Kajtuś czarodziej/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Zebranie w Genewie. — Uczeni radzą. — Czary czy nie czary? — Nieznany Iks.

Nie rozumiał Kajtuś, o jakich to uczonych mówili żołnierze. Bo nie wiedział, co się działo na świecie od czasu jego pamiętnych awantur, a o czem gazety nie pisały, bo było tajemnicą.
Bo władze postanowiły uśpić czujność Kajtusia, żeby myślał, że może bezkarnie uprawiać swoje czary.

Więc każde państwo zagraniczne ma w Polsce swego konsula. Obowiązkiem konsula donosić o wszystkiem, co się w Polsce dzieje. — I tak samo Polska ma swoich konsulów we wszystkich obcych krajach.
Właśnie zaraz ci panowie, — francuz, niemiec, anglik — wysłali telegraficzne raporty.
Telegrafował konsul niemiecki do swojego rządu:
— Polacy zrobili jakiś wynalazek, który podnosi mosty do góry. Jest w Polsce ukryta fabryka samochodów, które fruwają w powietrzu, proszę zawiadomić o tem ministra wojny.
Ambasador francuski depeszował:
— Francja jest przyjaciółką Polski; tymczasem okazuje się, że Polska ma jakieś sekrety. Byłem dziś u polskiego ministra i powiedziałem, że to bardzo brzydko.
Anglik zażądał krótko:
— Proszę przysłać zdolnego detektywa. Są tu ważne tajemnice wojskowe. — Kurjer dyplomatyczny wyjechał dziś z listem, w którym wszystko dokładnie napisałem.

W Szwajcarji jest miasto Genewa. W tej Genewie każdy naród ma delegata. Siedzą tam ci delegaci i radzą, co robić, żeby wojen na świecie nie było. I to się nazywa Liga Narodów.
Właśnie dlatego ta Liga Narodów jest w Szwajcarji, bo to mały kraj, więc go się nie boją.
Dobrze: zebrali się delegaci w Genewie i radzą w sprawie Kajtusia.
Pierwszy mówi niemiec:
— Jesteśmy sąsiadami Polski. Polacy są w gorącej wodzie kąpani. To, co się stało w Warszawie, jest niebezpieczne dla naszych mostów, dla naszych zegarów, dla naszych kolei. Polacy lubią robić awantury.
— Niemcy się więcej awanturują, — powiedział delegat Polski.
Przewodniczący zebrania przerwał:
— Panowie, nie zebraliśmy się po to, żeby się kłócić i obrażać. Jeżeli delegat ma jakąś radę, niech powie, bo jeżeli nie, — odbiorę panu głos.
Niemiec mówi dalej.
— Polacy robią wynalazki wojenne i próby niebezpieczne. Zdobyli potężnego sprzymierzeńca.
— To nie sprzymierzeniec, ale wróg, może nawet szpieg. — Właśnie otrzymałem od mojego rządu wiadomość, że aresztowali szpiegów. — Pragniemy spokoju; mieliśmy otrzymać pożyczkę od miljonerów, ale oni przestraszyli się i wyjechali.
— Zgadzam się z moim polskim kolegą. Może Nieznany jest ich wrogiem. Więc chcemy okazać im pomoc.
— Bez łaski.
— Jaką pomoc? — pyta się przewodniczący.
— Poślemy naszą policję i żołnierzy i wspólnie zbadamy sprawę na miejscu. Polacy sami nie dadzą rady.
— Niech się pan nie boi.
— Wiem... Już wiem, — krzyknął nagle Francuz. — Panowie, trzeba się spieszyć, bo Nieznany naprawdę jest niebezpieczny.
— Więc co pan wie? — pyta się Anglik.
— Panowie, oddajmy tę sprawę w ręce uczonych. — Dziś, zaraz komisja uczonych jedzie do Warszawy. Jutro może być już zapózno.
Anglik zapalił fajkę, wyjął ołówek i notes.
— Ilu ma jechać uczonych?
— Niech jedzie dziesięciu.
— Dobrze. Pojedzie dziesięciu. — Kto?
— Jeden uczony fizyk, jeden uczony chemik, jeden inżynier i doktór...
— Panowie koledzy, — woła niemiec, — tak nie można. — Trzeba zastanowić się, trzeba pomyśleć. — Dlaczego ma być uczonych dziesięciu, a nie ośmiu albo dwunastu?
— Owszem, zastanawiaj się pan; kto panu broni?
— Rozważaj pan, jeśli pan ma czas, — krzyknął Włoch — bo my nie mamy czasu. - Nieznany, jest jak wulkan, który każdej chwili może wybuchnąć. Mówię tak, bo mam dokładne wiadomości z Warszawy.
— Spokojnie. Chwila cierpliwości — uspokaja zebranych anglik.
Francuz wyjął z kieszeni zgnieciony kawałek papieru, pożyczył od anglika ołówek i pisze coś.
Wszyscy czekają, a Niemiec mruczy pod nosem:
— Wszystko trzeba robić powoli i metodycznie.
Delegat francuski czyta z kartki:
— Więc z Londynu pojadą: fizyk, zoolog i spirytysta. Z Paryża jadą: chemik, lekarz i psycholog. — Z Rzymu: geolog i prawnik. — Z Berlina: filozof i historyk.
Niemiec zerwał się z krzesła i uderzył pięścią w stół.
— Wykluczone! — Wy poślecie po czterech, a my Niemcy tylko jednego uczonego? — To niesłychane!
Anglik wziął zgniecioną kartkę z rąk francuza, skrzywił się, bo była splamiona winem i sosem pomidorowym. — Zawstydził się francuz.
— Przepraszam: zapisałem na rachunku restauracji.
— Nie szkodzi. — Proszę oddać ołówek.
Anglik przepisał wszystko do notesu.
— Kto się zgadza, niech podniesie rękę do góry.
— Nie zgadzam się. — mówi Niemiec.
Wszyscy głosują, że tak właśnie dobrze. Tylko że w Genewie inaczej się mówi. Tam mówi się, że „delegat francuski osiągnął sukces“.
Tak się u nich nazywa.

Telegraf Ligi Narodów wysłał pięć depesz.
Zaraz z Londynu i z Paryża wyruszyli uczeni aeroplanem, z Berlina samochodem; a z Rzymu ekspresem na drugie posiedzenie przybyli do Warszawy uczeni włoscy.
Posiedzenia odbywały się w wielkiej tajemnicy w nocy, — w uniwersytecie na Krakowskiem Przedmieściu.
Zebranie zagaił (zaczął) polski astronom.
— Panowie koledzy. Wszystkie niezwykłe wypadki zebrane są i opisane: jest ich 365. Tłumacz przysięgły przełożył je na język francuski; przeczytajcie i przekonacie się, ile tu jest głupstw i bredni. — Co komu się przyśni, zaraz pędzi do policji i opowiada. — Przychodzą pijacy i plotą trzy po trzy. Oszuści chcą wyłudzić nagrodę i zwyczajnie kłamią. — Jakiś warjat twierdzi uparcie, że jest czarodziejem, że on to wszystko zrobił. — Jeśli się dwie baby pokłócą, zaraz jedna opowiada, że tamta jest czarownicą i o północy na miotle wyfrunęła z komina. Każdy przysięga, że widział wszystko na własne żywe oczy. — Opędzić się od nich nie można. To bardzo utrudnia pracę.
— Znam to, — wtrącił historyk. — Tak zawsze bywało. Ludzie lubią kłamać.
— Znam to, — mówi prawnik. — Niestety lubią ludzie kłamać.
Astronom mówi dalej:
— Odrzuciłem plotki i zostawiłem to, co podobne do prawdy. Macie panowie zapisane te fakty na osobnym arkuszu. — Prócz tego w szafie zebrane są dowody rzeczowe.
Astronom wskazał na oszkloną szafę, gdzie w słojach i w pudełkach leżały ponumerowane różne zebrane przedmioty. — Były tam fotografje, kamienie, noże, zeskrobana z szyldów farba, afisz o odczycie, kreda, poszarpane psy i koty w spirytusie, muchy, powietrze w balonach i to, co narobił w Łazienkach jeden z przechodzących wtedy słoni.
— Ja zbadam te psy i koty, — mówi zoolog.
— I ja też, — mówi chemik: czy nie były zatrute.
— Ja obejrzę most, — mówi fizyk.
— I ja, — mówi geolog.
Astronom dalej objaśnia:
— Na tym arkuszu jest raport, który złożyła inspektorowi rada pedagogiczna szkoły. — Nauczyciele myślą, że ktoś zatruł powietrze w szkole. — Może jakiś gaz albo morfina. Dawniej dentyści dawali do wąchania taki gaz rozweselający: da powąchać, a potem rwie ząb; a tego wcale nie boli, tylko się śmieje i żartuje. — Właśnie dlatego wzięliśmy do balonów powietrze z restauracji, z Łazienek i z Placu Teatralnego. — Nasi chemicy badali, czy są w niem jakieś domieszki; ale nie znaleziono nic podejrzanego.
— Sprawdźmy jeszcze raz.
— Doskonale. — Oddajemy panom nasze pracownie w politechnice i instytucie higjeny. — Znajdziecie tam wszystko co potrzebne do badań.
Uczeni, zmęczeni podróżą, przerwali posiedzenie. Zabrali papiery, żeby dokładnie przeczytać. — Obejrzeli dowody rzeczowe.
— Co to za włosy?
— To są włosy kelnera, którego Nieznany przylepił do sufitu.
— A to?
To rękaw z batystowej sukienki, w którą Niewiadomy przebrał policjanta. Policjant urwał i schował na pamiątkę.
Uczeni pożegnali się:
— Do jutra!

Na drugiem zebraniu mówiono o wyniku badań. Całkowicie potwierdziły to, co już przedtem powiedzieli polscy uczeni.
Potem poprosił o głos spirytysta.
— Panowie, wiem, że nie lubicie, gdy się mówi o duchach; więc nie zabiorę wiele czasu, znając waszą nieufność do naszych badań.
— Nie ufamy dlatego, że przekonaliśmy się wiele razy, że wasze sztuki — to zwykłe oszustwa.
— Nie przeczę. To też badamy coraz ostrożniej. Teraz też się często mylimy.
— Dlaczego wasze duchy robią wszystko po ciemku? — Dlaczego nie mówią wyraźnie, jak my, gdy chcemy coś powiedzieć, albo pokazać?
— Dlaczego? — Nie wiemy; ale może będziemy wiedzieli. — Może nie chcą mówić wyraźnie, a może nie mogą. — Nie umiemy się porozumieć z duchami; może będziemy kiedyś umieli?
— Więc chce nas pan przekonać, że to wszystko duchy zrobiły? — zapytał niecierpliwie historyk.
— Nie. — Tego nie mówię. Ale znalazłem w Warszawie medium i urządziliśmy seans. — Zgasiliśmy światło, usiedliśmy przy stole, wzięliśmy się za ręce. Na stole położyliśmy papier i ołówek.
— Wiemy już, jak to się robi. Więc cóż było dalej?
— Stolik siedem razy uniósł się w górę. Ukazały się w powietrzu światełka. Rozległy się czyjeś kroki. Usłyszeliśmy, że ołówek pisze. — Oto jest ta kartka.
Na kartce napisane było:
„Kopernik“.
A niżej:
„K—t—ś“.
Uczeni oglądają.
Co znaczą te litery?
Astronom patrzył długo na kartkę.
— To dziwne. Jeżeli na miejsce kresek wstawić litery, to może znaczyć albo
„K—toś“.
Albo:
„Kajtuś“.
Chwilę trwało milczenie.
— Panowie, — przerwał ciszę filozof — bądźmy ostrożni. — Bo możemy zgodzić się z tem, co mówił woźny szkoły i stróż magistratu: zamiast badać, będziemy szukali czarodzieja. — Wiemy, że wystarczy, żeby kilka osób coś zobaczyło, zaraz inni będą przekonani, że widzą to samo. — Tak właśnie dawniej bywało: ktoś jeden krzyknął, że widzi djabła, i zaraz wszyscy go widzą.
— I teraz fakirzy robią podobne sztuki. — Ogromne tłumy ludzi stoją i patrzą i widzą to, czego wcale niema.
— My prawnicy, znamy to. — Często świadek opowiada w sądzie, co widział, a było zupełnie inaczej. Nie kłamie nawet, ale się myli.
— Więc chcecie panowie, żeby napisać w protokule, że go wcale nie było? — Cóż w takim razie znaczą dowody rzeczowe? — Jak wytłumaczymy wypadki: numer dziewiąty, numer dwunasty, a choćby numer czwarty? — Jeżeli napiszemy, że świat może być spokojny, a jutro albo za tydzień stanie się znów coś takiego albo coś gorszego, co wtedy będzie? — Nie należy ludzi straszyć, zgadzam się; ale wzywając do spokoju, bierzemy na siebie dużą odpowiedzialność.
Do późnej nocy spierali się uczeni; wreszcie zapisali:
„Komisja uczonych stwierdziła, że Niewiadomy działał istotnie na terenie Warszawy“.
Nie duch, nie czarodziej, a Niewiadomy.
Wszyscy obecni podpisali protokuł.

Na trzeciem posiedzeniu psycholog przeczytał charakterystykę Nieznanego, to znaczy, jaki on jest.
— Odpowiadam na zadane mi przez panów kolegów pytania.
Pytanie pierwsze: Czy Nieznany był tylko jeden, czy paru, albo kilku? — Odpowiadam: jest jeden. — Wypadki zaczęły się od cmentarza, w pół godziny później przeniosły się na Nowy Świat, a w godzinę później do Łazienek. — Drugiego dnia zaczęły się przed hotelem, w pół godziny później — Plac Teatralny, a potem most. — Na to, by przesunąć zegary i zmienić afisze, musiałoby kilka tysięcy ludzi chodzić i robić to nawet w mieszkaniach. Niemożliwe, żeby tego nikt nie zauważył. Zrobione więc to było odrazu nieznanym nam sposobem.
Pytanie drugie: Czy Nieznany jest stary czy młody? — Odpowiadam: młody i niedoświadczony. Jego czyny — to żarty, to figle lekkomyślne. Kolega astronom był zanadto ostrożny, odrzucając niektóre czary (możemy to nazwać inaczej). Ja wierzę zeznaniom przekupki: wierzę, że Nieznany wysypał jej jabłka, a potem pomagał zbierać. (Numer wypadku sto czterdziesty).
Pytanie trzecie: czy Nieznanego należy się obawiać? — Odpowiadam: Nieznanego należy się obawiać. — On nie jest zły, ale łatwo unosi się gniewem. Gdy zrobi coś złego, żałuje, ale nie chce przyznać się do winy. Coraz chce czegoś innego, wszystko prędko go nudzi. — Wesoły, gdy na niego patrzą, a sam lubi się zastanawiać poważnie. Niecierpliwy, niekarny i psotnik — to jego wady. Dobre serce — to jego zaleta. — Czy ma silną wolę, nie wiem; bo nie posiłkuje się żadną maszyną ani żadnym znanym sposobem, gdzie potrzebna praca i wysiłek, pomysły swoje wciela w czyn zaklęciem. I to właśnie jest groźne.
Wniosek: chociaż niechętnie, ale muszę go nazwać młodym czarodziejem.

Rozgniewał się historyk:
— Koledzy, czyście zwarjowali? — Sądziłem, że mam zaszczyt po raz ostatni w historji stwierdzić, że czarodziejów niema. Sądziłem, że jesteśmy ostatnią w historji komisją, która raz na zawsze skończy już z dziecinną bajką o siłach tajemnych. — To wstyd. Co pomyślą ludzie, gdy przeczytają nasze protokuły? — Czary, zaklęcia, siła tajemna. — To wstyd, to hańba. — Wstyd, wstyd, wstyd!
Wstał z fotela najstarszy z uczonych, chemik, siwy staruszek:
— Kochani, mili koledzy. Czary były, są i będą. — Czy to nie czar, że z dwóch gazów możemy zrobić płyn — wodę, a wodę zamienić w twardy lód? — Czy nie czar, że możemy uśpić chorego i krajać, a on śpi i nie czuje? — Czy nie czar, że piorun wozi ludzi w tramwajach, i pali się pokornie w elektrycznej lampie, i głos i myśl naszą przenosi przez drut i bez drutu na tysiące mil? — Możemy fotografować kości żywego człowieka. — A mikroskop, teleskop, łódź podwodna, aeroplan? — Radio?
— To wiedza, a nie czary.
— Zgoda. — Więc znalazł się uczony Iks, któremu udaje się robić to, czego my nie umiemy, tylko robi to w tajemnicy, ukrywa się, — bo zamiast pożytku przynosi szkodę. — Zadaniem naszem jest ocenić jego siłę i stopień niebezpieczeństwa; zadaniem naszem wykryć go i porozumieć się z nim, unieszkodliwić, a jeśli trzeba — nawet zgładzić.

Na czwarte posiedzenie przybył z Ameryki specjalista, który znalazł nowy sposób sygnalizacji.
— Aparat jest bardzo prosty. — Dzwonek, lampka, numer i szkło matowe. — W razie niebezpieczeństwa lampka się zapala, dzwonek dzwoni, wyskakuje numer ulicy, a na szkle widać, czy to pożar, czy napad czy zbiegowisko. — Jeden człowiek czuwa nad całem miastem. Niebardzo chętnie daję już mój aparat do użytku; chciałem wprowadzić jeszcze niektóre ulepszenia; zupełnie gotowy będzie dopiero za rok; ale teraz może się przydać.
— Bardzo dziękujemy.
— No widzicie panowie. W tej trudnej sprawie wiedza wyczarowała nam pomoc.
Uczeni zebrali się i oglądają aparat.
— Co pan chce jeszcze ulepszyć?
— Po pierwsze, aparat działa tylko w promieniu dziesięciu kilometrów; chcę wzmocnić jego siłę. — Po drugie, aparat chwyta tylko jeden wypadek, a jeśli jednocześnie jest i pożar i rabunek, albo dwa napady na różnych ulicach, numery i obrazy mieszają się i trudno jest wiedzieć, gdzie i co się dzieje. — Po trzecie, obrazy na szkle nie są dość wyraźne: a chcę widzieć nietylko osobę, która tam gdzieś coś robi, ale i twarz, oczy, nos, usta — żeby ją można było sfotografować i poznać. — Mam już plan gotowy: jeszcze tylko jeden rok pracy. — Najtrudniejszy był początek: sześć lat się mordowałem. — O, patrzcie panowie.
Wynalazca pokazał rękę.
— Jak widzicie, mam tylko trzy palce u lewej ręki, bo dwa palce urwała mi maszyna. — Pięć miesięcy leżałem w szpitalu; myślałem, że już wszystko przepadło, bo oślepłem zupełnie.
Uczeni pochylili głowy.

Jeszcze kilka posiedzeń odbyli uczeni, a potem nie mieli już nic do roboty i zaczęli się nudzić.
Chcieli wrócić do domu, do swoich książek i pracowni.
— Jest spokojnie. Jesteśmy niepotrzebni.
— Nie, musicie zostać, — odpowiedziały rządy państw przez swoich konsulów.
— Ha, trudno.
Każdy siedzi w swoim pokoju, czyta, pisze, studjuje. Zbierają się rzadziej, — co drugi dzień, co trzeci.
— Nic nowego.
Rozmawiają o tem i owem. Zaprzyjaźnili się, bo taki już zwyczaj między uczonymi, że stanowią jakby rodzinę.
— Wiecie koledzy, — powiedział raz astronom, — jeżeli Nieznany więcej się już nie odezwie, mam myśl, która może wyjaśnić tajemnicę. — Ot, taka sobie fantazja.
— Prosimy.
— Czy nie zawitał na naszą ziemię mieszkaniec innej planety? — Bo jeżeli prawdą jest, że na Marsie mieszkają żywe istoty i więcej od nas umieją...
— Więc bajka o Gwiazdorach musiałaby okazać się prawdą?
— Cóż dziwnego? — Przecież tak mało wiemy. — Kiedy człowiek zaczynał się uczyć, taki czuł się mądry, — każdy sztubak myśli, że zjadł wszystkie rozumy. — Cóż dziwnego? — Mogą spadać na naszą ziemię kamienie - meteory, mógł spaść i Gwiazdor. — Pokręcił się, widzi, że niema nic ciekawego, i poszedł.
— Tylko trochę za głupi, jak na mieszkańca Marsa.
Roześmieli się wesoło.
I w tej właśnie chwili rozległ się dzwonek aparatu. Numer nie wyskoczył. Na szkle ukazało się coś niewyraźnego.
— Wygląda, jakby woda płynęła. Wygląda, jakby jakaś wyspa na wodzie.
Teraz drugi dzwonek: telefonu.
Stało się coś ważnego.
Bo zapowiedziane było surowo, żeby nikt nie przeszkadzał uczonym.
— Jestem przy telefonie.
Wiadomość: ukazała się nagle wyspa.
W trzy dni później — zamek na wyspie.
Potem: czarodziej tam już mieszka.
Co się stało, jak się skończyło, — wiemy.
Wróćmy do Kajtusia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.