Król naftowy/Część piąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król naftowy |
Część | piąta |
Rozdział | Wódz Nawajów |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część piąta Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa dni upłynęły. Na klinie między dopływem Chelly a Rio San Juan, zwanym także Rio del Nawajos, rozłożył się znaczny obóz indjański. Ściągnęło tu około sześciuset Nawajów, nie na wielkie łowy, lecz na wyprawę wojenną, jak świadczyły twarze, wymalowane farbami wojennemi.
Miejsce owo doskonale nadawało się na obóz. Tworzyło trójkąt, z obu stron ujęty w ramiona rzeki, broniony przez nią i dostępny dla ataku tylko ze strony lądowej. Trawy było aż nadto, podobnie drzew i krzewów, dostarczających materjału palnego.
Na rzemieniach, rozciągniętych między drzewami, wisiały długie, cienko krajane porcje mięsa, w które miało zaopatrzyć się wojsko. Czerwonoskórzy albo leżeli w trawie, albo kąpali się w rzece. Inni tresowali konie; inni znów ćwiczyli się w strzelaniu. Po środku obozu stał barak, sklecony z krzewów. Długi oszczep, tkwiący przed drzwiami w ziemi, zdobiły trzy orle pióra; była to więc kwatera obozowa Nitsas-Ini, naczelnego wodza Nawajów. Siedział przed drzwiami; nie miał jeszcze lat pięćdziesięciu. Był to krzepki, postawny mężczyzna o twarzy — co się tu szczególnie rzucało w oczy — niepomalowanej. Dzięki temu łatwo było rozpoznać jego rysy. Można je scharakteryzować jednem słowem: szlachetność. Jego spojrzenie cechowała szczególna przenikliwość, spokój i pogoda, która rzadko promienieje z oczu Indjan. Nie sprawiał wrażenia dzikiego, a nawet półdzikiego człowieka. Aby domyślić się istotnej przyczyny jego ogłady, wystarczało tylko spojrzeć na — — kobietę, która siedziała przy nim, na jego squaw.
Rzecz niesłychana! Squaw w obozie wojennym, i nadto u boku wodza! Wiadomo, że nawet najukochańsza żona indjańska nie śmie publicznie siedzieć u boku męża, jeśli mąż piastuje wpływowe stanowisko. A to był naczelny wódz plemienia, które jeszcze dzisiaj potrafi zebrać dziesięć tysięcy wojowników! W rzeczy samej, ta kobieta nie była indjańską squaw, lecz białą pochodzenia niemieckiego, słowem — matką Szi-So. Poślubiła wodza Nawajów, i odtąd wywierała na mężu wpływ dobroczynny, kształcący jego duszę, jak już o tem wspomnieliśmy.
Oparty o siodło swego konia, stał przed nimi wysoki, szczupły, ale nader krzepkiej powierzchowności człowiek biały o błyszczącej śnieżnej brodzie. Z pierwszego wejrzenia poznać było, że ten człowiek nie zwykł składać rąk w potrzebie, i że przeżył więcej, niż tysiąc innych ludzi razem. Wszyscy troje rozmawiali po niemiecku. Wódz nauczył się tego języka od żony.
— Zaczynam się niepokoić — rzekł siwobrody mężczyzna. — Nasi wywiadowcy tak dawno wyruszyli, że powinni już byli przesłać nam jakąś wiadomość.
— Musiało ich spotkać nieszczęście — potwierdziła kobieta.
— Nie lękam się tego — odrzekł wódz. — Khasti-tine jest najlepszym wywiadowcą plemienia i zabrał ze sobą dziewięciu doświadczonych wojowników. Czemuż więc miałbym się niepokoić? Prawdopodobnie nie spotkali Nawajów i muszą długo tropić ich ślad. Poza tem powinni się rozdzielić, aby przetrząsnąć okolicę w rozmaitych kierunkach, co utrudnia spotkanie. W każdym razie upłynie sporo czasu, zanim ujrzymy ich w obozie.
— Miejmy nadzieję, że jest tak, jak mówisz. — A zatem już jadę. Czy mogę zabrać ze sobą kilku wojowników?
— Ilu chcesz. Nagonka na antylopy wymaca wielu osaczników.
— Bądź zdrów, Nitsas-Ini!
— Bądź zdrów, Maitso!
Swobodnie dosiadł konia i przejazdem przywołał kilku Indjan, aby z nim pojechali. Chętnie się zgodzili; polowanie na antylopy jest namiętnością czerwonoskórych, zamieszkałych w tej okolicy.
Wódz nazwał starca Maitso, co w języku Nawajów oznacza Wilk. Łatwo się domyślić, że miano to odpowiadało niemieckiemu nazwisku Wolf. Skoro zaś weźmiemy pod uwagę, że młody przyjaciel i kolega Szi-So nazywał się Adolf Wolf, nietrudno będzie się domyślić, że Maitso był to wspomniany przez nas stryj Adolfa.
Wolf wyjechał wraz z kilkoma Indjanami na równinę i wkrótce upolował parę antylop. W drodze powrotnej, daleko jeszcze od obozu, zobaczył trzech jeźdźców, nadążających powoli ze wschodu. Konie musiały odbyć wyczerpującą podróż, gdyż zdala już można było poznać, że gonią resztkami sił.
Ujrzawszy myśliwych, nieznajomi jeźdźcy zatrzymali się i, po krótkiej naradzie, ruszyli na spotkanie. Byli to Poller, Buttler oraz król naftowy.
— Dobrywieczór, sir! — ukłonił się Grinley, słońce bowiem zbliżyło się już do horyzontu, — Jest pan białym, i dlatego ufam, że nie udzieli mi pan mylnej informacji. Do jakiego plemienia należą czerwoni, którzy panu towarzyszą?
— Do Nawajów — odpowiedział Wolf, obrzucając nieznajomego niebardzo łaskawem spojrzeniem.
— Kto nimi dowodzi?
— Nitsas-Ini, wódz naczelny.
— A pan? Kim jesteś? Wszak nie możesz należeć do szczepu Nawajów?
— Pshaw! Mogą być również biali Nawajowie. Oddawna mieszkam w sąsiedztwie i zaiiczam się do plemienia.
— Gdzie teraz obozuje?
— Hm. Dlaczego pan pyta?
— Chcemy odwiedzić Nitsas-Ini, aby mu zakomunikować nader ważną wiadomość.
— Od kogo?
— Od jego wywiadowców.
Mylił się, jeśli sądził, że w ten sposób pozyska zaufanie starca. Wolf bowiem spojrzał nań z większą jeszcze nieufnością i rzekł:
— Wywiadowcy? Nie mam pojęcia, jacy to wywiadowcy!
— Wystawia pan nas na próbę! Nie odmawiaj zaufania. Naprawdę, przywozimy od nich bardzo ważną wiadomość.
— No, przypuśćmy, że rzeczywiście wysłaliśmy kilku wywiadowców w pewnym celu i że ci mają nam coś donieść, czy przypuszcza pan, że przesłaliby nam tę wiadomość za pośrednictwem trzech białych twarzy? Raczej wybraliby jednego z pośród siebie.
— Tak, gdyby mogli.
— Czemuby nie mogli?
— Ponieważ są w niewoli.
— W niewoli! Do licha! Kto ich schwytał?
— Nijorowie.
— Gdzie?
— Dwa dni jazdy stąd, w dolinie Chelly.
— ilu wywiadowców?
— Ośmiu.
— Na szczęście liczby się rozchodzą.
— Do djabła, nie bądź pan tak nieufny! Wiem dobrze, że było ich dziesięciu; brak dwóch, których Nijorowie zgasili.
— Zgasili? Słuchaj, master, miej się na baczności! Nie podoba mi się żadna z waszych trzech twarzy. Jeśli nam co powiecie, postarajcie się, aby to była prawda, inaczej źle będzie z wami!
— Wzruszaj pan plecami, jak ci się żywnie podoba. Mimo to będziecie nam wdzięczni, żeśmy się natknęli na was. Może znacie miejscowość Gloomy-water?
— Tak.
— Otóż wpobliżu tej miejscowości Mokaszi zastrzelił waszego Khasti-tine wraz z drugim wywiadowcą. Pozostałych ośmiu schwytał nad Gloomy-water i zaciągnął nad Chelly. My również wpadliśmy w ręce Nijorów. Niedawno udało nam się umknąć z niewoli.
Skoro Wolf usłyszał imię Khasti-tine, nie mógł już dłużej wątpić. Zawołał wstrząśnięty:
— Zastrzelił Khasti-tine? Czy to prawda? A pozostali są w niewoli? Do pioruna, źle z nimi!
— O, są jeszcze inni w nielepszem położeniu!
— Jeszcze inni? Któż taki? — Winnetou, Old Shatterhand, Sam Hawkens oraz paru innych westmanów. Poza tem całe towarzystwo niemieckich wychodźców.
— Czy pan oszalał! — zawołał Wolf! — Old Shatterhand i Winnetou w niewoli?
Poller wtrącił się do rozmowy: — Gorzej jeszcze, o wiele gorzej. Między innymi dostał się do niewoli Szi-So; przybył z Niemiec wraz z innym młodzieńcem, który nazywa się Adolf Wolf.
— Mój Boże! Muszę panu powiedzieć, że jestem stryjem Adolfa. Do mnie właśnie jechał. A więc i on, i Szi-So są w niewoli? Szybko, szybko, chodźcie do wodza! Musicie nam wszystko opowiedzieć. Czem prędzej pośpieszymy z odsieczą!
Spiął konia ostrogami i pogalopował w kierunku obozu. Trzej biali pojechali za nim, Zamieniając ze sobą konspiracyjne, zadowolone spojrzenia. Nakońcu jechali Indjanie. Pollerowi, Buttlerowi i królowi naftowemu zależało na tem, aby wyłudzić od Nawajów broń i amunicję, i czem prędzej uciec. Zdawali sobie sprawę, że Indjanie będą ich ścigać. Nie przerażała ich ta okoliczność, obawiali się natomiast spotkania Nawajów z Old Shatterhandem i jego towarzyszami. Jak temu zapobiec? Król naftowy zastanawiał się nad tym problematem w drodze do obozu. Po długiem i żmudnem dręczeniu wyobraźni wkońcu wpadł na dobry pomysł: Old Shatterhand i Winnetou znajdowali się po lewej stronie Chelly; jeśli namówi Nawajów, aby się trzymali prawej strony, spotkanie nastąpi o kilka dni później, a w ciągu tak długiego czasu niewątpliwie nadarzy się jakaś sposobność do ucieczki. Dlatego król nafty szepnął tak, aby Wolf nie mógł usłyszeć, do swych przyjaciół:
— Pozwólcie mnie odpowiadać na zapytania i, nadewszystko, wbijcie sobie w pamięć, żeśmy się znajdowali na prawym, a nie na lewym brzegu Chelly, i że tam też znajduje się Old Shatterhand i jego ludzie.
— A to dlaczego? — zapytał Buttler.
— Później ci powiem; teraz nie czas na wyjaśnienia.
Miał słuszność, gdyż zbliżyli się tymczasem do obozu. Indjanie ze zdziwieniem oglądali trzech obcych białych. Nie spodziewali się obcych na tem pustkowiu w tak niespokojnych czasach. Wolf podjechał z nimi do baraku wodza, który wciąż jeszcze siedział przed drzwiami, poczem zeskoczył z konia i zameldował:
— Spotkałem trzech białych mężów i przyprowadziłem do ciebie, ponieważ przynoszą doniosłe wieści.
Nitsas-Ini zmarszczył czoło i odparł:
— Doświadczone oko po korze poznaje zgniłe drzewo. Twoje oczy nie były otwarte.
A zatem trzej przybysze nie wywarli na nim dobrego wrażenia. W odpowiedzi król naftowy zbliżył się do wodza i rzekł napół uprzejmie, napół z naganą:
— Istnieją drzewa wewnątrz zdrowe, aczkolwiek kora ich wydaje się chorą. Wielki Piorun niech wyda o nas sąd, ale dopiero wówczas, kiedy nas pozna!
Zmarszczki na czole wodza pogłębiły się, a głos brzmiał odtrącająco, kiedy odpowiedział:
— Wiele setek lat minęło od czasu, jak pierwsi biali wtargnęli do naszego kraju; mieliśmy więc dosyć czasu, aby ich poznać. Tylko niewielu białych można nazwać przyjaciółmi czerwonych ludzi.
Trzech białych ogarnęła trwoga. Król nafty zamaskował lęk, i odpowiedział pewnym siebie tonem:
— Słyszałem, że Wielki Piorun jest sprawiedliwym i mądrym wodzem. Nie odtrąci wojowników, którzy przybyli do obozu, aby uratować je go samego i jego ludzi.
— Wy — nas uratować? — zapytał wódz lekceważąco. — Co to znów za niebezpieczeństwo, przed którem macie nas ostrzec?
— Niebezpieczeństwo Nijorów.
— Pshaw! — zawołał z gestem zniechęcenia. — Zdepczemy tych karłów.
— Tak sądzisz, ale w istocie mają nad wami przewagę liczebną.
— Nawet gdyby ich było dziesięćkroć po sto, pokonamy ich, gdyż jeden Nawaj wart jest dziesięciu Nijorów. I wy chcecie nam pomóc, wy, pozbawieni nawet broni? Tylko tchórz pozwala sobie broń odebrać!
Gdyby król naftowy przepuścił tę obelgę mimo ucha, okazałby się bezsprzecznie tchórzem. Dlatego odpowiedział gniewnie.
— Przybyliśmy, aby wyświadczyć wam usługę, a ty za nasze dobre chęci odpłacasz zelżywą śliną. Opuszczamy was bezzwłocznie!
Podszedł do konia, jakgdyby zamierzał go dosiąść. Atoli wódz zerwał się i z rozkazującym gestem zawołał:
— Wojownicy Nawajów, zatrzymajcie tych białych!
Natychmiast okrążono ze wszystkich stron trzech przybyszów. Teraz wódz dodał:
— Czy myślicie, że można wchodzić i wychodzić z obozu, niczem zając z nory? Jesteście w naszej mocy, i nie opuścicie tego miejsca bez mojej zgody. Jeden krok wbrew mojej woli, a przebiją was kule wojowników!
Brzmiało to gniewnie i niemniej groźnie wyglądało, gdyż mnóstwo strzelb obrócono lufami w stronę trzech białych. Ale nawet teraz Grinley opanował swój niepokój, wyjął nogę ze strzemienia i rzekł spokojnie:
— Jak sobie życzysz! Widzimy, żeśmy wpadli w wasze ręce i musimy was słuchać; ale wszystkie wasze strzelby nie przymuszą nas do wykonania poselstwa, z którem do was przyjechaliśmy.
— Pshaw! Chcecie mi zapewne powiedzieć, że psy Nijorów wykopali topór wojny i wyruszyli przeciwko nam. Zbyteczny trud! Wysłałem wywiadowców, którzy zawiadomią mnie w czasie właściwym.
— Jesteś w błędzie. Twoi wywiadowcy nie mogą cię zawiadomić, ponieważ schwytali ich Nijorowie!
— Kłamstwo! Wybrałem najbardziej doświadczonych wojowników. Nikt ich nie zdoła schwytać.
— A ja tobie powiadam, że Khasti-tine, ich przywódca, już nie żyje.
— Uff, uff, uff!
— Dwóch wywiadowców padło od strzałów Mokasziego, wodza Nijorów; pozostałych ośmiu schwytał, podobnie jak i nas.
— Podobnie jak was? Wpadliście w ręce Nijorów?
— Tak. Udało się nam zbiec, lecz nie odzyskaliśmy broni. Dlatego przybyliśmy do was bez strzelb i bez noży; lecz ty uważasz nas za tchórzów. Jakże więc nazwiesz swoich wojowników, którzy nietylko musieli oddać broń, lecz nadomiar nie posiadali tyle rozumu i energji, aby sobie utorować drogę do wolności?
— Uff, uff, uff! — wołał wódz. — Moi wywiadowcy w niewoli, Khasti-tine zastrzelony! Jego skalp wymaga zemsty! Musimy wyruszyć na te psy Nijorów!
Zdradzał się z niezwykłem podnieceniem, wbrew naturze indjańskiej, która we wszelkich okolicznościach zachowuje spokój. Chciał wpaść do baraku po broń. Atoli Wolf, dotychczas milczący, uchwycił go za ramię i rzekł:
— Stój, poczekaj jeszcze! Musisz się dowiedzieć, gdzie są Nijorowie, skoro chcesz na nich napaść. Niechaj cię biali poinformują. Przywożą również jeszcze inne nowiny, o wiele, o wiele ważniejsze.
— Ważniejsze? — zapytał wódz, odwracając się. — Co może być ważniejsze nad to, że Khasti-tine nie żyje, a nasi wywiadowcy są w niewoli?
— Ważniejsze to, że Szi-So w niewoli...
— Szi — — — Szi — — — Szi — — —
Z nadmiaru wzruszenia nie mógł dobyć głosu. Stał znieruchomiały, jakgdyby ścięty w kamień, i tylko obracające się błędnie oczy dawały świadectwo życia. Wojownicy skupili się dookoła, ale żaden nie wyrzekł słowa. Król naftowy, pragnąc wykorzystać chwilę, rzekł głośno:
— Tak, to on; Szi-So jest też w niewoli. Ma zginąć przy palu męczarni!
— I mój bratanek Adolf, który wraz z nim przybył z Niemiec, też jest w mocy Nijorów! — dodał Wolf.
Teraz wódz odzyskał przytomność umysłu. Uświadomił sobie, że brak opanowania nie licuje z jego godnością. Wzmożonym wysiłkiem woli narzucił sobie spokój, i zapytał:
— Szi-So w niewoli? Czy wiecie na pewno?
— Z całą pewnością — odparł król nafty. — Nietylko leżeliśmy opodal twego syna, ale nadto rozmawialiśmy z jego towarzyszami.
— Kto mu towarzyszył?
— Młody jego przyjaciel, niejaki Wolf, kilka rodzin niemieckich, które wywędrowały z ojczyzny, a następnie cały szereg znakomitych westmanów, o których chyba nie pomyślicie, że się łatwo dają wziąć do niewoli.
— Kto taki?
— Old Shatterhand...
— Old Shat — — — uff, uff!
— Winnetou.
— Naczelny wódz Apaczów? Uff, uff, uff!
— Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker, Droll, Hobble-Frank, — słowem ludzie, których nie można zaliczać do tchórzów.
Rozległy się wokoło okrzyki zdumienia i strachu. Wódz miał dzięki temu dosyć czasu na opanowanie powtórnie wzburzonych uczuć. Przedarł się przez szereg stojących dookoła Indjan i pośpieszył do swego baraku. Słychać było jego głos i głos jego białej żony; po chwili wyszli oboje. Squaw zwróciła się do trzech przybyszów:
— Czy być to może, czy to prawda? Mój syn w rękach wroga?
— Tak — potwierdził król naftowy.
— A więc trzeba go śpiesznie, jak najśpieszniej ratować! Opowiedzcie, co wam wiadomo, i gdzie są wrogowie!
Jako kobieta tem mniej mogła opanować podniecenie. Uchwyciła Grinleya za ramię i potrząsała niem, jakgdyby chcąc przyśpieszyć odpowiedź. Lecz Grinley odpowiedział spokojnie:
— Tak, przybyliśmy, aby wam donieść o zdarzeniu. Aliści wódz przyjął nas jako wrogów; dlatego wolimy zachować dla siebie to, co nam wiadomo.
— Psie! — huknął Wielki Piorun. — Nie chcesz mówić? Znajdę sposób na rozwiązanie wam języka!
Żona wodza położyła mu ręce na ramieniu i poprosiła:
— Bądź uprzejmy w stosunku do nich! Chcieli nas zawiadomić, a zatem nie zasługują na takie traktowanie.
— Ich twarze nie są twarzami dobrych ludzi; nie ufam im — odparł posępnie.
Żona czerwonego nie przestała go mitygować, a i Wolf przyłączył się do jej próśb, ponieważ niepokoił się o bratanka. On także coraz mniej ufał trzem przybyszom w miarę, jak się przyglądał ich twarzom. Jednakże nic im nie mógł zarzucić, przeciwnie, mógł uratować bratanka dzięki ich informacjom. Miał więc powód do wstawienia się za nimi. Wódz, który chętnieby obszedł się z przybyszami surowo, nie mógł się przeciwstawić pospólnym prośbom żony i przyjaciela, i wreszcie oświadczył:
— Będzie tak, jak sobie życzycie; biali mogą spokojnie się wypowiedzieć. A więc czekamy!
Słowa te były skierowane do Grjnleya. Jeśli wódz przypuszczał, że król naftowy natychmiast usłucha, mylił się bardzo. Biały odpowiedział:
— Zanim spełnię twoją prośbę, muszę się upewnić, czy wy spełnicie naszą.
— Jaką to?
— Nie mamy broni. Czy dacie nam jakąś, jeśli wyświadczymy wam usługę, której od nas żądacie?
— Tak.
— Każdemu po strzelbie i nożu, pewną ilość prochu i ołowiu, jak również zapas mięsa. Gdyż nie wiemy, kiedy nam się nadarzy zwierzyna.
— Zaopatrzymy was w mięsiwo, chociaż, póki jesteście u nas, nie doznacie głodu.
— Jesteśmy o tem najzupełniej przeświadczeni, ale, niestety, nie możemy dłużej u was zostać.
— Kiedy zamierzacie wyruszyć?
— Po zdaniu wam relacyj.
— Nie może to być. Musicie u nas pozostać, póki nie przekonamy się, że przywieźliście wiadomości zgodne z prawdą.
— Ubliża nam twoja nieufność! Istnieją dwie możliwości: albo jesteśmy waszymi przyjaciółmi, albo waszymi wrogami. W pierwszym wypadku nie zamierzalibyśmy was chyba okłamywać, a w drugim — nie odważylibyśmy się przybyć do waszego obozu.
Wódz zamierzał odpowiedzieć, ale żona prosiła go usilnie:
— Wierz im, wierz im; czas upływa i możemy się spóźnić z pomocą!
Skoro i Wolf poparł jej prośbę, Wielki Piorun rzekł:
— Wicher prze w obranym kierunku, aliści, kiedy go wstrzymują wysokie góry, musi obrać inną drogę. Wichrem jest wola moja, a wy jesteście górami. Stanie się zadość waszym życzeniom.
— A więc będziemy mogli odjechać, kiedy zechcemy? — zapytał król naftowy.
— Tak.
— Porozumieliśmy się zatem i wypalmy fajkę pokoju.
Twarz wodza znowu się zasępiła.
— Nie wierzycie? — zapytał. — Uważacie mnie za kłamcę?
— Nie. Ale w stanie wojennym nikt nie ma obowiązku dotrzymywać obietnicy, której nie przypieczętował dym kalumetu. Możecie spokojnie wypalić fajkę pokoju, albowiem mamy uczciwe zamiary. Mówimy prawdę i możemy dowieść, jeśli sobie życzycie.
— Dowieść? Czem?
— Wysłuchawszy relacyj, przekonacie się, że każde nasze słowo jest świętą prawdą. Poza tem mogę wam pokazać papier, którego treść potwierdzi wszystko.
— Papier? Nie chcę nic wiedzieć o żadnym papierze; nieraz zawiera więcej kłamstwa, aniżeli mogą pomieścić usta ludzkie. Zresztą, nie uczyłem się znaków pisarskich, które stawiacie na papierze.
— Ale Mr. Wolf umie czytać; powie ci, że jesteśmy szczerzy i prawdomówni. Czy godzisz się więc wypalić z nami fajkę pokoju?
— Tak — odpowiedział wódz, przejąwszy błagalne spojrzenie żony.
— Za siebie i wszystkich swoich?
— Tak, za siebie i wszystkich moich.
— A więc weź kalumet! Nie możemy tracić ani chwili.
Fajka wisiała na szyi wodza. Zdjął ją, napełnił kunsztownie rzeźbioną główkę tytoniem, i zapalił. Po wykonaniu przepisanych sześciu pociągnięć, oddał kalumet królowi nafty; ten zkolei przekazał fajkę Buttlerowi. Ostatni pociągnął Poller. Ceremonjał był ukończony. Król naftowy czuł się teraz pewnie. Nie zwrócił na to uwagi, że Wolf nie otrzymał kalumetu, że zatem nie był związany układem. — — —