Koroniarz w Galicyi/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI,


jako książe Artur wzrastał w łaskę i miłość okolicy błotniczańskiej i jako książęta w ogóle są nader kochania godnemi istotami.

Nie wiadomo mi, czy p. Artur czuł się mocno zbudowanym rozmową, którą słyszał przy obiedzie, i czy przypadkiem odroczenie uchwały, dotyczącej formy sucharów, przeznaczonych dla wyruszającego w pole oddziału, nie wydało mu się tak głęboko obmyślanym krokiem politycznym, jak nam sześć lat później wydało się odroczenie kwestyi rezolucyi sejmu galicyjskiego w Radzie państwa. Na każdy sposób, p. Artur jako politycznie wykształcony człowiek przyjmował tę zwłokę z większym nierównie spokojem, niż inni cucyglery, Koroniarze i Galicyanie. Ci byli zupełnie tak usposobieni, jak wyborcy galicyjscy, którym p. Kaiserfeld nadaremnie tłumaczył, iż pospieszne załatwienie kwestyi rezolucyjnej byłoby niezgodne z ważnością sprawy, z godnością Izby i z różnemi jeszcze innemi rzeczami. P. Keiserfeld mówił bardzo pięknie, posłowie słuchali go pilnie i ze skupieniem umysłu, ale wyborcy powiedzieli, że w Wiedniu odraczają sprawę rezolucyjną na to, ażeby jej nigdy nie załatwić. Tak też cucyglery w r. 1863, ilekroć dla nierozstrzygniętej jakiej trudności powyższego rodzaju, dla braku sucharów, słoniny albo szczotek do butów zwlekano wyprawienie oddziału za granicę, krzyczeli w niebogłosy, że „panowie, książęta, hrabiowie“ po prostu chcą dać wyłapać cały oddział przez c. k. władze niebezpieczeństwa publicznego, zamiast wysłać go na Moskali. Żadnemu na myśl nie przyszło, że słoninę trzeba pierwej uwędzić, suchary upiec, szczotki do butów zamówić u szczotkarza i t. d.; że każda z tych czynności składa się z wielu innych pomniejszych, i że każdy znowu szczegół musi być należycie obmyślany, przedyskutowany i przez kilka instancyj zatwierdzony. Wszystko to wymaga wiele, bardzo wiele czasu, jak tego dowodzi najlepiej historyczny fakt, iż od lipca 1863 do marca 1864, to jest przez ośm miesięcy, władze narodowe obwodu Cybulowskiego nie były w stanie porozumieć się należycie co do ilości, jakości i formy owych wyżwymienionych sucharów, podczas gdy jednocześnie władze wojskowe naradzały się niemniej pilnie, długo i bezskutecznie, ażali nie byłoby pożytecznem, by kosynier miał u kosy hak, zapomocą którego mógłby jeźdźców nieprzyjacielskich ściągać z koni, a następnie powalonych na ziemię zarąbać. Sprawa ta musiała się przewlec, albowiem jeden z oficerów twierdził, że skoro okoliczności pozwolą dosięgnąć nieprzyjaciela kosą, to nie potrzeba haka, bo można go zarąbać bezpośrednio i fatygę spadania na ziemię zostawić jego dobrej woli i ochocie. Widzimy tedy, że była różnica zdań, która musiała być wyrównaną, i która byłaby nawet była wyrównaną, gdyby nie było brakło czasu. Ale cucyglery nie chcieli tego zrozumieć, a wyborcy galicyjscy nie chcą zrozumieć powodów odroczenia rezolucyi, zkąd w 1863 roku krzyki na naczelników, na komitety i na sztaby, a w r. 1869 na delegacyę, na rajchsrat, na dr. Giskrę i na tego wielkiego polskiego męża stanu, co to pozwolił nam tak łaskawie walczyć „legalnemi środkami“ przeciw ministerstwu, w którem sam zasiada.
A propos, dziwi mię, że jeszcze nikt nie podniósł należycie tego zdarzenia, i że przynajmniej Czas w interesie „familii“ nie zadał sobie pracy kanonizować p. ministra za tę jego szlachetność i wspaniałomyślność. Pan minister ma po swojej stronie tylko policyę, armię, skarb państwa, rajchsrat i kamarylę, a my mamy legalne środki, to jest mamy pana Armatysa i pana Widmana z panem Piątkowskim. Widocznie przewaga jest po naszej stronie, ale pan minister pozwala nam korzystać z tej przewagi, pozwala nam walczyć naszemi niezwyciężonemi legalnemi środkami:

Tobie szabla, a mnie kij,
Teraz–że się ze mną bij!

Oczywista rzecz, że p. Piątkowski będzie miał policyę p. ministra na jedno śniadanie, pan Armatys uprzątnie się z rajchsratem i z jego niemiecką wolnością małym palcem u lewej ręki, a pan Widman armię, dług państwa i kamarylę schowa do kieszeni w kamizelce i jeszcze mu się zostanie miejsce na Węgrów, gdyby im przypadkiem przyszło do głowy sprzeciwiać się systemowi federacyjnemu. Nie śmiem twierdzić, że to przyspieszy koniec niniejszej powieści, od której wątku podobno dość daleko odbiegłem; ale ja trzymam się zasady, że wszędzie, zawsze i przy każdej sposobności powinniśmy sławić pana ministra rolnictwa, za to, że pozwala nam walczyć z sobą, skoro mamy tak potężną broń w ręku.
Mówiłem powyżej o krzykaczach i malkontentach różnego rodzaju. Jest to naród nieznośny i po części tak nieortograficzny, jak List otwarty hr. Golejewskiego; ale na szczęście mogę powiedzieć, że mój bohater, p. Artur, nie należał do niego, a przynajmniej przestał do niego należeć, odkąd czuł się już nie panem, ale księciem Arturem. Książęta rzadko kiedy należą do malkontentów, chyba że jaki hrabia schwyci im z przed nosa koncesyę na kolej żelazną. Książęta należą, czasem i do opozycyi, ale tylko wtedy, gdy plebejusze są u steru. Książę Artur nie znajdował się w żadnym z tych dwu wypadków, musiał tedy uznać, że oddział, o którym była mowa w Zabużu, nie może być wysłanym za granicę, póki nie będzie miał sucharów; że suchary piec nie można, póki się nie wyjaśni, czy mają być pszenne lub żytnie, i że wtenczas pozostanie jeszcze do rozstrzygnięcia ważne pytanie, ażali mają być okrągłe, podłużne lub czworograniaste.
Książę Artur, zostawszy sam na sam z panią Podborską, która go zabrała z sobą do ogrodu, nie taił się bynajmniej z tem zdaniem swojem w kwestyi sucharów i wymarszu na Moskwę. Pani Podborska podziwiała niezmiernie głęboki zmysł strategiczny, administracyjny i polityczny „księcia“, i objawiła mu bez ogródek, iż on jest pierwszym z biorących udział w powstaniu, z którego ust słyszy tak zdrowe zdanie.
— Wszyscy ci inni panowie powstańcy — rzekła — to zapalone głowy, wymagają rzeczy niemożliwych, a gdy im tego dać nie możemy, to narzekają na nas, arystokracyę....
Pani Podborska i książę Artur czuli się w tej chwili rzeczywiście na wskróś arystokratami. Jest jakieś niezbadane dotąd prawidło psychologiczne, na mocy którego każdy może obudzić sam w sobie przeświadczenie tego rodzaju. Potrzeba tylko chcieć wyobrazić sobie, że się jest księciem, a przeświadczenie to przeniknie człowieka aż do kości, osiędzie na jego czole i objawi się nawet na chustkach od nosa i na szkarpetkach w formie mitry, wyszytej czerwoną włóczką. Gdyby w tej chwili jaki Sanguszko rozmawiał z jaką Potocką, reszta świata nie mogłaby im się była wydać bardziej plebejuszowską, niż się wydawała księciu Arturowi i p. Podborskiej.
— Ach, pani! — odparł książę Artur na jęk boleści arystokracyi polskiej, wydany przez usta dziedziczki Zabuża — ci demokraci są wiecznie niepoprawni. Rozpoczęli to powstanie Bóg wie po co, i Bóg wie, dokądby je byli zaprowadzili, gdybyśmy im zaraz z początku nie byli wydarli kierownictwa z ręki. Podczas organizacyi, która poprzedziła powstanie, trzymaliśmy się oczywiście na uboczu. Demokraci robili swoje, ale my oczywiście, tont simplement, nie daliśmy pieniędzy, więc nie było ani broni, ani żadnych innych zapasów w chwili wybuchu. Malgré cela, figurez vous, Madame ces mouvaises têtes nie dały się odwieść od swego; musieliśmy tedy bon–gré mal–gré wziąść wszystko w nasze ręce, inaczej doczekalibyśmy się byli rowolucyi socyalistyczno–komunistyczno–kosmopolitycznej.
Mon Dieu! — zawołała pani Podborska — co też książę mówisz! Czy to być może! Po doświadczeniach z r. 1848 miałżeby kto odwagę?..
Je vous assure, madame, że tu nie chodziło o nic innego, jak tylko o wyrznięcie szlachty i wielkich kapitalistów, o równy podział majątków, o zniesienie węzłów łączących rodzinę, i wszelkich wyobrażeń moralnych i religijnych. Dernièrement encore, miałem sposobność spotkać się z podobnemi teoryami o parę mil ztąd, u p. aptekarza w Błotniczanach....
P. Podborska była tak przerażona, że instynktowo przysunęła się do księcia Artura, i poczęła go wypytywać o szczególe agitacyi socyalistyczno–komunistyczno–kosmopolitycznej.
Mais, je vous dis madame, to było coś gorszego, niż konwencya francuzka! Może jakich sześćdziesięciu zagorzałych komunistów, z oczyma zabiegłemi krwią, w czerwonych koszulach, z sztyletami ukrytemi w cholewach, stało naokoło stołu, na którym aptekarz z ogromnym puharem rumu w ręku wznosił toast na śmierć wszystkich książąt, szlachciców i szlachcianek, na zniesienie prawa spadkowego, na zaprowadzenie rozwodów dowolnych itd.
— Ależ to straszne, to okropne, ten człowiek sam przecież ma dzieci! Wszak nieprawda, uważałeś zapewne książę, że podobno jakąś córkę?
— Ach tak — rzekł książę ze znudzonym uśmiechem w twarzy — ma jakąś tam córkę. Mais elle partage ses idées! I książę rozśmiał się mocno.
— O, filut z księcia, coś to jest z tą córką! Vous dites donc, że ona podziela jego idee? Jużci nie o rozwodzie i nie o zniesieniu prawa spadkowego?
Pas précisément o rozwodzie, ale.... (tu książę uśmiechnął się znacząco), ale ta pełna nadziei Błotniczanka twierdzi i stara się udowodnić przykładem, iż nasze teorye o potrzebie jakiego ślubu w ogóle są próżniaczym wymysłem! a potem.... potem rozwód już niepotrzebny.
— Ach czy doprawdy? Panna Odwarnicka jest tedy.... emancypowaną panienką? — I ponieważ ciekawość wrodzona kobietom nad wszelką miarę obudziła się była w pani Podborskiej, zapytała dalej:
— Czy może usiłowała nawrócić księcia do swoich teoryj?
— Zadawała sobie wszelką pracę w tym kierunku, ale nie mogłem przecież żadnego z tych sześćdziesięciu sankiulotów robić nieszczęśliwym!...
Okrzyk przerażenia ze strony pani Podborskiej przerwał dalszą mowę księcia. Wyciągnęła rękę, wskazując na poręcz kanapki ogrodowej, na której siedział książę. Ten ostatni obrócił się, wydał okrzyk, znamionujący także coś nakształt chwilowego ubytku cywilnej i wojskowej odwagi, i zrywając się z kanapki, cofnął się ku pani Podborskiej.
Za kanapką stał ów akademik kijowski, którego oryginał i fotografowaną kopię oglądaliśmy w domu pana Odwarnickiego w Błotniczanch. Był blady i drżący, a w ręku ściskał konwulsyjnie jakieś narzędzie ogrodnicze, które znalazło się było przypadkiem obok kanapy. Ani kropli krwi nie było w jego twarzy, a roziskrzonemi swojemi oczyma patrzył na p. Artura, jak gdyby pragnął kilkoma haustami krwi książęcej przywrócić naturalny koloryt swoim policzkom.
Pan Artur był także blady, i gdybym twierdził, że nie trząsł się trochę, muza historyi nazwałaby mię kłamcą i mściwe Harpie i Erynie zagnałyby mię kiedyś jeszcze do bióra redakcyi Dziennika Lwowskiego pod pretekstem, że zasłużyłem sobie być współpracownikiem tego nie ze wszystkiem prawdomownego organu. Przyznaję tedy, że główny mój bohater trząsł się ze strachu, zapominając, iż poziome to uczucie nie przypada bynajmniej do roli potomka Ruryków, Igorów i Włodzimierzów Wielkich.
P. Mieczysław Kwaskowski, któremu droga wypadła była także na Zabuże, jak księciu Arturowi, zajechał był przed ganek w chwili, kiedy służba, korzystając z rozpoczętej przez p. Podborskiego puli preferansa i z przechadzki Jaśnie pani po ogrodzie, używała miłej poobiednej syesty. Nie zastawszy nikogo w przedpokoju i w salonie przytykającym do ogrodu, skierował on był swe kroki ku altance ogrodowej, zkąd go dolatywały jakieś głosy. Tym sposobem stał się mimowoli słuchaczem sprawozdania, uczynionego przez p. Artura z wczorajszej wieczornej zabawy u pp. Odwarnickich. Szanowni czytelnicy spostrzegli już zapewne, że sprawozdanie to było nie we wszystkich punktach dokładne, a w niektórych przypominało nawet owe sławne sprawozdanie Dziennika Lwowskiego ze zgromadzenia wyborców, odbytego we Lwowie dnia któregoś tam czerwca r. 1869. P. Kwaskowski, nieostrzelany jeszcze z praktykowanym przez demokracko-książęcych publicystów sposobem podawania sprawozdań, rozgniewał się mocno, tak mocno, że nie mógł znaleźć słów na wypowiedzenie swego oburzenia. Dziwi mię mocno, iż młodzieniec ten, jakkolwiek biegły w medycynie, nie starał się w podobnych wypadkach stłumiać swoich wzruszeń; my tu w Galicyi zachowujemy pod tym względem lepiej przepisy hygieny, inaczej musielibyśmy chorować na żółtaczkę, ile razy Bolesławita wyda Rachunki lub Omnibusa, albo ile razy Organ demokratyczny chce w nas wmówić to i owo. Tego ostatniego uniewinnia przynajmniej to, że ma młodych współpracowników, którym pozwala „ćwiczyć się w koncepcie“, ale Bolesławita nie potrzebuje już tego ćwiczenia. Byłoby tedy o co się gniewać, gdyby nie nasza niezrównana cierpliwość galicyjska, której nie miał p. Kwaskowski, i której mieć nie mógł tembardziej, że według dawniejszych naszych spostrzeżeń panna aptekarzówna z Błotniczan nie była mu bynajmniej obojętną, a p. Artur nie zbyt godziwie obszedł się właśnie z jej reputacyą.
Chwilę trwała owa niema scena, podczas której niepomny swoich rycerskich przodków książe stał tak blisko pani Podborskiej, jak tylko to być mogło bez obrażenia przyzwoitości, a Ukrainiec ściskał w rękach motykę i drgającemi konwulsyjnie ustami usiłował bezskutecznie wymówić, co miał w myśli i w sercu.
Milczenie przerwała pani Podborska, pytając z zimną krwią i trochę „z góry“ p. Kwaskowskiego, czego sobie życzy?
— Radbym, jeżeli pani pozwoli, pomówić z tym.... panem — odparł tenże stłumionym od gwałtownego wzruszenia głosem.
— Ten pan jest naszym gościem; z nieznajomymi, którzy przybywają do naszego domu, rozmawia zwykle mój mąż. Chciej się pan tedy udać do mego męża; jest on w pokoju, do którego prowadzą z sieni drzwi na lewo....
Książę błogosławił w duchu panią Podborską, która tak widocznie stawała po jego stronie, zmiarkowawszy niezbyt łagodne i towarzyskie zamiary nowego przybysza. Rzucał on podejrzliwe spojrzenia na ową motykę, wymowniejszą od wszystkich słów, jakieby mógł był wyrzec wzburzony Ukrainiec; obliczał jej kaliber i prawdopodobny efekt, gdyby była użytą jako pocisk lub jako broń sieczna, a zważywszy to wszystko, nie mógł się oprzeć myśli, iż niektóre Galicyanki mają grubo więcej rozumu i uczucia, niż się spodziewał.
P. Kwaskowski, jako człowiek dobrze wychowany, rozbrojony był zupełnie obecnością kobiety, a czując, że niepodobna mu będzie wstrzymać się dłużej od gwałtownego wybuchu, wolał nie mówić wcale, ukłonił się pani Podborskiej i poszedł szukać jej męża.
Książę Artur odetchnął swobodniej po jego odejściu i wpadł natychmiast w to rycerskie oburzenie, z którem od samego początku całej sceny byłoby mu było więcej do twarzy.
Quelle insolence! — zawołał. — Czy uważałaś pani, jaką impertynencką minę ma ten chłopoman kijowski? Gdyby mnie nie była wstrzymywała obecność pani, byłbym mu grubo natarł uszu, ale tak, obowiązkiem moim było, d'accourir à votre secours, bo wydawało mi się, iż chce panią zamordować!
— Ach, niezmiernie wdzięczna jestem księciu, że gotów był mnie zasłonić od jego brutalstwa! Więc tak tedy wyglądają ci sławni „chłopomani“ kijowscy!
— Tak, pani, a to jest jeden z najzajadlejszych i najniebezpieczniejszych. Ręczę, że nim zajechał do dworu, był już na wsi i sondował usposobienie chłopów.
— Nie radziłabym mu tego; ale zawsze jest to jakieś bardzo podejrzane indywiduum i muszę powiedzieć Zdzisiowi, aby go natychmiast i jak najdalej wytransportował z Zabuża. U nas chłopstwo jest trochę niesforne, i tego tylko nam jeszcze nie stało, by panowie Kijowianie rozpoczęli tu swoją propagandę! — Mówiąc to, pani Podborska w towarzystwie p. Artura szybkim krokiem udała się do domu, gdzie natychmiast przywołano „Zdzisia“ i dano mu należyte instrukcye.
„Zdzisio“ jakiś niespokojny i nieśmiały, jak gdyby miał coś do powiedzenia a bał się żony. Pani Podborska spostrzegła to i zapytała, co mu jest takiego?
— Widzisz, moja rybko, ten jakiś pan Kwaskowski przyszedł do mnie z dziwnem żądaniem. Oświadczył, że ma mnie za człowieka honoru i za Polaka, i że jako człowiek honoru i Polak nie mogę mu odmówić przysługi, o którą jako zupełnie nieznajomy w Zabużu nikogo innego prosić nie może. Po prostu, chce wyzwać księcia na pojedynek i chce, ażebym mu sekundował!
— Co, pojedynek, podczas powstania — zawołała pani Podborska — w chwili, kiedy potrzeba nam krwi dla ojczyzny! Jak mogłeś nawet słuchać podobnej propozycyi?
Pan Artur był tego samego zdania, i czując się potrzebnym dla „sprawy“ oświadczył stanowczo, iż wyzwania nie przyjmuje, zwłaszcza że jak twierdził, przeciwnik jego jest un homme de rien, bardzo podejrzanego pochodzenia i jeszcze bardziej podejrzanej konduity. Pan Podborski uznał, że to rozumowanie jest najsłuszniejszem w świecie, i panowie naczelnicy powiatowi, których zawezwano także do rady, potwierdzili to najzupełniej, osobliwie, gdy im pani Podborska wytłumaczyła różnicę, jaka zachodziła między księciem, t. j. jednym z „naszych,“ a chłopomanem z Kijowa. Uradzono tedy, wyprawić p. Kwaskowskiego natychmiast z Zabuża, i polecono p. Zdzisławowi wykonanie tej uchwały. Po długich tedy dysertacyach i rozprawach z p. Podborskim, pan Kwaskowski wraz z źle stłumioną wściekłością swoją musiał wsiąść do bryczki i jak niepyszny wyjeżdżać z domu, gdzie książę pozostał pod opieką samego pana komisarza wojennego i jego światłej małżonki.
Ale wyjeżdżając, Ukrainiec na mocy natury swej, jak wiadomo, niemniej zawzięty od najzawziętszego Mazura, poprzysiągł sobie, że nigdy p. majorowi Warze nie zapomni jego rozmowy z panią Podborską. Nie możemy się dziwić, że wielka część żalu jego spadła także na pośrednich uczestników zajścia, jakie miał w Zabużu, i że chłopomańska niechęć do „szlachciców“ wzmogła się w nim od chwili, gdy miał słuszny, lub urojony, osobisty powód do tego. Wszystkie nasze teorye rozwijają się najsilniej pod wpływem takich pobudek. Wszak twierdzą, że pewien wielki demokrata lwowski chciał właścicielom tabularnym w Galicyi odebrać bez wynagrodzenia propinacyę za to, że mu Wydział krajowy nie chciał przyznać szlachectwa. Twierdzą także, że kronikarz lwowski Gazety Narodowej dlatego polemizuje tak zawzięcie z Irydą, ponieważ redakcya tego artystyczno-ogrodniczego pisma jako premię za r. 1868 przysłała mu tylko jeden ogórek, a każdemu innemu abonentowi po dwa. Tak to często małe i znikome przyczyny miewają bardzo wielkie skutki.
Książę Artur, uwolniony od p. Kwaskowskiego, nie czuł najmniejszego wyrzutu sumienia z powodu swojego niesumiennego opowiadania o pannie Katarzynie Odwarnickiej, której ojcu zawdzięczał swoje uwolnienie ze szponów pana Finkmanna. Na powszechne żądanie, powtórzył on nawet przy herbacie całą swoją relacyę, uzupełniając ją coraz nowemi szczegółami, tak, że zbiór wszystkich szczęśliwych przygód Don Żuana wydawał się niczem w porównaniu z jego powodzeniami romansowemi w Błotniczanach. Pani Podborska przejęta była zgrozą, jej cnotliwe wyobrażenia buntowały się przeciw obrazowi socyalistyczno-komunistycznego zepsucia, jaki jej kreślił żywemi farbami p. Artur. Panowie kładli się od śmiechu i uchwalili w końcu, że „to cała psiajucha ten Koroniarz“ — nie wtajemniczono ich bowiem jeszcze w białoruskie pochodzenie księcia Artura. Zgodzono się zresztą unisono na ten pewnik, że agitacye rewolucyjne prowadzą wprost do obalenia całego porządku społecznego, do rozwiązania stosunków rodzinnych itd. Najwięcej i najobszerniej rozwodziła się nad tem pani Podborska, póki panowie sąsiedzi nie poszli znowu do preferansa i nie zostawili jej na straży moralności i porządku społecznego sam na sam z p. Arturem.
Według wszelkich zasad i prawideł kunsztu powieściopisarskiego, nie powinno się do opowiadania wtrącać epizodów, nie mających żadnego związku z całością powieści. Oprócz tego, ma być rzeczą wielce naganną, wydobywać na jaw szczegóły, odnoszące się do życia prywatnego i rozgłaszać takowe drukiem, chociażby te szczegóły tyczyły się osób, zajmujących wysokie stanowisko publiczne, czy to w organizacyj narodowej, czy narodowo-demokratycznej, czy towarzysko-konsumcyjnej. Jeżeli się ma wydać sąd o mężu publicznym, powinno się mówić zawsze tylko o jego czynnościach publicznych, a nie o tem, że n. p. kiedyś tam zgrał się na giełdzie, albo że się za młodu nie nauczył ortografii, albo że zostaje pod pantoflem Jejmości Dobrodziejki itd. Może się bowiem przytrafić, że ktoś w niestosownej chwili liczy na podwyżkę kursu jakich akcyj, że całą swoją gotówkę obróci na kupno tych papierów, i jeszcze wielką liczbę współobywateli namówi do brania udziału w spekulacyi, obiecując im jak najlepsze powodzenie i że cała spekulacya giełdowa skończy ale tak fatalnie, jak interes śp. Zabłockiego z mydłem. Ale jeżeli później ten sam przedsiębiorca obmyśli plan niemniej genialnej spekulacyi politycznej, jeżeli staje na mownicy i wzywa współobywateli, by pomyślność kraju postawili na jedną kartę, zapewniając ich tym samym proroczym duchem i tonem, co pierwej, że wygrana jest pewna, to niewolno robić porównań między pierwszym wypadkiem a drugim, niewolno ostrzegać, że prorok tego rodzaju nie zasługuje na więcej wiary, jak stuletni kalendarz Knauera, bo to byłoby wdzieraniem się w szczegóły życia prywatnego, „plugawem miotaniem się na mężów, których otacza cześć publiczna, znaną sztuczką Gazety Narodowej“ albo jej kronikarza niedzielnego, poniewieraniem zasług i t. d. i t. d.
Rozważywszy wszystkie te złote prawidła historyograficznego i publicystycznego rzemiosła, i rozważywszy oprócz tego, że równie nieprzyjemnem jest narazić się na moralne ujęcie swego kołnierza ze strony demokracyi narodowej, jak i na konserwatywne, podporządkujące pociski eines gefährlichen Duellanten — rozważywszy dalej, że p. Podborski, jakkolwiek nigdy w życiu nie drukował Listów otwartych, był w istocie ein gefählicher Duellant i już w dwudziestym piątym roku życia miał pięć rozpraw honorowych, z których każda skończyła się śniadaniem u Żorza — rozważywszy nakoniec, że porcya majonezu z pulardy u Żorza kosztuje 60 centów, a butelka Roederera 5 złr., i że dochód z moich posiadłości tabularnych nie pozwalałby mi takiego zbytku — rozważywszy to wszystko, pomijam podrzędne okoliczności, towarzyszące dalszemu pobytowi p. Artura w Zabużu, i zapisuję tutaj tylko ważny historyczny fakt, iż w opinii komisarza wojennego p. Podborskiego, tenże p. Artur stał się wkrótce ideałem tego wszystkiego, co może być pięknem, doskonałem i podziwienia godnem w majorze organizacyi narodowej, wytwarzającej oddziały „szachujące“. Nie da się zaprzeczyć, że p. Zdzisław Podborski szedł w tej mierze poniekąd za zdaniem pani Podborskiej, i że w ogóle autonomiczne małżeńskie prawa tego światłego i wpływowego obywatela podobne były niezmiernie do autonomii galicyjskiej. Naszemu sejmowi wolno n. p. wypowiedzieć, iż nie uważa ustaw grudniowych za zupełnie doskonałe, ale skoro korzysta z tej wolności, grożą mu rozwiązaniem. P. Podborskiemu wolno było mieć własne zdanie o ludziach i przedmiotach, ale nadużycie tej wolności groziło następstwami, których unikał tak starannie, jak nasi posłowie unikają konieczności poddania się. nowemu wyborowi. Poseł może nie być powtórnie wybranym, a mąż wypędzony przez żonę może nie znaleść „gruntu“, do któregoby mógł „przystać“. Ponieważ Zabuże było bardzo pięknym kawałkiem gruntu, więc p. Podborski przystawszy raz do niego, trzymał się go mocno i ze wszystkich praw, przysługujących zwykle mężom, wykonywał bez wszelkiej kontroli tylko prawo wyboru śrutu do dubeltówki, gdy szedł na polowanie, i prawo ukarania swego wyżła, — to ostatnie oczywiście tylko w nieobecności pani dobrodziejki, jako należące jedynie do „poruczonego zakresu jego działania“. Bądź co bądź, p. Podborski stał się zapalczywym zwolennikiem i trąbą sławy pana Artura, i w krótkim czasie cała bliższa i dalsza okolica wiedziała o tem i wierzyła silnie, iż p. major Jan Wara powołanym jest przez Opatrzność do spełnienia cudownie wielkich czynów, iż los ojczyzny można śmiało złożyć w jego ręce, i że „takich ludzi jak najwięcej nam potrzeba“.
Po tych przedwstępnych czynnościach, postanowiono, iż wypada skomunikować p. majora z Jaśnie Wielmożnym naczelnikiem obwodu, p. Cybulnickim z Cybulowiec, ażeby obaj ci naczelnicy, cywilny i wojenny, przedsięwziąść mogli wspólnie wszystko, cokolwiek okaże się potrzebnem w celu kompletnego zaszachowania Moskwy. Dla uniknięcia przypadków podobnych, jak z p. Asakasowiczem, uchwalono, iż sama pani Podborska odwiezie księcia do Cybulowa. Zaprzężono cztery konie do krytego kocza z forderdadachem, woźnica i lokaj przebrali się w najnowsze liberyjne kaszkiety z galonami, w czarne fraki i migdałowe kamasze, pan Podborski z polecenia pani Podborskiej dał jeszcze w twarz pokojówce, ponieważ omal nie zapomniała zapakować pudełka z ubraniem na głowę, bez którego ta ważna podróż nic osiągnęłaby może była w zupełności swego patryotycznego celu, i p. major wraz z panią Podborską puścił się w drogę do Cybulowa, mając w swym zbiorze oprócz fotografij pani Szeliszczyńskiej i panny Trzeszczyńskiej jeszcze trzecią, daną mu na pamiątkę chwil tak przyjemnie, jak twierdził, spędzonych w Zabużu. Fotografia ta przedstawiała p. Podborską, i dzięki grzeczności niezrównanego Szajnoka, podobną była tylko ze stroju do swojego oryginału, z twarzy zaś przypominała raczej jakąkolwiek inną, oczywiście nieco młodszą osobę. Książę zachwycał się atoli niezmiernem podobieństwem wizerunku, i zaręczał, że nawet w Paryżu nie widział fotografii, tak wiernie oddającej nietylko rysy, ale cały wyraz twarzy — żałował tylko, iż pomimo tych zalet, utwór Szajnoka przedstawił panią Podborską przynajmniej o jakich dziesięć lat starszą, niż była w istocie. Poczem rozmowa przeszła na temat pięknych twarzy w ogóle, a piękności paryzkich i warszawskich w szczególności, i zwróciwszy się nakoniec ku galicyankom, potrąciła nawiasem o pannę aptekarzównę w Błotniczanach, o jakobinizm, komunizm i demoralizacyę. Książ mówił wiele o zgubnym wpływie nowoczesnych romansów francuzkich, i ubolewał, iż dla tej „niższej“ klasy ludzi nie tłumaczą u nas Veuillota, zamiast pani George Sand. Stanąwszy w ten sposób powtórnie na straży moralności publicznej, pani Podborska i książę Artur zgodzili się, iż „dla nas“ teorye pani Sand, nie podające uczuć serca ludzkiego żadnej kontroli rozumu i sumienia, nie są bynajmniej niebezpieczne, albowiem „my“ mamy już we krwi i ssiemy z mlekiem matki pojęcia wzniosłe i szlachetne, które nas chronią od upadku. Zepsuć „nas“ tedy nie może, ale tylko rozerwać przyjemnie taka trafna i głęboka analiza serca, jaką znajdujemy np. w „Indianie“. Pani Podborska przyznała, że analiza ta jest rzeczywiście nader trafną, i że kobieta rzeczywiście znajduje się nieraz w położeniu, w którem.... Tu westchnęła głęboko. — Ach, ja panią rozumiem! — rzekł książę, zwracając oczy, i ujmując czule dłoń szanownej matrony, na której twarzy malowało się pomięszanie pełne czterdziestoletniego przynajmniej wdzięku. — Ach, książę!.... odpowiedziała, ale w tej chwili kocz stuknął gwałtownie, przesadzając jakiś mostek, woźnica trzasł z bicza i ekwipaż zabużański zajechał majestatycznie przed ganek dworu JWgo Cybulnickiego w Cybulowie.
Szanowni czytelnicy raczą mi uwierzyć, że rad jestem niezmiernie z powodu, iż p. major i p. komisarzowa wojenna w tej właśnie chwili stanęli u kresu swojej podróży. Jestem tak mało biegłym w „analizie tajników serca ludzkiego“, że nie rozumiem nawet, dlaczego, i jak książę Artur zrozumiał tak łatwo panią Podborską. Byłbym tedy w nnjwiększym ambarasie, gdyby mi przyszło było rozumieć jeszcze bliżej serce tej czcigodnej damy, i tłumaczyć się z tego następnie przed szerszą publicznością. Szczęściem jesteśmy już w Cybulowie, i możemy przypatrzyć się spotkaniu dwóch wielkich mężów na polu wyższych nierównie zagadnień umysłu ludzkiego, niż znajomość serca oparta na moralnej tegoż anatomii — na polu wspólnej pracy około organizacyi oddziałów szachujących, dostawy sucharów i prowiantu wszelkiego rodzaju, jakoteż innych niemniej ważnych prac obywatelskich, wśród których rozwija się dalszy szereg zadziwiających przygód i niezwykłych czynów mego bohatera.
Dla zachowania chronologicznego porządku w mojem opowiadaniu, zmuszony jestem zapisać jeszcze na tem miejscu, że tego samego dnia, kiedy p. Artur w towarzystwie pani Podborskiej przybył do Cybulowa, doszła panią Szeliszczyńską we Lwowie pognębiająca wiadomość, iż urząd powiatowy w Błotniczanach przytrzymał Francuza, pana Henri de la Roche-Chouart, vicomte de Tourne-Broche et baron de Barcarolles. Piękna nasza lwowska znajoma, wraz z piękniejszą jeszcze pasierbicą swoją, przerażona była tą wieścią w najwyższym stopniu, a nie wiedząc jeszcze, jaki obrót wzięło uwięzienie p. Artura, postanowiła poruszyć niebo i ziemię, by go uwolnić. Z tego powodu mimo rzęsistego deszczu, który dnia owego padał we Lwowie i mimo wszelkich niedogodności, jakie przedstawia podróż po Galicyi dla każdego, kto nie pragnie za pomocą ćwiczeń ascetycznych, głodu, złych noclegów i t. p. zasłużyć na wieczne zbawienie — o godzinie 4tej po południu wyjeżdżała jedną z południowych rogatek lwowskich trzykonna kareta z dzwonkami, własność pewnego brykarza z ulicy św. Anny, a w niej siedziały owe dwie zapłakane i zaniepokojone nasze znajome, wychylając się co chwila przez okna i pytając przechodniów, czy daleko jeszcze do Błotniczan?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.