Król naftowy/Część piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część piąta
Rozdział Fatalny dokument
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FATALNY DOKUMENT

Teraz wszyscy usiedli na ziemi i Grinley rozpoczął opowieść. Opowiedział o źródle nafty, nie wymieniając jednak nazwy miejscowości, o bankierze i o jego podróży w góry. Oczywiście, spaczał fakty. Opowiedział, że już w ranchu Fornera zetknął się nietylko z Buttlerem, Pollerem i wychodźcami, lecz również z Old Shatterhandem, Winnetou i pozostałymi myśliwcami. Następnie wszyscy razem dostali się w ręce Nijorów. Zastali tu już schwytanych poprzednio wywiadowców Nawajów i dowiedzieli się od nich, że Mokaszi zastrzelił Khastitine.
Nawajowie przysłuchiwali się w milczeniu, aczkolwiek nietrudno się domyślić, że i wódz, i je go żona byli wewnętrznie bardzo zaniepokojeni; przecież śmierć groziła ich synowi. Również Wolf wpijał rozpaczliwe spojrzenie w usta mówiącego. Kiedy bezczelnie zmyślający król naftowy zrobił pauzę, aby zaczerpnąć tchu, wódz wtrącił pytanie:
— Jakże wam się udało umknąć?
— Dzięki małemu scyzorykowi, którego Nijorowie nie zauważyli. Wprawdzie ręce mieliśmy spętane, ale jeden z moich towarzyszów zdołał sięgnąć do kieszeni, wyjąć nożyk i otworzyć. Skoro tylko przeciął mi więzy, uwolniłem przyjaciół.
Wielki Piorun przez chwilę spoglądał w ziemię; następnie szybko podniósł głowę i zapytał:
— A potem?
— Potem skoczyliśmy i pomknęli do koni, dopadliśmy trzech pierwszych lepszych i puściliśmy je w cwał.
— Czy ścigano was?
— Tak, ale nie dogoniono.
— Dlaczego nie uwolniliście pozostałych?
Było to kłopotliwe pytanie. Wódz wraził spojrzenie w króla naftowego. Grinley, uświadamiając sobie, że musi zachować spokój, odparł:
— Ponieważ nie mieliśmy czasu. Jeden ze strażników dostrzegł nasze ruchy; podszedł do nas; oczywiście, nic innego nam nie pozostało, jak czmychnąć.
Pewny, że ta odpowiedź zadowoliła wodza, nie domyślił się pułapki, skoro wódz zapytał:
— Czy masz scyzoryk?
— Tak.
— Leżeliście obok innych jeńców?
— Tak.
Chętnieby zaprzeczył, leez nie mógł zmieniać swoich poprzednich twierdzeń. Domyślił się poniewczasie podstępu Wielkiego Pioruna, który huknął teraz, rzucając groźne błyski z oczu:
— Gdybym nie wypalił z wami fajki pokoju, wziąłbym was w dyby!
— Czemu? — zapytał struchlały Grinley.
— Ponieważ jesteście albo kłamcami, albo tchórzliwymi łotrami.
— Ubliżasz nam!
— Milcz! Albo nas teraz okłamujesz, albo opuściliście w potrzebie towarzyszów niedoli, jak ostatni szubrawcy!
— Nie mogliśmy ich uratować!
— A jednak! Mogliście przynajmniej wręczyć scyzoryk sąsiadowi.
— Nie starczyło nam czasu.
— Nie kłami Jeśli nawet to prawda, powinniście byli zwieść wrogów. Podczas gdy was ścigali, mogliście wrócić skrycie i odbić jeńców.
— Ponad nasze siły! Mogło nas ścigać dwudziestu, czy trzydziestu, a zatem zostałoby dwustu siedemdziesięciu.
Pożałował nieprzezornych słów, ledwie je wypowiedział. Okazało się istotnie, że palnął wielkiego, niewybaczalnego bąka. Wódz zapytał:
— Było ich więc trzystu?
— Tak.
— Widzisz, że nas jest o wielu więcej, a jednak poprzednio powiedziałeś, że mają nad nami przewagę liczebną. Masz dwa języki — strzeż się!
— Nie zliczyłem was dokładnie... — usprawiedliwiał się Grinley.
— A więc otwórz oczy! Jeśli w nocy umiesz porachować Nijorów, to chyba za dnia łatwiej określisz ilość moich wojowników. Na którem wybrzeżu obozowali Nijorowie?
— Na prawem.
— Kiedy zamierzali wyruszyć?
— Dopiero za kilka dni — skłamał król nafty. — Oczekują posiłków.
— Opisz nam dokładnie miejsce!
Grinley opisał, jak mógł, poczem dodał:
— Teraz już wszystko opowiedziałem, co opowiedzieć mogłem, i mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. Dajcie nam broń i pozwólcie odjechać!
Wielki Piorun z namysłem kiwał głową i odezwał się dopiero po chwili:
— Jestem Nitsas-Ini, naczelny wódz Nawajów, i dotychczas nigdy jeszcze nie złamałem słowa. Ale czyście dowiedli, że wasza opowieść prawdziwa?
— A więc dam wam dowód nieodparty, który rozproszy waszą nieufność!
Nie zauważył, czy nie zwrócił uwagi na ostrzegawsze spojrzenia, które rzucili mu Buttler i Pollar. Sięgnął do kieszeni i wyjął, otrzymany od bankiera, przekaz na San Francisko. Podając go Wolfowi, rzekł:
— Oto, obejrzyj-no pan ten papier wartościowy! Taką sumę, zwłaszcza w tutejszych warunkach, zawierza się jedynie ludziom wypróbowanej uczciwości. Czy nie sądzi pan?
Wolf przejrzał badawczo dokument i odczytał wodzowi. Ten spoglądał przez parę chwil na ziemię, a następnie rzekł: — A więc nazywasz się Grinley?
— Tak.
— Jakże się nazywają twoi dwaj towarzysze? — Ten nazywa się Buttler, a ten drugi — Poller.
Wolf chciał zwrócić przekaz królowi naftowemu, lecz wódz wyjął mu dokument z ręki, złożył, wcisnął za pas i zapytał spokojnie, jakgdyby nic się nie stało:
— Gdzie leży źródło, które sprzedałeś?
— Nad Gloomy-water.
— Nieprawda, tam niema ani kropli nafty.
— A jednak!
— Nie przecz! Niema tam miejsca, wielkości mojej dłoni, któregoby stopa moja nie znała. Niema tam śladu nafty. Jesteś oszustem!
— Do piorunów! — krzyknął Grinley. — Czy mam — — —
— Milczeć! — krzyknął wódz. — Odrazu po was poznałem, że nie jesteście uczciwymi ludźmi, i tylko z musu wypaliłem kalumet.
— A więc szukasz wybiegu, aby złamać słowo? Wielki Piorun uczynił dumny gest i odpowiedział z lekceważącym uśmiechem na wargach:
— Dla takich ludzi, jak wy, nikt mi nie zarzuci, żem złamał słowo.
— Więc wydajcie nam broń, amunicję i mięso, i pozwólcie odjechać! A zwróć też mój papier! Czemu go schowałeś?
— Zwrócę nie tobie, ale temu, od kogo ten papier wyłudziłeś. Oszukałeś na tę sumę białego, któremu sprzedałeś nieistniejące źródło nafty! Wolf będzie wiedział, co z tem zrobić.
Wyciągnął papier z za pasa i, mrugnąwszy znacząco, wręczył Wolfowi, który natychmiast schował go do kieszeni.
— Stój! — zawołał Grinley, wściekle błyskając oczami. — Ten papier do mnie należy!
— Tak — odpowiedział z uśmiechem Wolf.
— A zatem, zwróć pan!
— Nie — odpowiedział Wolf z tym samym uśmiechem.
— Czemu nie? Chce się pan dopuścić kradzieży?
— Nie. Proszę powściągać swój język!
— Więc zwróć mi pan przekaz!
— Nie.
— Dlaczego zatrzymuje pan przekaz, który jest moją własnością?
Ponieważ opowiadanie pana w wielu miejscach wydaje się nam podejrzane, i ponieważ chcesz tak szybko odjechać. Ludzie, którzy przebyli niewolę i wydarli się z objęć śmierci, potrzebują spokoju i odpoczynku. Moglibyście wytchnąć u nas; wami jednak djabeł pogania. Kto inny na waszem miejscu przyłączyłby się do wyprawy przeciwko Nijorom, aby się na nich zemścić. Wy zaś chcecie nas opuścić czem prędzej, jakgdybyście się lękali pościgu nawet tutaj, w obozie.
— Co myślimy i pragniemy, nie pana to sprawa, — odezwał się Grinley.
— Wypaliłem z wodzem i za jego pośrednictwem z wszystkimi jego — ludźmi fajkę pokoju; winien zatem spełnić przyrzeczenie i nie może nam nic odbierać.
— Słusznie, sir! Wielki Piorun na pewno wywiąże się ze słowa.
— A więc zwróć pan papier!
— Ja? Ani mi się śni! Nie chcę tego kraść, tylko przechować.
Piekło i zatracenie! Dla kogo?
— Dla tych, którzy przybędą po panu.
Ponieważ Grinley już tracił równowagę, więc osadził go rozkazującym okrzykiem:
— Stul pan gębę! Nie myśl, że pan mnie zdoła zahukać! Jeśli jesteście uczciwymi ludźmi, możecie u nas spokojnie zabawić. Nie wyjdziecie na żebry, jeśli o trzy, czy cztery dni później odbierzecie pieniądze. W pierwszej chwili, mimo waszych min podejrzanych, uważałem was za gentlemanów; ale przejrzałem fałsz po wysłuchaniu waszej opowieści.
— Mówiliśmy szczerą prawdę!
— Bzdury! Powiada pan, że Old Shatterhand i Winnetou, Sam Hawkens i inni wraz z panem dostali się do niewoli? I tylko wy umknęliście? Mr. Grinley, to bardzo podejrzane! Wymieniliście osobistości, które o wiele łatwiej, niż wy, mogły się uwolnić. Wy to może wydaliście ich w ręce Nijorów. Zresztą, niech będzie i tak; Winnetou i Old Shatterhand to ludzie, którzy sami pomyślą o sobie. Dla mnie rzeczą obecnie najważniejszą jest czek. Odbijemy jeńców, a zatem spotkamy się z nimi; albo też sami się wyzwolą, a w takim razie przybędą za wami. W tym ostatnim wypadku również zetkniemy się — z nimi, a więc, oczywiście, i z bankierem Mr. Rollinsem. Pokażemy mu czek. Jeśli sprawa pana jest rzetelna, może pan spokojnie u nas zostać. Lecz jeśli jesteście oszustami, toście daremnie się fatygowali.
Król naftowy zerwał się na równe nogi i krzyknął:
— Tak chcecie postąpić? Tak do mnie przemawiacie? A więc nic już nie mam do powiedzenia. Cóżto was obchodzi, że się śpieszę! Czy muszę wam wyłuszczać swoje powody? Powtarzam: wypaliliśmy fajkę, zatem nie wolno mnie zatrzymywać!
— To też nikt was nie zatrzymuje — odparł Wolf.
— I muszę dostać, co mi przyrzeczono!
— Broni, prochu, ołowiu i mięsa? Tak, dostaniesz to wszystko.
— I odzyskam papier! To moja własności
— Jeśli się nią okaże, dostaniesz go pan zpowrotem.
— Nie, teraz, natychmiast! Nic nam nie możecie odbierać, gdyż wódz za siebie i swoich wypalił z nami kalumet.
— Słusznie. Ależ, Mr. Grinley, czyż pan uważa mnie za Indjanina, za Nawaja? Czy ja paliłem z wami kalumet?
Grinley wybałuszył oczy i nie mógł znaleźć odpowiedzi.
— Tak, tak, — skinął Welf z uśmiechem. — Na ogół może pan jest starym szpakiem, dzisiaj jednak okazałeś się dudkiem. Nie biega się tutaj po Dzikim Zachodzie z setką tysięcy w kieszeni, a jeśli się biega, to trzeba pieniądze skrzętnie schować i nie pokazywać nikomu. Nic więcej nie mam do powiedzenia!
Podniósł się i chciał odejść. Lecz Grinley chwycił go za ramię i huknął:
— Oddaj papier, bo pana zaduszę!
Silnym ruchem Wolf odtrącił natręta, wyjął rewolwer, wycelował i odpowiedział groźnie:
— Nie waż się zbliżyć, choćby o jeden krok, bo wpędzę panu kulę do czaszki! Zostańcie u nas, lub odjedźcie, — wszystko mi jedno; ale papieru nie wydam, dopóki nie uwolnię bratanka i nie rozmówię się z bankierem. Na teraz dosyć!
Odszedł. Król nafty musiał się temu przyglądać ze zgrzytaniem zębów i z bezsilną wściekłością. Z wrócił się do wodza, który jednakże wysłuchał go z uśmiechem i odpowiedział spokojnie:
— Wolf jest człowiekiem wolnym; może czynić, co mu się podoba. Jeśli zostaniesz u nas, odzyskasz papier.
— Lecz ja muszę odjechać!
— W takim razie bankier ci go prześle. Przyniosłeś nam wiadomość, za którą ci daję broń, amunicję i mięso, aczkolwiek na pewno jest fałszywa. Nie żądaj wiecej! Czy chcesz u nas zostać?
— Nie.
— A więc dostaniesz, czego żądałeś w umowie. Następnie będziecie mogli nas opuścić.
Odszedł, aby wydać odnośne zarządzenia. Wojownicy stronili od trzech białych, jak gołębie, które cofają się przed krukami. Oszuści zostali Sami. Nikt ich nie podsłuchiwał; mogli sobie zatem pofolgować.
— Zatracony dureń z tego Wolfa! — zgrzytnął Griniey. — Naprawdę nie wyda nam papieru.
— Pomyślałem sobie odrazu, skoro tylko wyciągnąłeś czek, — odparł Buttler. — Okazałeś się największym chyba osłem, jakiego ziemia nosi.
— Milcz, barania głowo! Nie miałem innej rady. Nie chcieli mi wierzyć, a więc musiałem dać dowód.
— Dowód! Wyłudzonym przekazem! Widzisz teraz, jak ślicznie wyszedłeś na tym dowodzie.
— Czy mogłem przewidzieć?
— Ale ja przewidziałem! Gdzież zapłata za wszystkie trudy, które zadaliśmy sobie, za wszystkie niebezpieczeństwa, które przeszliśmy? Jedna chwila pozbawiła nas owocu długich prac i starań!
Buttler i Poller prześcigali się w wyrzutach. Grinley nakazał milczenie i oświadczył:
— Byłem może nieprzezorny, ale nie wszystko jeszcze stracone. Odzyskamy przekaz.
— Od Wolfa? — zapytał Buttler z uśmiechem powątpiewania.
— Tak.
— Czy chcesz tu zostać i czekać, aż przybędą Nijorowie, a może nawet Old Shatterhand i Winnetou? — Ani mi w głowie nie postało! Odjedziemy.
— W takim razie stracimy papier!
— Nie. Powiadam, że odjedziemy, ale dopiero wtedy, skoro zmusimy Wolfa do wydania mam naszej własności. Pomyśl, że dostaniemy broń!
— Chcesz z nim walczyć?
— Tak, jeśli nas do tego zmusi.
— A czerwonoskórzy? Jak oni się zachowają?
— Nie będą się w to wdawać. Wypaliliśmy fajkę pokoju i, póki nie opuścimy obozu, nie mogą wziąć łotra w obronę. Oświadczył przecież, że do ich szczepu nie należy. Inaczejby się rzecz miała gdybyśmy opuścili obóz, a następnie wrócili; wówczas rozwiałby się dym kalumetu. Patrzcie, oto przynoszą nam mięsa! Zaraz dostarczą strzelb i noży, a potem odszukam Wolfa. Pomożecie mi chyba?
— Naturalnie! Kiedy chodzi o taką sumę, można się na niejedno porwać. Spróbujmy! Jeśli sprawa weźmie niebezpieczny dla nas obrót, zawsze będziemy mogli cofnąć się przed walką. Spójrzcie, kilku czerwonoskórych dosiada koni. Dokąd chcą jechać?
— Cóżto nas obchodzi?
Grinley mylił się stanowczo. Wódz zbliżył się z Indjaninem, obładowanym długiemi, cienkiemi porcjami suszonego mięsa.
— Kiedyż biali zechcą nas opuścić? — zapytał.
— Skoro dostaniemy, co nam przyrzeczone.
— I dokąd skierują kroki swych koni?
— Do koryta Rio Nawajo. Jedziemy do Colorado.
— A więc możecie natychmiast wyruszyć. Oto mięso.
— A broń i proch?
— Dostaniecie. Czy widzicie jeźdźców?
— Tak.
— Mają przy sobie trzy strzelby, trzy noże, proch i ołów dla was. Będą wam towarzyszyć przez godzinę drogi; następnie wręczą wam te rzeczy i wrócą do nas.
Trzej oszuści obejrzeli się rozczarowani. Wódz udawał, że nie spostrzegł wrażenia, jakie słowa jego wywarły na białych.
— Dlaczego nie otrzymamy broni natychmiast? — zapytał Buttler.
Uśmiech szczególny drgnął na twarzy Wielkiego Pioruna.
— Słyszałem, — odrzekł — że białe twarze mają zwyczaj odprowadzać gości, których honorują. Pragnę uczcić waszą godność.
— Dziękujemy. Przecież broń możemy sami nosić!
— Czemu mielibyście się trudzić? Niepotrzebna wam chwilowo. Spójrzcie, moi ludzie wyruszają! Zwykli szybko jechać. Starajcie się ich dogonić, inaczej bowiem przed wami przybędą do miejsca, gdzie mają wam broń wręczyć. Skoro zaś nie zastaną was, wrócą, nie spełniwszy powinności.
Pożegnał ich ruchem ręki i odwrócił się, promieniejąc z zadowolenia. Dotrzymał słowa i zarazem zniweczył plan białych.
— Szczwany lis ten czerwonoskóry! — zawołał Grinley. — Przejrzał nasz zamiar.
— Tak — potwierdził Buttler. — Teraz niema żadnej nadziei.
Pshaw!
— Czy sądzisz, ze można będzie sobie coś jeszcze powetować?
— Tak. Poczekamy aż sześciu odprowadzających nas Indjan wróci do obozu, a następnie pojedziemy za nimi.
— I napadniemy na Wolfa?
— Tak.
— Obłędny pomysł! Czerwoni pośpieszą mu z pomocą. Sam powiedziałeś, że, skoro opuścimy obóz, kalumet straci swą moc obowiązującą.
— Tak, byłoby to głupstwo, gdybyśmy chcieli na niego napaść otwarcie.
— A więc kryjomo?
— Tak. Możecie chyba sobie wyobrazić, że już wkrótce wyruszą, aby uwolnić domniemanych jeńców. Wiemy, że pojadą wzdłuż prawego brzegu. Podążymy ich śladem aż do miejsca, gdzie na noc rozbiją obóz. Wówczas podkradniemy się, i byłbym bardzo zdziwiony, gdyby nie nadarzyła się wnet sposobność zdybania tego Wolfa.
— Słusznie. Ten plan przywraca mi humor!
Dosiedli koni i odjechali bez pożegnania. Zdawało się, że nikt na nich nie zwraca uwagi, ale tylko się tak zdawało. W rzeczywistości oczy wszystkich wojowników śledziły ich ukradkiem. — —
Skoro król naftowy i obaj jego towarzysze znikli za skrętem brzegu, Wolf znowu się ukazał. Cofnął się był za grupę drzew. Teraz skierował się do namiotu wodza, gdzie Wielki Piorun zwołał na naradę najwybitniejszych wojowników. Biała squaw, zaniepokojona losem syna, nagliła męża do pośpiechu. Uspakajał ją zapewnieniem, że Szi-So znajduje się w towarzystwie silnych, mężnych i doświadczonych wojowników.
— A przytem — dodał Wolf — pale dla jeńców struga się dopiero po walce, po powrocie do wiosek; wojna wszakże jeszcze się nie zaczęła; dlatego nie powinniście się niepokoić o syna, podobnie jak ja nie rozpaczam z powodu bratanka. Przedewszystkiem, trzeba pomyśleć o najbliższych zarządzeniach. Należy postawić wartownika nad rzeką.
— Poco? — zapytał wódz.
— Jeśli słusznie przypuszczam, trzej biali po otrzymaniu broni wrócą tu i pojadą wślad za nami. Nie rezygnuje się bowiem z tak wielkiej sumy bez prób jej odzyskania.
— Sądzisz, że zechcą wydrzeć ci papier? — zapytał wódz.
— Tak.
— Niechaj przyjdą! Opuścili nasz obóz, a zatem dym kalumetu nie może ich ochronić. Poczują smak naszych kul.
— O ile ich zobaczymy, tak. Ale nie zajdą nam drogi. Raczej będą skrycie tropić, żeby napaść na mnie. Muszę przeto wiedzieć, czy wogóle wrócą. Dlatego proszę cię, abyś postawił nad rzeką jeźdźca.
— Dlaczego jeźdźca?
— Ponieważ niebawem stąd wyruszymy, a bez konia nieprędko nas dogoni.
Wódz poszedł za tą radą. Następnie omówiono szczegóły przyśpieszonej wyprawy wojennej przeciwko Nijorom.
Właściwie nie było wiele do omówienia. Wprawdzie naieżało przypuścić, że Grinley, Buttler i Poller skłamali we wszystkiem, co się odnosiło do nich samych, do ich zamiarów i czynów, ale nie można było wątpić, że umknęli z niewoli, gdyż świadczył o tem stan, w jakim przybyli do obozu. Należało też sądzić, że wywiadowcy Nawajów, Old Shatterhand, Winnetou i towarzysze wpadli w rzeczy samej w ręce Nijorów. Poza tem Nijorowie wysłali wywiadowców, a ci na pewno wypatrzyli obóz Nawajów, skoro kontrwywiady skończyły się porażką. Nijorowie więc na pewno postanowili przejść do ataku, zwłaszcza umocniła ich w tym zamiarze ucieczka trzech białych. Zrozumieli bowiem, że zbiegowie odszukają Nawajów, aby ich zawiadomić o niepowodzeniu wywiadowców, i że poszukają u nich opieki. Jedynie szybką napaścią można było temu zapobiec — a zatem Nijorowie na pewno wyruszyli już przeciwko Nawajom. Słowem, dla Nawajów nie pozostało nic innego, jak uprzedzić atak, Dlatego zaczęli się przygotowywać do wymarszu, który nastąpił w chwili, gdy wróciło sześciu jeźdźców po rozstaniu się z trójką białych. Wódz dowiedział się od nich, że biali, po otrzymaniu broni i amunicji, spokojnie odjechali, nie zdradzając się z zamiarem powrotu. Mimo to pozostawiono nad rzeką wojownika, zaleciwszy, aby, jeśli ujrzy białych, przepuścił ich, przez jakiś czas śledził, a następnie drogą okrężną dogonił swój oddział.
Wojsko pojechało, oczywiście, wzdłuż prawego wybrzeża, ponieważ uwierzono informacji Grinleya. Kiedy dzień miał się już ku zmierzchowi, przybył wywiadowca i zameldował, że trzej biali istotnie zawrócili, i że jadą śladem oddziału. Skoro wiedziano o ich powrocie i odpowiednio się zabezpieczono, dla nikogo nie byli groźni.
Nawajowie jechali przez cały wieczór i zatrzymali się dopiero koło północy, gdyż, jak przypuszczano fałszywie, każdej chwili można się było spodziewać spotkania z Nijorami. Rozbili obóz, lecz przez ostrożność nie rozniecili ognisk.
Księżyc świecił nad drzewami i uśmiechał się do swojej podobizny, która błyszczała na wąskiej w tem miejscu, lecz dosyć głębokiej toni rzeki. Panowała dookoła głucha cisza; tylko chwilami rozlegało się parskanie konia, lub machnięcie ogona, odpędzającego muchy, które unosiły się tu taj chmarami. Żadnego dźwięku poza tem. Czy naprawdę żadnego? O nie, naraz rozbrzmiało z przeciwnego wybrzeża:
Fitifitifitifiti, fititi, fititi, fititi, fititi, fitifitifiti, fititi fititi, ti!
Indjanie zerwali się ze snu i nadsłuchiwali zdumieni. Czy to był głos ludzki, czy głos instrumentu? Wódz podszedł do żony i zapytał:
— Czy słyszałaś? Jeszcze nigdy podobny dźwięk nie przeszył mego ucha. Cóżto mogło być?
— Ktoś naśladował skrzypce i śpiewał walca — odpowiedziała.
Skrzypce? Walca? Cóżto jest? Nie pojmuję.
Chciała mu wyjaśnić, gdy znowu rozległo się:
Clilililililili, lilili, lilili. Clilililili, lilili, lilili, lilili, li!
— Tym razem co innego! — szepnął wódz.
— Naśladowanie dźwięków klarnetu.
Klarnetu? Nie znam. Sądzę, że tam...
Treereeree tee —  — tee — — tee — — treereeree tee —  — tee — — tee — —!
— To trąba! — objaśniła squaw, też nie wiedząc, co o tem myśleć.
Zanim wódz zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiało znowu;
Czyng, czyng, czyng, czyngbumbum, ezyngbumbum, czyng, czyng, czyng, czyngbumbum, czyngbumbum bum — —!
— To był wielki bęben z talerzami — rzekła squaw z coraz to wzrastającem zdumieniem.
Trąba, bęben z talerzami? — zapytał Wielki Piorun. — Nie pojmuję tych słów! Czy jakiś zły duch przebywa na tamtem wybrzeżu?
— Nie, to nie duch, lecz człowiek. Naśladuje dźwięki rozmaitych instrumentów muzycznych.
— Ale to przecież nie jest muzyka czerwonych!
— Nie, lecz białych.
— A więc biały?
— Być może.
— Wszakże biali są w niewoli! Wyślę kilku wywiadowców na obejrzenie tej dziwnej istoty.
W minutę później czterej Nawajowie przeprawili się wpław przez rzekę, wylądowali na brzegu przeciwległym i zaczęli skradać się do źródła dziwnych dźwięków. Wnet potem rozległ się przygłuszony krzyk, a po chwili przypłynęli zpowrotem Indjanie, unosząc nad powierzchnią wody ludzkie ciało. Skoro postawili je na nogach, jeden z nich zameldował:
— Dźwięki pochodziły od tej białej twarzy. Oparty o drzewo, bębnił palcami po brzuchu.
Wielki Piorun podszedł do cudacznego gościa i zapytał:
— Co tu robisz po nocy? Kim jesteś i gdzie są twoi towarzysze?
Mówił napół po angielsku, a napół po indjańsku. Zagadnięty nie zrozumiał, domyślił się jednak, czego od niego żądają, i odrzekł po niemiecku:
— Dobrywieczór, moi panowie! Jestem pan kantor emeritus Mateusz Aureljusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem. Czemu zakłóciliście moje studja? Naprawdę, przemokłem do nitki!
Czerwoni nie rozumieli ani w ząb; ale można sobie wyobrazić radość białej squaw, gdy usłyszała dźwięki ojczystej mowy. Podeszła szybko do emeritusa i zawołała:
— Mówi pan po niemiecku? Jest pan kantorem z okolic Drezna? Jakże, na miłość Boską, dostał się pan tutaj, nad Chelly?
Teraz zkolei zdumienie udzieliło się panu kantorowi. Cofnął się o kilka kroków i zawołał, klaszcząc w dłonie:
— Dźwięki mojej mowy ojczystej w tych ustach! Indjanka, prawdziwa Indjanka, mówiąca po niemiecku!
— Myli się pan; jestem wprawdzie żoną Indjanina, wodza Nawajów, ale rodowitą Niemką.
— I pani poślubiła Indjanina? Jak się nazywa pani małżonek?
— Nitsas-Ini, Wielki Piorun.
— Wielki Piorun? Do niego właśnie śpieszymy!
— Istotnie? Powiada pan „my“; a zatem nie jest pan sam?
Boże uchowaj! Jest nas cała kompanja dzielnych westmanów i herosów, jak Winnetou, Old Shatterhand, Sam — —
— Czy mogę wiedzieć, gdzie się obecnie znajdują pana towarzysze?
— Pojechali za Nijorami.
— Ci chcą na nas napaść.
— Tak. Non dubito, że to samo słyszałem.
— Dostarcza nam pan niezmiernie ważnych wiadomości. Wyruszyliśmy bowiem naprzeciw Nijorów, aby uprzedzić atak.
— Jakto? Naprzeciw? Sądzę, że jesteście na fałszywej drodze, czcigodna pani naczelniczko?
— Jakżeto? — Jakże? Ponieważ Nijorowie jadą lewym brzegiem.
— Nie tędy, prawym? Czy wie pan na pewno? Jeśli się pan myli, możesz nas narazić na wielkie niebezpieczeństwo.
Impossibile. Jeśli my, amatores artium wiemy coś, to wiemy doskonale i bezbłędnie. Nas samych napadli Nijorowie.
— Wiem o tem. Trzej zdołali się salwować.
— Trzej? Zapewne ma pani na myśli Buttlera, Poliera i króla naftowego. Niestety, ci nam zbiegli.
— Zbiegli? Wam?
— Tak. A możeście ich widzieli?
— Nawet rozmawialiśmy z nimi.
— Pocieszam się, żeście się mieli na baczności!
— Dlaczego?
— Ponieważ wyglądają na ludzi, którym niebezpiecznie zaufać. To szelmy, tak, szelmy, co się zowie. Udało im się nawet mnie oszukać, mnie, faworyta Muz. To przecież wiele znaczy, bardzo wiele! Opowiem pani, naczelniczko.
— Wysłucham pana później. Chwilowo chcę wiedzieć, gdzie są Old Shatterhand i Winnetou.
— Nie wiem.
— Nie? Z poprzednich pana słów można było wnosić, że pan wie!
— Może. Ale, primo, nie zajmuję się takiemi drobiazgami, ponieważ opera heroiczna całkowicie zaprząta moje myśli, a, secundo, towarzysze nie dbają tak o mnie, jak pani przypuszcza. Jestem pani wdzięczny za jej uprzejmość. Niech mnie pani jednak nie nagabuje o takie res profanas, albowiem pochłaniają mnie idee wznioślejsze.
— Kiedy się pan z Shatterhandem rozstał?
— Przed południem jeszcze. Zabrali ze sobą jedynie Szi-So.
— Szi-So? Co? Mego syna?
— Pani syn? Jakto? On jest synem pani?
— Tak. Nie wiedział pan?
— Nie. Wiedziałem tylko, że jest synem Nitsas-Ini, ale że jest pani synem — o tem do obecnej chwili nie miałem pojęcia.
— Wszak powiedziałam panu, że jestem żoną wodza!
— Słusznie; ale wie pani, że miłośnik sztuki nie tak łatwo może się wmyślić w stosunki rodzinne tam, gdzie matka jest biała, a ojciec miedzianego koloru. Rozważę to sobie jednak in spiritu, i possibile est, że udzielę pani miejsca w mojej operze, jako czerwonej matce-bohaterce, czerwonej, ponieważ białą znalazłem już w postaci pani Rozalji Ebersbach.
Kantor wydał jej się dziwakiem. Potrząsnęła lekko głową i zapytała:
— Co pan właściwie porabiał tam, na przeciwległym brzegu?
— Komponowałem marsz bohaterski do mojej opery.
— Ale tak głośno!
— Tak być musi; inaczej nie uchodzi. Muszę wszak słyszeć, jak brzmią instrumenty.
— Mógłbyś to pan łatwo przypłacić skalpem! Gdyby wpobliżu nadarzyli się wrogowie?
— Sam Hawkens zapewnił mnie, że wrogów niema. Dlatego odzyskałem swobodę, która też pozwoliła mi się oddalić. Uszedłem taki dystans, że nie mogli mnie słyszeć, i wypróbowałem poszczególne głosy orkiestry. Niestety, przerwano mi pracę, złapano mnie ztyłu, ściśnięto za gardło i zaciągnięto do was. Ufam, że przeprawicie mnie zpowrotem.
— Stanowczo. Czy daleko do waszego obozu?
— No, dobry kwadrans trzeba chodzić.
— Doskonale! Pomówię teraz z mężem.
Z pomocą Maitsa, Wolfa, przetłumaczyła Indjanom słowa kantora. Postanowiono w następstwie wysłać Wolfa wraz z dwoma Indjanami do obozu białych.
Byli to wyśmienici pływacy; sprawnie i szybko przeprawili się na drugą stronę i skierowali następnie na lewo, aby, pełzając cichaczem nad wodą, zbliżyć się do obozu. Nie uszli daleko, gdy usłyszeli odgłos kroków. Zaszyli się szybko w zagajnik. Dwaj nadchodzący rozmawiali ze sobą półgłosem.
— Niepoprawny człowiek — rzekł jeden. — Na pewno nie usiedzi na miejscu. Skoro go znajdziemy, zawiesimy pomyleńca na linie. Jak myślisz, stary Drollu?
— Tak — potwierdził drugi. — Osobliwa opera, którą chce skomponować, jest, zdaje się, najtrzeźwiejszym pomysłem tego obłąkańca. Może nam kwaśnego piwa nawarzyć; zawiesić go trzeba, niema innej rady.
Wolf, usłyszawszy niemiecką mowę, zawołał poprzez zagajnik:
— Dobrywieczór, moi panowie. Cieszę się, że spotykam ziomków.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiały kurki strzelb. Nie widział już nieznajomych — znikli, szczeźli, jakgdyby pod ziemię się zapadli.
— Gdzie panowie jesteście? — zapytał Maitso. — Z waszego zachowania się i sprawności wnoszę, żeście znakomitymi westmanami. Zaniechajcie jednak tych manewrów. Słyszycie przecież, że ja sam mówię po niemiecku.
— Nie weźmie pan nas na plewy — brzmiała odpowiedź z poza krzewu. — Bywają łotry, mówiący po niemiecku.
— Ale ja jestem naprawdę Niemcem, stryjem Adolfa Wolfa, którego chyba znacie.
— Do piorunów, jak to dobrze, żeśmy się wzajemnie nie zastrzelili! Nie piej pan jednak wciąż z poza zagajnika, lecz wyjdź do nas, stary niemiecki Napoliumie!
— Chętnie; ale jeszcze słówko. Towarzyszy mi dwóch Nawajów. Jak się do nich odniesiecie?
— Tak przyjaźnie, jakgdyby byli naszymi chrześniakami.
— Dobrze, więc chodźmy!
Wyszedł wraz z Indjanami z ukrycia; obaj Niemcy wyłonili się jakby z pod ziemi. Po krótkiej wymianie pozdrowień wszyscy razem pośpieszyli do obozu.
Zastali tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni bowiem wyszli na poszukiwanie kantora.
— Jakże ich zawiadomimy? — zapytał Frank. — Nie możemy naszych sprowadzić; nie wiemy, gdzie się rozeszli.
— Wystrzel pan w powietrze! — zawołał Wolf. — Odrazu się zbiegną. Może pan strzelać bez skrupułów, gdyż, znając wasz i nasz obóz, wiem dobrze, że niema tu nigdzie wroga.
Frank wypalił i rzeczywiście wkrótce zbiegli się mężczyźni. Można sobie wyobrazić radość Adolfa, kiedy dowiedział się, że ma przed sobą stryja. Scena ich powitania była naprawdę wzruszająca.
Nie było czasu na dłuższe rozmowy. Niebawem więc Wolf, któremu wymieniono nazwiska wszystkich uczestników wyprawy, rzekł do bankiera:
— Jest pan bankierem Rollins z Arkanzasu. Czy to pan kupił źródło nafty?
— Tak, niestety, ale to nie była nafta.
— Odrazu się domyśliłem. Okpili pana.
— I jak jeszcze! Trzej łotrzy uciekli. Mam jednak nadzieję, że ich dogonimy.
— Hm. Czy chciałby pan obejrzeć ten drobiazg?
Wyjął „drobiazg“ z kieszeni i podał Rollinsowi. Bankier, ledwo rzucił okiem, zawołał z radością:
— Sir, co ja tu widzę! To mój podpis, to czek, który był w rękach Grinleya!
Wolf pokrótce opowiedział, w jaki sposób wszedł w posiadanie tego papieru. Skoro oznajmił, że hultajska trójka zawróciła z drogi, Sam Hawkens odezwał się:
— Czy zagięli na pana parol, Mr. Wolf?
— Naturalnie. Chcą mnie zaskoczyć na osobności, napaść i odebrać przekaz.
— Tak też myślę. Ale stracone zachody! Sami wydadzą się w nasze ręce. Gdzieście dzisiaj obozowali?
— Kwadrans odległości stąd, na wybrzeżu.
— Czy sądzicie, że łotry czają się wpobliżu?
— Nie. Mogli iść naszym tropem za dnia; ale potem musieli zatrzymać się i czekać. Wyprzedziliśmy ich zatem o dobry szmat drogi.
— Pięknie, a więc schwytamy ich jutro. Ale mam myśl: nie mówiliśmy jeszcze o Khasti-tine. Czy wiecie, jak los obdzielił waszych wywiadowców?
— Tak. Wysłano dziesięciu. Ośmiu jest w niewoli; dwóch padło.
— Tak przypuszczacie?
— Nie przypuszczamy — wiemy od waszego króla nafty.
— Ach! A więc on wam powiedział? I wyście uwierzyli?
Wolf spojrzał uważnie w twarz Sama i rzekł:
— Poco pan pyta?
— Chcę panu oznajmić, że nie Nijorowie, lecz król naftowy zabił waszych wywiadowców.
— Król — naftowy? — —? — powtórzył Wolf tonem niedowierzania. — Kto wam to zełgał?
— Posłuchaj pan, Mr. Wolf, Sama Hawkensa niełatwo oszukać! Mówię o faktach!
— Do pioruna! A więc gadajże, mospanie! Co to za fakty?
— Khasti-tine podszedł wodza Nijorów tak wyśmienicie, że miałby go w swej mocy; ale oto wtrącił się kto inny, zupełnie obcy, i zastrzelił zdradziecko obu Nawajów.
— Mordercą owym ma być wasz, wasz — król naftowy? Proszę was o dowód. Dajcie mi dowód!
— Nic łatwiejszego. Byli świadkowie, dwaj ludzie, którzy chcieli przeszkodzić zbrodni, lecz nie zdążyli odwrócić zdradzieckiej lufy od celu. Ci świadkowie siedzą przy panu. To Mr. Rollins i Mr. Baumgarten. Zapytaj pan ich, zapytaj o szczegóły!
Wolf nie był jeszcze przekonany. Skoro jednak usłyszał od bankiera dokładny opis tego zdarzenia, nie mógł dłużej wątpić. Zawołał wściekie:
— A więc ten hultaj, ten szubrawiec! I tego oczajduszę wypuściliśmy z obozu, nic nie podejrzewając!
— Tak, co więcej, uzbroiliście go nawet, hihihihi! — roześmiał się Sam. — Dobrzeście się spisali, naprawdę wyjątkowo dobrze!
— Milcz pan, Mr. Hawkens! Ktoby mógł przypuszczać? Komu przez myśl przejść mogło? Zamordować naszych wywiadowców, a potem do nas przybyć i domagać się wsparcia! O, teraz nie spoczniemy, póki ich nie schwytamy. A zatem on, on jest mordercą naszego Khasti-tine! Musi się o tem dowiedzieć wódz, i to natychmiast!
Zamienił kilka zdań ze swymi czerwonymi towarzyszami, poczem obaj Indjanie szybkim krokiem opuścili obóz.
Dotychczas porozumiewano się po angielsku, a ponieważ wychodźcy nie znali jeszcze tego języka, więc na prośbę pani Rozalji, Hobble-Frank wyjaśnił jej rzeczy najważniejsze, oczywiście po niemiecku. Usłyszawszy to, Maitso dorzucił w języku ojczystym kilka uwag do wyjaśnień Franka, który swą przemowę zakończył temi słowami:
— A teraz pokażemy tym Nijorom, że nie są niczem innem, jak zwykłymi musztardowymi Indjanami.
— Musztardowymi Indjanami? — zapytał zdumiony Wolf. — Jakto?
— Nie wie pan?
— Nie, panie Frank, naprawdę nie słyszałem o musztardowym Indjaninie.
— Nie? A więc posłuchaj pan! Istnieje nie jeden musztardowy Indjanin, lecz nawet dwóch. I naprawdę nie zna pan żadnego?
— Nie!
— Ani starego, ani młodego?
— Nie. Gdzie mieszkają ci obaj musztardowi Indjanie?
— Wystarczy, jeśli panu powiem, że obaj byli w Waszyngtonie u „wielkiego białego Ojca“. Wie pan może, kogo się tak nazywa?
— Tak. Indjanie nazywają tak prezydenta Stanów Zjednoczonych.
— Słusznie! Jak słyszę, nie jest pan kompletowym nieukiem. A zatem, obaj ci Indjanie zostali wysłani przez swoje plemię do Waszyngtonu, aby wielkiemu białemu Ojcu wyłożyć kilka dezyderatów. Ponieważ byli ambasadorami, więc trzeba było ich przyjąć nobeliwie i z największym prospektem. Zaproszono ich zatem do prezydenta na kolację. Siedzieli obok siebie w głębi przy stole, który poprostu załamywał się pod ciężarem butelek, salaterek, misek i talerzy. Były tam frykatesy, jakich nigdy nie dotykały ich wargi i nie oglądały oczy. Leżały widelce, noże i łyżki. Indjanie musieli uważać na innych, aby zachowywać bony-tony. Naraz stary szepnął do młodego: — Mój miody brat niech uważa, czego biali najmniej jedzą; jest to bowiem chyba najlepsza i najkosztowniejsza potrawa. Najedzmy się jej dosyta. — Natężyli uwagę i wnet spostrzegli, że biali oszczędzają brunatnej potrawy w małych, pięknych szklaneczkach, wstawionych w srebrne kubki. W każdej z tych szklanek leżała mała łyżeczka ze skorupy żółciowej. Wówczas stary znowu się odezwał do młodszego: — W tych szklankach znajduje się najdroższy i najkosztowniejszy smakołyk. Mój młodszy brat może ręką dosięgnąć takiej szklanki; niech pierwszy skosztuje. — Młody Indjanin wykonał zlecenie; wetknął w usta pełną łyżkę i wnet połknął drugą. Przytem oglądał się, czy nikt nie spostrzegł, że odrazu nabrał dwie pełne łyżeczki. Nikt nie patrzał. Teraz dopiero zaczął językiem rozdrabniać cenną potrawę, a starszy z napięciem wpatrzył się w jego twarz, która nabrała koloru żółtego, czerwonego i niebieskiego, a nawet zielonego, lecz mimo to została nieruchoma, albowiem Indjanin nawet przy największych cierpieniach nie powinien mrugnąć rzęsą. Oczy coraz bardziej kostniały i zaczęły się łzawić, aż wreszcie łzy pociekły ciurkiem po twarzy. Naraz Indjanin zrobił gwałtowny, straszliwy łyk, i przełknął całą musztardę. Odrazu mu ulżyło, tylko jezioro łez wciąż jeszcze spływało z oczu. Dlatego stary Indjanin zapytał ciekawie: — Czemu płacze mój młody czerwony brat? — Młody czerwony brat za nic w świecie nie wyznałby, ze ta kosztowna potrawa tak źle podziałała na jego nerwy, i dlatego odpowiedział: — Przypomniało mi się, że mój ojciec pięć lat temu utonął w Missisipi. Dlatego płaczę. — Rzekłszy to, przysunął szklankę do swego towarzysza. Ten ocenił inwencję swego młodego brata i postanowił go naśladować: nabrał w usta dwie pełne łyżki i szybko zawarł wargi. Ale oto za jednym zamachem wargi rozbiegły się i zamknęły zpowrotem jak u karpia, gdy szuka powietrza, lub u człowieka, gdy odgryzie zbyt gorący kęs. Skóra na czole poleciała wgórę, a w gardle rozległo się podejrzane bulgotanie. Kolor twarzy zmieniał się jak u kameleona; pot lał z każdej pory w skórze; oczy zarumieniły się i napełniły morzem łez, morzem, które wnet się przelało po brzegi i potoczyło fale po policzkach. Ujrzawszy to, młody Indjanin zapytał za współczuciem: — Czemu płacze mój stary czerwony brat? — Wówczas stary czerwony brat, natężywszy wszystkie siły, przełknął musztardę, odetchnął głęboko i odpowiedział: — Płaczę z tego powodu, że przed pięciu laty nie utonąłeś wraz ze swym ojcem! — Tak, panie Wolf, oto jest znakomita historja o dwóch musztardowych Indjaninach, których pan nie znał.
Salwa śmiechu rozbrzmiała, ledwie skończył dykteryjkę. Najżywiej wtórował sam Hobble-Frank. Śmiech trwał może kwadrans; lecz oto rozległy się z wybrzeża słowa indjańsko-angielskiego żargonu:
— Dlaczego tak głośno śmieją się białe twarze? Zdala od wigwamów wróg może kryć się za każdem drzewem.
Był to Nitsas-Ini, który przybył wraz z kantorem i kilkoma najlepszymi wojownikami. Przyprowadził ze sobą także swoją białą squaw, ponieważ wysłańcy oznajmili, iż w obozie są kobiety. Wszyscy podnieśli się, aby go powitać. Stał przed nimi i potoczył badawczem spojrzeniem dookoła. Ujrzawszy Sama Hawkensa, wypogodził oblicze i rzekł, podając. mu rękę:
— Mój biały brat Sam jest tutaj? W takim razie nie wątpię, że ta wesołość nie może szkodzić, albowiem Sam Hawkens nie wyda głosu, o ile wróg jest wpobliżu.
Uścisnął także ręce Stone’a, Parkera, Drolla i Franka, i kazał sobie wymienić nazwiska pozostałych. Na kobiety nie zwracał żadnej uwagi. Położył rękę na głowie młodego Wolfa i rzekł:
— Jesteś przyjacielem mego syna i bratankiem mego białego brata. Bądź pozdrowiony wśród namiotów Nawajów! Jesteś niejako synem mego plemienia.
Wszyscy usiedli zpowrotem i, po krótkiej pauzie, zaleconej przez zwyczaj indjański, Nitsas-Ini zwrócił się do Sama Hawkensa:
— Mój biały brat może mi powiedzieć, co się zdarzyło.
Hawkens spełnił żądanie. Opowiedział wodzowi wszystko w krótkich słowach. Kiedy skończył, Nitsas-Ini milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— Jutro poniosą karę. Czy nasi biali bracia gotowi są nam pomóc?
— Tak — odpowiedział Sam. — Wasi wrogowie są naszymi wrogami, i nasi przyjaciele niechaj będą waszymi przyjaciółmi!
— Tak jest. Wypalimy kalumet przyjaźni.
Zdjął fajkę ze sznura, wiszącego wokół szyi, i otworzył worek z tytoniem. Po zapaleniu, podniósł się, powiał dymem ku niebu i ziemi, następnie w czterech kierunkach świata i rzekł:
— Wszyscy biali, którzy się tutaj zebrali, niechaj będą naszymi braćmi i siostrami. Mówię w imieniu całego plemienia Nawajów. Howgh!
Wręczył fajkę Samowi i usiadł zpowrotem. Sam podniósł się, również sześć razy pociągnął i rzekł:
— Palę i mówię w imieniu moich białych braci i sióstr, znajdujących się tutaj. Pragniemy być jako bracia i siostry Nawajów, i chcemy pomagać im w walce i w pokoju. Powiedziałem. Howgh!
Wręczył fajkę wodzowi, który ją wykurzył do końca. Potem zawiesił kalumet na sznurze i rzekł:
— Jutro popłynie krew mordercy i jego obu towarzyszów.
— Czy przypuszczasz, że tu przybędą? — zapytał Sam.
— Tak.
— Przybędą jednak skrycie. Trzeba wytężyć uwagę.
— Wyślę na ich spotkanie dwóch ludzi o oczach sokolich.
— Hm. Oczywiście, pojadą waszym tropem, przybędą zatem pod obóz. Wystarczy więc jedynie wycofać się i zaczaić wpobliżu, a będziecie ich mieli w garści.
— Mój brat mówi słusznie. Wyślę jednak naprzeciw obu wywiadowców.
— A jeśli nie pozwolą na to okoliczności?
— Któżby mógł mi przeszkodzić?
— Nijorowie.
— Nietylko nie przeszkodzą, ale, przeciwnie, pomogą schwytać morderców. Pojechali ku naszemu obozowi. Znajdą tam pustkę i pojadą dalej. Będą mieli łotrów przed sobą, my ich mamy za sobą. A zatem, zagonią ich ku nam.
— Old Shatterhand, zdaje się, był innego zdania.
— A jednak pojechał nas ostrzec?
— To tylko pozór, który miał zamaskować inne zamiary.
Wódz zastanawiał się przez chwilę, poczem zapytał półgłosem, domyślność bowiem podyktowała mu właściwe przypuszczenie:
— Może sądził, że Nijorowie nie pojechali bezpośrednio do naszego obozu?
— Zdaje się — odpowiedział Sam również cicho.
— W tikim razie mieli na widoku innych ludzi; chyba was?
— Tak myślę. Old Shatterhand nic o tem nie wspominał. Może nie chciał niepokoić wychodźców.
W tej chwiii usłyszano okrzyk wartownika i zaraz potem z półmroku wyłonili się dwaj mężczyźni. Pierwszy był to Old Shatterhand. Szybko podbiegł i serdecznie, bez zdziwienia, przywitał się z wodzem, Wolfem i białą kobietą. Ta skoczyła i, wydając głośny radosny okrzyk: — Szi-So, mój synu! — przypadła do drugiego przybysza, aby go z czułą gwałtownością wciągnąć do mroku lasu. Nie chciała witać się z synem wobec tylu świadków.
Obecni stali w skupieniu i ciszy. Wódz siedział z twarzą nieruchomą. Po dziesięciu może minutach usłyszano lekkie kroki z ciemności: squaw przyprowadziła syna za rękę. Skoro weszli w światło ogniska, wypuściła jego rękę i spokojnie usiadła na uprzedniem miejscu. Ulżyła sercu, cicho, bez słów i okrzyków, ale niemniej tkliwie. Teraz należało mieć wzgląd na indjańską powściągliwość.
Szi-So podszedł do ojca i podał mu rękę. Wódz obejrzał młodzieńczą silną postać, tryskające zdrowiem oblicze, roztropne rysy, zręczne ruchy. Przez chwilę, przez jedną chwilę oczy jego błyszczały dumną radością; następnie twarz znieruchomiała napowrót; nie przyjął wyciągniętej ręki syna, udając, że jej nie dostrzega. Szi-So odwrócił się i usiadł obok Adolfa. Nie był dotknięty. Wiedział, jak kocha go ojciec; znał indjańskie zwyczaje i żałował, że do ojca wyciągnął rękę. Odruch ten przywiózł z Europy, zwyczaje jego kraju nie pozwalały na taką poufałość. Młodzieniec w obecności mężczyzn powinien kryć się w cieniu.
Old Shatterhand przyglądał się tej scenie z uśmiechem zadowolenia. Wiedział, że w tem gronie rodzinnem panuje większa miłość i większe szczęście, niż u niejednego ogniska domowego białych, którzy wobec osób trzecich darzą się pieszczotami i względami, podczas gdy na osobności drą ze sobą koty.
— Mój brat Old Shatterhand — odezwał się po chwili wódz — był w naszym wczorajszym obozie?
— Nie, tak daleko nie zaszedłem. Ale, sądzę, był tam król naftowy wraz z Pollerem i Buttlerem?
— Tak.
— Daliście im broń i amunicję?
— Tak.
— Powiedzieli wam, że nam towarzyszyli, że wraz z nami dostali się do niewoli Nijorów, że zdołali umknąć?
— Tak jest. Skąd mój brat wie o tem?
— Przypuszczam tylko — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mordercy potrzebują broni; musieli zatem śpieszyć do was, gdyż nikt inny nie mógłby im strzelb dostarczyć. Aby zaś zjednać sobie wasze względy, musieli was okłamać, — musieli zmyślić, że byli towarzyszami i obrońcami Szi-So. Nawet gdyby mi czas pozwolił, nie pojechałbym do waszego pierwotnego obozu, gdyż wieczorem dowiedziałem się, żeście go opuścili.
— Od kogo?
— Od moich oczu. Siedziałem po tej stronie rzeki na wysokiem drzewie, które obrałem sobie za punkt obserwacyjny, i zobaczyłem, jak jechaliście przeciwległym brzegiem.
— A więc i Nijorowie mogli nas widzieć?
— Nie. Wiem na pewno, bo ich podsłuchiwałem. Szi-So dotrzymywał nam towarzystwa. Pilnował koni, podczas gdy ja i Winnetou skradaliśmy się do wroga. Wróciłem teraz wraz z Szi-So, aby moim białym przyjaciołom przynieść wiadomości i aby odwiedzić moich czerwonych braci. Winnetou został na czatach.
— Jutro Nijorowie wpadną w nasze ręce.
— Tak też sądzę, aczkolwiek przypuszczenie mego brata opiera się na fałszywych przesłankach.
— Old Shatterhand się myli. Mam na myśli to samo, co on. Nijorowie zastaną pustkę w naszym obozie, i pojadą naszym śladem.
— Nijorowie, zanim pojadą do waszego obozu, napadną na nas, białych. Nie wiedzą bynajmniej, że wojownicy Nawajów opuścili obóz.
Uff!
— Sądzą, że my jedziemy za nimi, aby odszukać Nawajów; zatrzymali się nad Zimową Wodą, aby tam nas znienacka okrążyć.
— Nad Zimową Wodą? Wcale mądry plan! Niema chyba miejsca bardziej dogodnego do zasadzki. Moi bracia ominą tę miejscowość?
— Wręcz przeciwnie.
— I będziecie walczyli?
— Być może, obejdzie się bez walki. Może Nijorowie poddadzą się bez przelewu krwi. Czy wojownicy Nawajów zechcą nam pomóc?
— Rozumie się! Ale w jaki sposób schwytamy króla nafty i jego towarzyszów?
— Chcecie ich schwytać? — zapytał Old Shatterhand ze zdziwieniem. — Aby pomścić śmierć wywiadowców?
— Chcę i muszę ich pomścić, ale nie będę oszustów ścigał, albowiem sami tu przyjdą.
— Naprawdę? To dziwne! Powinni przecież być zadowoleni, że unieśli skórę!
—Tak, — odezwał się Wolf i twarz jego przybrała wyraz zadowolenia — tak, gdyby mieli jeszcze przekaz!
— Nie mają go już?
— Nie. Odebrałem czek Grinleyowi.
— Ach! W jaki to sposób?
Wolf, zdawszy relację, dorzucił:
— Kazaliśmy ich śledzić i dowiedzieliśmy się, że jadą za nami. Rano wyślemy na ich spotkanie dwóch wywiadowców.
— Hm! Porachunek z tymi łotrami nadarza się nie wporę. Jutro rano musimy wyruszyć do Zimowej Wody. Ale zanim plan omówimy, chciałbym opowiedzieć, czegośmy się dowiedzieli na zwiadach. — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.