie powtórzył życzenia. — Będzie znów trzy dni czekał.
Niech się z dziwem tymczasem oswoją: zobaczą i się uspokoją.
Towarzystwo kolonji letnich urządziło zwiedzanie pałacu, po złotówce za bilet. Sto tysięcy osób łódkami i statkami odwiedziło wysepkę Kajtusia. — Potem wydrukowali podziękowanie, że biedne dzieci będą mogły wyjechać na wieś.
A Kajtuś zastał swą wyspę strasznie zaśmieconą.
Ze wstydem przyznać trzeba, że były ponarzucane papiery, pestki, niedopałki papierosów i potłuczone butelki.
Nawet gazety pisały, że publiczność wykazała brak kultury.
Ale Kajtuś nie martwił się: wszystko w mig uprzątnął służący — murzynek.
Nareszcie w niedzielę wieczorem na wieży przed bramą i we wszystkich oknach po raz pierwszy zapłonęły światła. — Wyglądało ślicznie.
— Takiemu to dobrze, — mówili ludzie, którzy z rodzinami przyszli na brzeg, żeby podziwiać pałacyk na Wiśle.
A Kajtuś posłał sobowtóra i pierwszą noc spędził w swoim nowym domu.
Sam czuł się szczęśliwy. Teraz pomyślał o innych: zaprosi kolegów, kierownika (jest dobry), pielęgniarkę (była dobra), panią (bardzo dobra). — Wszystkich zaprosi; przebaczy nawet tym, którzy mu dokuczali.
Murzynek przyniósł kolację: kurczaka z sałatą, kompot, tort, herbatę. Kajtuś zajada, bo na świeżem powietrzu ma doskonały apetyt.
Zajada tak — i nowe plany układa.
Kiedy już będą wiedzieli, że jest czarodziejem i dobrym księciem, sprowadzi z Tatr jedną górę, żeby dzieci miały saneczki i narty. — Urządzi dla wszystkich ślizgawkę. — Będą zabawy i poczęstunki.
Cała Polska będzie bogata. Potem nawet chińczycy i eskimosi.
Jedno robić będzie sam, wyczaruje; a inne znów za pieniądze. Żeby ludzie mieli pracę i zarobek.
Zjadł Kajtuś na deser słodką i soczystą gruszkę, a potem wszedł kręconemi schodkami na wieżę i patrzy na miasto.
Po prawej stronie zamek królewski, który broni pnące się w górę domy, gdzie małe gwiazdy okien zapalają się i gasną. Latarnie bulwarów odbijają się w rzece złotemi iskrami.
Zachciało mu się spojrzeć przez lunetę: zobaczył ludzi, małe ciemne na brzegu punkciki.
Przypomniał sobie, jak raz podczas wycieczki szkolnej grała na statku muzyka.
Więc czemu nie spróbować? — Już dziś zacznie. Muzyką powita Warszawę.
Wydał dwukrotny rozkaz.
I usłyszała Warszawa koncert nad koncertami.
Zatrzymały się samochody, żeby nie przeszkadzać. Ludzie stoją na ulicach i placach. Otwierają okna. — Znawcy mówili potem, że pierwszy raz w życiu słyszeli podobnie piękną grę.
A Kajtuś czarodziej schodzi po krętych żelaznych schodkach do kąpielowego pokoju, spuszcza do pasa koszulę i myje się pachnącem mydłem.
— Sasu adan ra? — pyta się murzynek.
— Nie rozumiem.
— Czy pomóc, książe panie?
— Nie trzeba. Możesz iść spać.
Roześmiał się Kajtuś, bo sobie przypomniał, że kiedy był mały, powiedział do mamy:
— Gdybym był czarodziejem, zrobiłbym tak, żeby nigdy nie myć mi uszów ani szyi, ani zębów nie czyścić.
Cztery dni i trzy noce spędził Kajtuś w swoim zamku na wyspie. Raz był tylko w mieście.
Klasnął w ręce — ukazała się motorówka. Wsiadł, włożył czapkę niewidkę. — Ale nie długo bawił. — Wrócił do siebie. Woli w swoim ogródku. — Altankę dodał, kazał ptakom śpiewać. — Ma psa, króliki, jeża (jak Robinzon). — Zniżył mur, żeby mu nie zasłaniał widoku; poco mur obronny, gdy nikt nie zaczepia? — W pokojach też zmienia, poprawia, przestawia. Myśli, jaką na wieczór zgotować nową niespodziankę, — co urządzi w niedzielę.
Czyta Kajtuś, bo ładne ma książki; ale raz wraz książkę odkłada, bo różne myśli mu przeszkadzają.
Kiedy i gdzie pierwszy raz się ukaże? — Czy na wyspie, czy na zamku, czy balkonie teatru, na placu, czy w ratuszu, czy w defiladzie przez ulice miasta?
Co powie, jaką wygłosi mowę?
Mowa będzie krótka.
Przeprosi za wszystko, co zbroił, gdy był lekkomyślnym chłopcem: niech każdy powie, jakie poniósł straty i co żąda za to.
Zagrozi wrogom Polski, gdyby przez zazdrość chcieli napaść albo wyrządzić krzywdę.
Niech będą cierpliwi. Postara się Kajtuś, i będzie dobrze...
Dziwi się, że gazety nie piszą o nim. Jakby zapomniały, albo nie wiedziały.
— Kiedy robiłem głupstwa, drukowali nadzwyczajne dodatki; a o koncercie żeby choć jedno słówko.
Zupełnie jak w szkole. Wtedy tylko krzyczą i grożą, kiedy coś zginie, albo się pobiją, albo szybę stłuką, albo atrament wyleją. — O dniu spokojnym wcale się nie mówi. Zawsze tylko, co złe, — wtedy awantura. — Przecież nietylko lenistwo i zaniedbanie, ale i staranie i dobra wola.
Nie wie Kajtuś, że gazetom pisać zabronili.
Dowie się biedak niezadługo.

Drugiego wieczora, prócz muzyki, urządził Kajtuś tańce na murze i na tarasie. — Piękny był balet w kolorach ogni bengalskich, i żywe obrazy.
Trzeciego wieczora puścił film na ogromnym ekranie, żeby widać było zdaleka.
Długo stali nad brzegiem rzeki mieszkańcy Warszawy. Nawet dzieciom pozwolili późno iść do łóżka.
— Niech mają uciechę, — myśli Kajtuś, zadowolony, że mu się tak udaje.
Ale przez cały czwarty dzień był smutny. Jakby coś złego przeczuwał.
Jakby przeczuwał, co stać się miało w nocy.
Głowa go boli. Senny, zniechęcony. — Patrzy na Kajtusia murzynek smutnemi oczami. — Pies mu rękę polizał i oparł głowę o kolana. — Nawet Wisła jakby wolniej płynie. — Nie je Kajtuś potraw smacznych na porcelanowych i srebrnych talerzach.
Zebrali się ludzie na brzegu. Czekają. Wreszcie rozeszli się do domów. — Nie w humorze dziś pan miljoner. — A może mu się znudziło?
— Łaska pańska na pstrym koniu jedzie. — Powinien był uprzedzić, — nie żeby ludzie napróżno czekali. — Już jutro nie przyjdę: co mi tam muzyka. — Policja powinna zabronić; dzieci ani utrzymać w domu: nie uczą się i zaziębiają.
— Pójdę jutro do szkoły, — myśli Kajtuś. — Trudne jest życie czarodziejskie. — Zmęczyłem się. Muszę odpocząć. — A może jestem chory? — Czy wiecznie żyją czarodzieje? — Piszą w książkach, że starzy; nie piszą, czy umierają.
Położył się wcześnie. — Nieprędko usnął.
Nagle...

Wśród ciszy nocnej — salwa.
Salwa armatnia. — Błysnęło — huknęło. — Zadrżały szyby.
Zrywa się Kajtuś. Siada. Chce zapalić światło. Zepsute. — Biegnie do drzwi: zamknięte.
Druga i trzecia salwa. Zadrżała wyspa.
Biegnie do okna.
Teraz strzał pojedyńczy. — Widzi, jak pocisk prosto w okno leci. Nagle się zatrzymuje w powietrzu. — Niema chwili do stracenia. — Chce wyskoczyć przez okno, wybija ręką szybę. Skaleczył się: krew.
Z trzaskiem otwierają się drzwi.
— Uciekaj!
Biegnie.
Huk! — sypią się cegły. — Kajtuś już na schodach. — Już przed domem. — Zimno: Kajtuś nieubrany.
Ktoś dotknął go końcem laski: jest w ubraniu.
— Tędy. — Prędzej. — Tu, tu.
Pchnięty, myślał, że wpada do wody. Nie, siedzi w motorówce. — Zakołysała się. — Odpłynął.
Huk, trzask. — Jakby teraz dopiero wszystkie pociski uderzyły w wyspę.
Ciemno. Tylko woda szumi.
Dopiero oprzytomniał ze snu i z tego, co przeżył.
— Kto strzelał? — Kto światło zepsuł? — Kto zamknął drzwi, kto otworzył? — Jakieś dwie siły stoczyły o niego bój: jedna go chciała zgubić, druga ocaliła.

Wyszedł Kajtuś na brzeg. Zatopił łódź. Ujrzał sylwetkę dwóch konnych żołnierzy.
— Chcę, żądam: czapka niewidka.
— Żądam, rozkazuję: czapka niewidka.
Skrył się. A był czas najwyższy, bo w tej chwili lampka elektryczna oświetliła miejsce, gdzie stoi.
— Słyszałeś — mówi pierwszy żołnierz. — Ktoś wylądował.
— Słyszałem, ale niema nikogo.
— No niema: ani łódki ani człowieka.
Teraz już wielki reflektor wojskowy oświetla Wisłę, przeszukuje wybrzeże.
— Patrz. Na czysto sprzątnęli wyspę i zameczek. — Szkoda: ładny był.
— Ładny. A zdawało mi się, że nie trafili.
— Co mieli nie trafić? — równo, jak po stole. — Wyspa to nie okręt i nie aeroplan. — Wycelowali prosto w latarnię. — Nasza artylerja dooobra.
— Sprzątnęli czarodzieja.
— Ty wierzysz, że to był czarodziej?
— Tak podobno mówią uczeni. — Albo gwiazdon z innej planety, albo czarodziej. — Sierżant opowiadał.
— Po mojemu, poco go było ruszać? Siedział spokojnie, — grał, śpiewał, — ludziom było weselej.
— Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi. — A jak most sztorcem postawił i powywracał drzewa? — Wiadomo, co takiemu wpadnie do głowy?
— Można mu wytłumaczyć. — Przydałby się Polsce czarodziej.
— Daj ty spokój. — Być u takiego w niewoli?
— Nasi podobno (sierżant mówił) nie chcieli jeszcze strzelać. Niemiec się uparł.
— A no: utopili i kwita.
— Kto wie: jeżeli czarodziej, może się wyratować; teraz dopiero mścić się zacznie.
— Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi.
Pojechali.
— Więc to swoi do mnie strzelali? Nie, nie będę się mścił. — Trzeba iść w świat.
Zgarbił się i ciężkim krokiem ruszył naprzód.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.