Karol Szalony/Tom I/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

W tym samym czasie krzyżowcy, przeprawiwszy się przez Dunaj, weszli do Turcyi. Dokazywali oni cudów waleczności, miasta i zaniki poddawały się na ich łaskę i niełaskę, i nikt ich potędze oprzeć się nie zdołał; przybywszy pod Nikopolis, obiegli miasto, a przypuszczając szturm za szturmem, coraz, je bardziej ściskali nieprzebytym swoich wojsk pierścieniem.
Bajazet, o którym długo nic wcale nie słyszano, po łatwych bojach strawił lato na zbieraniu swej armii. Składała się ona z żołnierzy, zebranych z różnych krajów Azyi. Bajazet obiecywał im takie korzyści i takie nagrody, ze nawet ludzie z głębi Persyi pod jego sztandary przybywali. Jak tylko ujrzał się wodzem i panem tak wielkiej potęgi, natychmiast ruszył w drogę, przebył Dardanelską cieśninę potajemnie, odpoczął w Adryanopolu tyle czasu, ile było potrzeba na odświeżenie armii, i przybył na odległość kilku zaledwie mil od miasta, które rycerstwo chrześcijańskie obiegło. Wtedy polecił Urnus-Begowi. jednemu ze swoich najwierniejszych i najwaleczniejszych, ażeby rozpoznał miejscowość, dostał języka i skomunikował się, jeżeli to jest możebne;m, z Dogan-Begiem, rządcą Nikopolisu. Poseł powrócił niezadługo, mówiąc, że niezliczona armia chrześcijan zamknęła wszystkie przejścia i nie dopuściła go do oblężonego miasta. Bajazet uśmiechnął się pogardliwie, a gdy noc nadeszła, kazał sobie przyprowadzić konia swego rączego, skoczył mu na grzbiet, a przebiegłszy cały obóz chrześcijan uśpionych, lotem błyskawicy, jakby duch wiatru wbiegł na pagórek, wznoszący się nad miastem Nikopolis, a zatrzymując się, wielkim głosem wykrzyknął:
— Dogan Beg!...
Szczęście dowódcy załogi Nikopolisu zaprowadziło go w tej chwili właśnie na wały twierdzy. Rozpoznał on głos, który go wołał, i odpowiedział mu. Wtedy wódz hord azyatyckich zapytał go po turecku o stan miasta, o to: czy i ile znajduje się w twierdzy zapasów żywności i amunicyi. Dogan odpowiedział:
— Z łaski Boga i Jego proroka Mahometa, bramy i mury miasta silne są i dobrze bronione. Żołnierze twoi, panie, jak to sam widzieć możesz świętemi oczyma twemi, czuwają dniem i nocą, i mają dosyć żywności i amunicyi.
Wtedy Bajazet, dowiedziawszy się tego, co chciał wiedzieć, zstąpił ze wzgórza.
Tak zeszedł czas do 28 października, do wilii św. Michała Archanioła, Było około godziny dziesiątej rano. Wszyscy panowie i całe rycerstwo francuskie zebrane było pod namiotem hrabiego de Nevers, który wydawał wielki obiad. Właśnie pito wina Węgier i Archipelagu, a cała ta młodzież gadatliwa i wesoła tworzyła na rachunek przyszłości najpiękniejsze projekty. J. M. pan Jakób de Helly sam jeden był smutny i ponury; szydzono nawet trochę z jego osowiałości. Przez jakiś czas pozwalał on śmiać się. i drwić, wreszcie zniecierpliwiony podniósł czoło, słońcem Wschodu opalone, i rzekł:
— Mości panowie, śmiejcie się i szydźcie, to nic nie szkodzi nikomu. Spaliście wy, gdym ja czuwał, i nic nie widzieliście i nie słyszeliście z tego, com ja widział i słyszał. Nocy minionej, podczas gdy oprowadzałem straże w obozie, widziałem cud niebieski i słyszałem głos ludzki, który mnie strwożył, bo przeczuwam, że niebo i ziemia nic nam dobrego nie wróżą.
Rycerze poczęli się śmiać, drwiąc z Amurata-Baraquina i z jego nieobecności. Niektórzy nawet zapewniali, iż taki pies niewierny, jak on, nie ośmieli się zaczepić i atakować rycerzy chrześcijańskich.
— Król Basaac — tem imieniem bowiem zwą Bajazeta kroniki — jest niewierny, to prawda — odparł J. M. pan de Helly — ale jest to książę otwarty, surowy, waleczny i w swej fałszywej wierze poważny i stateczny. Wypełnia on z taką skrupulatnością przepisy religii fałszywego swego proroka, że daj Boże, abyśmy kiedykolwiek tak wykonywali przykazania prawdziwego Boga naszego. Co zaś do jego odwagi, to kto go zobaczy choć raz w dniu bitwy tak, jak ja go widziałem, ten jej nigdy w wątpliwość nie poda, póki żyw będzie. Wołacie wielkim głosem, aby przybył; nie obawiajcie się, przybędzie on, jeżeli go dotąd jeszcze niema gdzie w pobliżu.
W tejże samej chwili firanki namiotu rozchyliły się i stanął w nich żołnierz, biegnący pędem, cały okryty potem i kurzem. Żołnierz ów od progu wykrzyknął:
— Do broni! miłościwi panowie, do broni!... grozi wam podejście i niebezpieczeństwo wielkie, gdyż oto ośm czy dziesięć tysięcy Turków nadjeżdża na rączych rumakach!...
Wypowiedziawszy to, żołnierz ów wybiegł, niosąc dalej wiadomość tę samą innym wodzom armii.
Rycerze wszyscy porwali się na tę wieść, spoglądając na siebie ze zdumieniem, gdy hrabia de Nevers, wybiegając przed namiot, począł wołać potężnym swym głosem, tak, aby każdy usłyszał:
— Do broni! do broni, mości panowie! do broni! Nieprzyjaciel się zbliża!...
Niezadługo okrzyk ten rozległ się po całym obozie.
Paziowie pośpieszyli siodłać konie, rycerze wezwali swoich koniuszych i, rozgrzani jeszcze winem i biesiadą, rozbiegli się szukać swoich zbroi. Gdy zaś młodzi jeźdźcy doznali trudności przy wkładaniu nóg w strzemiona z powodu szpiczastych swych ciżem, hrabia de Nevers pierwszy dał dobry przykład, obcinając końce zakrzywione trzewików swych ostrzem miecza. W jednej chwili ludzie ci z aksamitnych zmienili się w żelaznych. Każdy wskoczył na swego konia uzbrojony i stanął pod swą chorągwią. Rozwinięto i rozpuszczono na wiatr chorągiew wielką Matki Boskiej, którą odebrał z rąk hrabiego de Nevers admirał Francyi J. M. pan Jan de Vienne.
W tej właśnie chwili rycerz z chorągwią wpadł przed nich, osadzając konia. Na chorągwi rycerza widać było jego herb: w polu srebrnem krzyż czarny w kotwicę rozdzielony. Rycerz ów zatrzymał się pod chorągwią Matki Boskiej, około której zebrani już byli prawie wszyscy baronowie Francyi, i począł głosem wielkim wołać:
— Ja, Henryk d’Eslen Lemhalle, marszałek króla Węgier, przysłany jestem do was, Mości panowie, przez mego króla i pana, który was uprzedza, abyście nie wydawali bitwy, zanim nie dostaniecie innych wieści, gdyż obawia się on, czy armia nieprzyjaciela nie jest o wiele liczniejszą, aniżeli się naszym strażom zdawało. Król wysiał jeźdźców na zwiady po raz drugi. Otóż, Mości panowie, czyńcie, jak wam mówię, gdyż mówię z rozkazu króla, który wam tę radę daje. A teraz opuszczam was i wracam, nie mogąc tu pozostawać dłużej.
Po tych słowach odbiegł również szybko, jak szybko przybył.
Wtedy książę de Nevers spytał J. M. pana de Coucy, co czynić należy.
— Należy iść za radą króla węgierskiego — odpowiedział zapytany — gdyż rada ta dobrą mi się wydaje.
Ale hrabia d’Eu podbiegł ku hrabiemu de Nevers, rozgniewany, że wprzód, aniżeli jego, zapytano o zdani© pana de Coucy.
— Tak! to tak! miłościwy panie — zawołał — król Węgier chce sobie przywłaszczyć i chwałę zwycięstwa. Myśmy mieli przednie straże, on nam je odebrać przychodzi. Niech mu tam będzie posłuszny, kto chce, byle nie ja!
A wyrywając z pochwy, liliami ozdobionej, swój miecz marszałkowski, wykrzyknął do swego chorążego:
— Naprzód z chorągwią! W imię Boże i Świętego Jerzego! naprzód! Niech to dziś będzie okrzyk każdego prawego rycerza!...
Gdy J. M. pan de Coucy widział, jak się rzeczy mają, odwrócił się do pana Jana de Vienne, trzymającego chorągiew główną Matki Boskiej, i zapytał:
— A teraz cóż nam robić wypada? widzisz bowiem waszmość, co się dzieje!
— Co nam robić wypada? — odpowiedział J. M. pan de la Tremouille, przedrzeźniając to pytanie. — Co robić!? Oto niech wiekiem obarczeni rycerze cofną się i pozwolą młodym iść naprzód!...
— Panie de la Tremouille — odparł pan, de Coucy — zobaczymy w bitwie, kto pójdzie naprzód, a kto pozostanie w tyle. Staraj się tylko waszmość, aby głowa waszego konia była zawsze blizko ogona mego rumaka. Ale nie do was mówiłem. Pytałem J. M. pana de Vienne i pytam go powtórnie, co według niego czynić nam wypada?
— Mój kochany — odpowiedział pan de Vienne — gdzie zdania rozumu nie słuchają, tam zapanować musi zuchwalstwo! Tak, bezwątpienia, powinnibyśmy oczekiwać króla Węgier, lub co najmniej trzystu naszych, których wysłałem dziś rano po żywność dla ludzi i koni. Ale ponieważ hrabia d’Eu chce koniecznie iść naprzód przeciw nieprzyjacielowi, musimy iść za nim i walczyć, jak będziemy mogli najlepiej. A zresztą, spojrzyjcie oto, patrzcie, chociażbyśmy się chcieli cofnąć teraz, już byłoby zapóźno!...
W istocie, z prawej i lewej strony rycerzy wznosiły się tumany kurzu, wpośród których od czasu do czasu błyskała zbroja stalowa. Były to dwa skrzydła armii Bajazeta, które, obszedłszy już wojska chrześcijańskie, dążyły w celu złączenia się i zajęcia tyłów tej armii. Wszyscy więc ci, którzy mieli pewne doświadczenia w sprawach wojennych, widzieli, że bitwa przegrana, ale mimo to ruszyli naprzód.
Wszyscy z okrzykiem całym pędem koni rzucili się na Turków. Siedmiuset rycerzy natarło na dwudziestopięciotysięczną armię!...
Tak w pełnym galopie i z, kopiami naprzód pochylonemi wpadli oni na awangardę turecką, która rozstąpiła się, odkrywając szereg zaostrzonych i końcami naprzód ustawionych palisad, o które rozpędzone konie uderzyły piersiami. Podobne fortyfikacye powinnyby były być zdobywane przez piechotę, ale wojska tej broni były wszystkie pod rozkazami króla węgierskiego. Kilku rycerzy zeskoczyło z koni. Poczęli oni, mimo gradu strzał, padających na nich, kopiami swemi rozbijać te palisady. Niezadługo uczynili wyłom, którym przejść mogło w jednym rzędzie dwudziestu ludzi. Było to więcej, niż było potrzeba. Cała armia krzyżowców rzuciła się w ten wyłom, nie troszcząc się, czy będzie on dosyć wygodny do odwrotu. Dopalili oni piechoty tureckiej, przedarli się przez nią, potem zaś, zwracając się w miejscu, przeszli raz jeszcze przez jej szeregi, tratując Turków kopytami swych koni.
Nagle usłyszeli na prawo i na lewo odgłosy trąb i cymbałów. Były to skrzydła armii Bajazeta, które się do siebie zbliżały, podczas gdy jazda turecka, złożona z ośmiu tysięcy ludzi, z której, jak powiedzieliśmy, Bajazet uczynił swą straż przednią, zaatakowała ich z przodu. Gdy zobaczyli wojsko to całe, błyszczące od złota, chrześcijanie pomyśleli, że cesarz sam znajduje się w ich szeregach. Znowu tedy sformowali szyk bojowy, i rzucili się na kawaleryę z takąż samą gwałtownością, jak poprzednio na piechotę. Wojsko to nie stawiło silniejszego, niż pierwsze, oporu i mimo powagi liczebnej, ulegając waleczności francuskich rycerzy, rozbiegło się na wszystkie strony, jak wielkie stado owiec, wpośród które wpadnie zgraja wilków.
Francuzi, goniąc za nimi, wpadli na istotny front bojowego szyku Bajazeta i tutaj dopiero znaleźli opór prawdziwy, gdyż tam właśnie znajdował się sam cesarz.
Jednakże rycerze francuscy, pod ochroną doskonałych swych zbroi, wdarli się w te gęste masy, jak żelazny klin w pień dębowy, ale, jak klin, zostali też niezadługo ściśnięci i przygnieceni skrzydłami wojsk tureckich. Wtedy każdy widział dobrze i zrozumiał, jaki błąd popełniono, że nie czekano na króla Węgier i jego sześćdziesięciotysięczną armię, gdyż garstka rycerzy francuskich tworzyła punkcik zaledwie maleńki w tej masie niewiernych, która tylko zewrzeć się potrzebowała, aby ten punkcik zatopić.
Pomimo bohaterskich wysiłków, bitwa też przegraną została, a wszyscy niemal znaczniejsi rycerze francuscy wyginęli. Dostało się przy tem i Węgrom, których ucieczka nie uratowała, bo Turcy, na lepszych koniach pędząc za nimi, dognali ich i straszną rzeź im sprawili.
Bitwa trwała trzy godziny. Trzeba było trzech godzin stu ośmdziesięciu tysiącom azyatów do zmożenia siedmiuset rycerzy!... Gdy bitwa się skończyła, Bajazet przebiegł na koniu obóz chrześcijański i wybrał dla siebie namiot króla Węgier, w którym znajdowały się naczynia stołowe złote i srebrne, używane do uczty, wyprawionej przez króla w wigilię bitwy. Inne namioty pozostawił swej starszyźnie i żołnierzom, potem kazał sobie zdjąć zbroję, i postanowił wypocząć, bo walczył, jak lew. Zaczem zasiadł przed drzwiami na dywanie, zwyczajem tureckim, i przywołał swoich generałów i przyjaciół, chcąc porozmawiać z nimi o odniesionem zwycięstwie. Oni też natychmiast stawili się na to wezwanie, a ponieważ Bajazet był z dnia tego zadowolony, śmiał się, żartował wiele z nimi, mówiąc, że niezadługo zdobędzie całe Węgry, a potem wszystkie królestwa i kraje chrześcijańskie, gdyż, jak twierdził, chciał naśladować swego poprzednika, Aleksandra Macedońskiego, który przez dwanaście lat trzymał świat cały pod swem panowaniem, czczony i wielbiony przez wszystkich.
W końcu wydał następujące rozkazy: najpierw kazał sobie przedstawić dnia jutrzejszego wszystkich niewolników; powtóre, zebrać ciała poległych, zrewidować je i tych, którzyby się wydawali znakomitszymi, odłożyć razem osobno, gdyż miał zamiar wyprawić ucztę przed tą hekatombą ludzką; po trzecie zaś, kazał wybadać, czy król Węgier uciekł, czy zabity został, lub też wzięty do niewoli.
Gdy nareszcie Bajazet wypoczął, kazał sobie przyprowadzić świeżego konia; powiedziano mu bowiem, że walka była dla jego ludzi wielce morderczą, chciał się przeto osobiście przekonać, o ile te wieści były prawdziwe, i w tym celu postanowił zwiedzić pole bitwy; przekonał się też sam własnemi oczyma, że nie tylko nie przesadzono w raportach poniesione straty, ale nawet zatajono przed nim co najmniej połowę, gdyż na jednego trupa chrześcijańskiego rycerza spotykał trzydzieści i więcej trupów swych dzikich żołnierzy. Był więc tem mocno zagniewany i rzekł:
— W istocie ciężką walkę stoczyliśmy tutaj, a chrześcijanie bronili się, jak lwy, ale bądźcie spokojni, żywi zapłacą za umarłych!... Jedźmy dalej.
A im dalej jechał, tem się bardziej dziwował czynom wojennym nieprzyjaciół. Przybył nareszcie do miejsca, gdzie padli panowie de la Tremouille, ojciec i syn, a dokoła nich nagromadzone były góry trupów niewiernych. Przebiegł drogę, którą przedzierał się Jan de Vienne, i ujrzał ją całą na prawo i na lewo trupami usłaną. Doszedł do miejsca, gdzie rycerz ten poległ, i zobaczył go, leżącego na chorągwi Matki Boskiej, którą tak silnie ściskał w swych zesztywniałych rękach, że trzeba było je uciąć, aby ją z nich wydrzeć.
Dwie godziny stracił tak Bajazet na zwiedzaniu pola bitwy, poczem powrócił do namiotu swego, gdzie nie mogąc oka zmrużyć przez noc całą, przeklinał tych nikczemnych, nad którymi zwycięstwo kosztowało go więcej, niż którakolwiek porażka. Nazajutrz rano, gdy uchylił firanek namiotu, ujrzał zgromadzonych głównych naczelników armii swojej, którzy oczekiwali polecenia jego co do zabranych w niewolę jeńców, gdyż krążyła wieść, iż wszyscy mają ponieść śmierć przez ucięcie głowy i że nikt z nich przy życiu zachowany nie zostanie. Jednakże Bajazet zastanowił się nad okupem, jaki za tak szlachetnych rycerzy dostać może; kazał tedy zawołać dragomanów i tłómaczów, i zapytywał ich: którzyby pomiędzy pozostałymi przy życiu byli najbogatsi i najznakomitsi. Odpowiedzieli mu oni, że sześciu jeszcze podało swoje nazwiska, jako najznakomitsze w rycerskim stanie. Byli to naprzód Jego Wysokość Jan Burgundzki, hrabia de Nevers, wódz i naczelnik wszystkich innych, powtóre J. M. Filip d’Artois, hrabia d’Eu, dalej panowie Eeguerrard de Coucy, hrabia de la Marche, Henryk z Baru i wreszcie J. M. pan Guy de la Trémouille. Bajazet chciał ich zobaczyć, a gdy wszystkich jeńców przed nim stawiono, kazał im przysiądz, że będą mówili całą prawdę i podadzą swe nazwiska prawdziwe. Przysięgli też na jego żądanie. Bajazet dał znak hrabiemu de Nevers, aby się zbliżył.


Dwie godziny stracił tak Bajazet na zwiedzaniu pola bitwy...

— Jeżeli ty jesteś naprawdę tym — rzekł mu przez tłómacza — kim się być mienisz, to jest Janem Burgundzkim, to daruję ci życie, i daruję ci je nie dla imienia twego, ani dla okupu twego, ale dlatego, iż jeden ze znawców przyszłości powiedział mi, że ty sam przelejesz więcej krwi chrześcijańskiej, aniżeli wszyscy Turcy razem wzięci.
— Basaacu! — odparł hrabia de Nevers — żadnej łaski dla siebie nie proszę! Obowiązkiem jest moim podzielić los tych, których poprowadziłem przeciw tobie. Jeżeli oni okup złożyć mają, ja też okup złożę; jeżeli oni umierać mają, i ja z nimi życie położę!
— Stanie się, jak ja zechcę, nie tak, jak się tobie podoba — odpowiedział cesarz.
I kazał odprowadzić go do towarzyszy, a z nimi razem do namiotu, który im służył za więzienie.
Po krótkim namyśle, Bajazet, sprawdziwszy tożsamość osób, pozostawił przy życiu kilku najznakomitszych rycerzy francuskich, resztę towarzyszy niewoli kazał żołnierzom swoim mieczami zarąbać. Około trzystu jeńców straciło w ten sposób życie. Cesarz przypatrywał się sam temu krwawemu widowisku, które trwało przeszło trzy godziny. Ułaskawieni zaś, z J. M. de Nevers na czele, mieli się okupić; w tym celu dozwolono J. M. de Helly wyjechać do Francyi z listami do króla i do rodzin jeńców po pieniądze.
Poseł zaprzysiągł, że dobrowolnie powróci do niewoli, i puścił się natychmiast w drogę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.