Królewska miłośnica/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Król umiera
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XI.
Król umiera.

Ludwik XV czuł się źle. Wystąpiły objawy starczej arterjosklerozy. Dokuczały mu bóle podagryczne. Mściły się nadużycia miłości zwątleniem mięśni, prędkiem znużeniem po lada krótkim spacerze, zapadnięciem policzków, upadkiem humoru, pewnemi dyskretnemi niedomaganiami organizmu. Wiek robił swoje.
Już od tygodnia lekarz La Martinière musiał sypiać przy królu, aby był na każde zawołanie. W sypialni musiało palić się światło, gdyż króla ogarniał lęk. Przerwano zwykłe ceremonialne przyjęcia. Nawet panią Dubarry król rzadziej wzywał. Była z tego rada, bo kaprysił. Gdy bywała smutna, miał wrażenie, że oczy jej stwierdzają jego lęk śmierci. Gdy próbowała zabawić go wesołością swoją, brał jej to za złe, jako brak współczucia dla jego stanu.
Pewnej majowej nocy r. 1773-go obudził lekarza.
— Doktorze! co jest zemną?
— Nic!...
— Jakto nic?... A jednak nie czuje się... świeży.
Sire, nie należy zapominać, że Wasza Królewska Mość przekroczył lat sześćdziesiąt. Piękny wiek!
— Wcale nie piękny... Obrzydliwy!...
— Nikt nie może być wiecznie młodym.
— To źle... To jest właśnie upokarzające, że i my podlegamy temu fatalnemu prawu... starzenia się! Ludwik XIV miał słuszność, kiedy po porażce Francuzów pod Ramillies rzekł: „Pan Bóg zapomniał, co... uczyniłem dla Niego“.
Lekarz mimowoli wzruszył ramionami. Król westchnął.
— La Martinière!... Kobietki są tak smaczne... A ja widzę, że będę musiał zahamować rozpęd mego triumfalnego wozu miłości!
— Sire! sądzę, że rozsądniej będzie całkiem wyprządz.
— Hm! tak myślisz?... Już?!... Idź spać!...
Odwrócił się chmurny ku ścianie. Po chwili lekarz usłyszał westchnienie:
— A tam... na drugim świecie... to już nie będzie można także przez całą wieczność?
— Mahomet sądzi inaczej.
— To ładna religja! — rzekł król. Bóg nie jest tak sprawiedliwy dla Francuzów, jak dla Turków... jeżeli każde wyznanie ma niebo swego pomysłu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W święta Wielkiej Nocy Król pilnie uczęszczał do kościoła. Kazania opata Beauvais sprawiły na nim wielkie wrażenie. Młody ksiądz, ubogi z zasady, przejęty duchem biblijnym, dźwignął się talentem krasomówczym na stopień kaznodziei kaplicy królewskiej. Sięgając do wzoru proroków, jął z kazalnicy miotać gromy na grzeszność znakomitych dam, na kuplerstwo dworaków, którzy dziewkę uczynili królową. Damy dworu słuchały go kornie, gdyż piękna twarz młodego fanatyka czyniła skruchę przyjemną. Mężczyźni podziwiali dar wymowy. Rozzuchwalony, lub raczej ufny w swoją misję, ważył się na przejrzyste alegorje.
Opowiadał o grzesznym królu Dawidzie, który „przesycony rozkoszami, chory, szukał ulgi w obrzydliwości zmysłów: — młode dziewczęta ściągał w swoje starcze łoże, wywołując gniew Pana nad Pany“.
Pani Dubarry uciekła z jednego z takich kazań. Wyrzucała potem królowi, że nie poskramia „zapominającego się klechy“.
— Czego chcesz, moja droga? On pełni swój urząd, jak ja pełniłem swój. I kto wie? — może on swój pełni lepiej!
Zagryzła wargi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Wielki Piątek młody ksiądz miał kazanie, które wstrząsnęło królem do głębi. Jakoby grom weń uderzył. Dniem i nocą prześladowały wystraszoną wyobraźnię monarchy słowa kaznodziei, który za temat przemówienia obrał „przypadek śmierci“.
Jeszcze niedawno, chcąc starzejącemu się królowi sprawić przyjemne złudzenie „Gazette de France“ wygłosiła tezę, że w bieżącem stuleciu liczba ludzi stuletnich wzrosła i długowieczność jest zjawiskiem postępującem. Opat rozbił tę złudę z rozmysłem, aby zaprotestować przeciw pochlebstwu, zatwardzającemu — jak sądził — sumienie królewskie. Wskazał monarsze, jak blisko śmierć krąży wokół niego. Przypomniał wczesną śmierć delfina (syna) i delfiny, względnie rychłą śmierć królowej. Mówił o karze Bożej, odbierającej grzesznym istoty najdroższe, najbliższe. Poszedł dalej; nie nazywając pani de Pompadour, napomknął o „miłośnicy, zabranej przez śmierć niemal w kwiecie wieku“. Dał znać temu Burbonowi, który już w latach młodych dręczył się widmem śmierci — że kolej kresu przychodzi na niego!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pod wpływem tych gróźb król ustawicznie myślał o tem, że znajduje się w 63-im roku życia, który medycyna ówczesna uznała za wiek krytyczny.
Nadomiar śmierć kosiła ludzi dokoła niego, jakby dając mu znać, że macha symboliczną kosą, w pobliżu jego osoby i dziś, jutro, trafi weń także.
Umarł nagle ulubieniec króla, Sorba, poseł Genui. Wślad za nim poszedł d’Armentières. Opat La Ville — narzędzie zguby Choiseul‘a — przyszedł podziękować królowi za łaskę mianowania go kierownikiem spraw zagranicznych i padł w Jego obecności, rażony apopleksją.
Wreszcie zaszedł wypadek okrutny.
Król pewnego wieczora grał w pikietę z panią Dubarry i starym towarzyszem swoich przyjemności, markizem Chauvelin. Dubarry zauważyła, że Chauvelin wykrzywił usta i przechylił się przez poręcz. Zawołała. „Markizie! co za miny stroisz?“ Nie odpowiedział. Trąciła go ręką. Tknięty paraliżem padł martwy u stóp króla!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W post roku 1774 padły z ust opata wyrazy, jakoby wzywające króla przed trybunał Boży: „Za dni 40 Niniwa będzie zburzoną!“ — proroctwo Jonasza.
Przesądna, jak wszystkie służebnice miłości, pani Dubarry, miotana złowrogiem przeczuciem, powtarzała co dnia wielokrotnie: „Och! bodajby ten obrzydliwy miesiąc już raz minął!“... Obawiała się go, gdyż przepowiednia „Kalendarza Leodyjskiego“ głosiła na miesiąc Kwiecień tego roku: „koniec roli pewnej damy na dworze królewskim“.
Król jął przebąkiwać o możliwości swego zgonu i „o straszliwej odpowiedzialności, którą ponieść musi, zdając Bogu rachunek na tamtym świecie z użycia daru żywota“. Politycy, przeczuwając zawezwanie spowiednika, rozmyślali już o narzuceniu monarsze dostępnego intrygom duchownego, spowiadającego Marję Antoninę. Pani Dubarry wyczuwała, że grunt chwieje się pod nią; rozumiała, że zdoła się utrzymać, o ile pokona ciężki nastrój króla, wywołany wielkopostnemi kazaniami, i umyśliła rozerwać jego umysł projektem wycieczki do Trianon, gdzie na jej zlecenie przygotowywano się do odśpiewania nowej komicznej opery w ostatnim dniu kwietnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Król przybył do Trianon 27-go kwietnia. Nazajutrz nie był w stanie dosiąść konia i udać się na zamierzone polowanie. Wsiadł do powozu, aby orzeźwić się przejażdżką. Lecz zaraz powrócił, skarżąc się na ból głowy. Sądził, że powodem jest rozstrój żołądka. Oddalił się do apartamentów hrabiny. O północy stan się pogorszył. Wezwano lekarza, pana Lemonnier. Ten określił niedomaganie, jako lekkie, nie dające zasady do obaw. Pani Dubarry prosiła, aby król pozostał u niej i tu pozwolił się pielęgnować, niepowiadamiając o zasłabnięciu swojem rodziny królewskiej. Król przystał na to. Lecz stan jego w ciągu następnego dnia pogorszył się.
W Wersalu dowiedziano się o chorobie króla. Delfin wysłał chirurga La Martinière‘a, nieprzyjaznego pani Dubarry. Chirurg ten zyskał był już wpływ na króla w ciągu spędzonych przy nim nocy. Przybywszy w czwartek dn. 28 kwietnia rozkazodawczym swoim tonem oddziałał na lękliwego pacjenta. Z jego polecenia króla otulono w szlafrok, wniesiono do powozu dworskiego, który w zwolnionem tempie zawiózł go do Wersalu. Dubarry zaniepokojona pojechała z królem.
Po przybyciu na miejsce król położył się do łóżka. Na moment przyjął delfina i członków rodziny królewskiej. Zażądał, by czuwała przy nim pani Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc przeszła źle. Król bredził w gorączce. Nad ranem Lemonnier i La Martinière postanowili puścić choremu krew i zażądali konsultacji jeszcze z dwoma lekarzami. Król za radą Dubarry wymienił nazwiska Lory i Bordeu. Tymczasem wieść o puszczeniu królowi krwi zaniepokoiła dworzan, którzy zapełnili pokoje w oczekiwaniu na rezultat konsultacji czterech lekarzy.
Ci nie byli w stanie rozeznać choroby, ale zadecydowali drugi upust krwi na wieczór, trzeci na ranek następny. Wystraszony król mamrotał: „Trzeci?... Na co?... A czy drugi nie pomoże?“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Trzecie puszczenie krwi“ — to był nie tylko znak, że choroba jest poważną. Był to apel, budzący w sercach będącej w rozsypce partji Choiseula powrót nadziei na zwycięstwo. Zaniepokojeni przeciwnicy wymogli na Lory, lekarzu faworyty, i Bordeu, lekarzu d‘Aiguillona, cofnięcie trzeciego zabiegu.
Po drugiem puszczeniu krwi, bardzo obfitem, król osłabł okrutnie. Po południu wezwał dzieci do łoża, ale nie był w stanie mówić. Dał tylko znak po półgodzinie, aby wszyscy obecni odeszli prócz księcia d‘Aumont. Ten chciał przyprowadzić do łoża królewskiego faworytę, ale dwaj lekarze sprzeciwili się temu surowo w interesie spokoju chorego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niedzielę 30 kwietnia jeden z lekarzy przy przenosinach chorego na mniejsze łóżko, zbliżył przypadkiem do jego twarzy świecę. Dojrzał na czole i policzkach czerwone plamki i wezbrane materją pryszczyki. Zagadka choroby wyjaśniła się:
Król miał ospę!
Trójka lekarzy niemal radośnie oświadczyła choremu, że wobec pewności djagnozy znajdą się i środki lecznicze i uspokoiła otoczenie. Czwarty Bordeu, mędrszy od kolegów, wzruszył ramionami: „Mój Boże! ospa — w tym wieku... przy osłabionym organizmie. Ależ to okropna choroba!“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezbyt rozumiano naówczas zaraźliwość ospy, skoro córki królewskie zamknęły się z chorym w sypialni, lub może rozumiano, skoro odgrodzono się zamknięciem; księżniczki Ludwika, Wiktorja i Zofja poświęciły się dla dobra ojca.
Monarcha doznał zgrozy. Ujrzał przed sobą widmo śmierci. Leżał bez ruchu, bezmowny, wparłszy przerażone oczy w przestrzeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Partja Dubarry, drżąca o przyszłość, staczała słowne boje za drzwiami sypialni królewskiej. Posyłała codziennie faworytę do króla, aby obudzić w nim iskrę zmysłowości, wzniecić promyk życia, a przynajmniej stwierdzić ukośnie przed światem jej ostawanie się w łaskach. Kamerdyner Laborde, kupiony przez d‘Aiguillona, sprzyjał hrabinie, usunął wieczorem inne czuwające osoby, wprowadził panią Dubarry do sypialni chorego. Lecz pognębiony król był obojętny na wizyty miłośnicy, która bohatersko narażała swoje piękno w zetknięciu się z jadem ospy.
Zaciekła walka wywiązała się pomiędzy partjami Anti-Dubarry‘stów i Dubarry‘stów w sprawie udzielenia królowi Św. Sakramentów. I dziw! — paradoks sytuacji — partja filozofów, niewierzących, torująca drogę Choiseul‘owi, nalegała na spowiedzi i namaszczeniach; przeciwnie, d‘Aiguilloniści, stronnicy nabożnisiów, protestowali przeciw temu z całą mocą. Tamci liczyli, że arcybiskup Paryża zwróci myśl Ludwika na tory odkupienia grzechu zmysłów; ci znowu nie chcieli rozwiewać jego iluzji, pragnąc, aby... swój „grzech“ jaknajdłużej zatrzymał przy sobie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niedzielę 1 maja lekarze staczali formalny bój ze sobą o metody leczenia. Kiedy jeden z nich ozwał się o jakimś leku: „król powinien użyć go“ — umierający otworzył oczy i z przekąsem mruknął: „Powinien! powinien!“... Majestat absolutyzmu jeszcze burzył się przeciw powinnościom.
W poniedziałek 2 maja, nagabywany przez Choiseul‘istów arcybiskup Paryża zjawił się na dworze Wersalskim, z zamiarem zażądania od króla, aby oddalił konkubinę. Misję tę uważał za przykrą, gdyż w skrytości ducha musiał przyznać, że pani Dubarry oddała wielkie usługi kościołowi, dopomagając do usunięcia wolnomyślnego Choiseul‘a i zniweczenia liberalnego parlamentu. Tymczasem w przeddzień Richelieu, d‘Aiguillon, Fronsac i pani Dubarry uradzili, że wizyta arcybiskupa winna nosić charakter wyłącznie grzecznościowy. Nawet księżna Adelaida zgodziła się, że samo napomknięcie o udzieleniu choremu Św. Sakramentów może przerazić króla i wywołać śmierć przedwczesną.
Kiedy o 11-ej rano arcybiskup Beaumont zmierzał do drzwi sypialni monarszej, zastąpił mu drogę d‘Aiguillon i ozwał się w zwykłym mu tonie cynicznym:
— Spodziewamy się, że Wasza Arcy-Wielebność nie zjawia się po to, aby chorego pchnąć „teologicznym ciosem“ w przepaść śmierci. Równałoby się to powrotowi Choiseul‘a i usunięciu Dubarry, t. j. zaszkodzeniu przyjaciółce kościoła i pomożeniu wrogowi kościoła.
A zniżając głos dodał:
— Jeżeli arcybiskup pozostawi chorego w spokoju, winien otrzymać kapelusz kardynalski, za co ja głową poręczam.
Arcybiskup odparł:
— Znam swoje obowiązki względem kościoła.
Wszedł na kwadrans do sypialni; o spowiedzi i komunji nie wspomniał. Chory uznał to za znak dobry dla siebie. Powrócona nadzieja wskrzesiła go do życia. Polecił zaraz zawezwać panią Dubarry i w zachwycie ucałował jej prześliczne ręce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zawiedziona partja Choiseul‘a trafiła do kardynała de la Roche Aymon. Ten chwiał się, nie chcąc drażnić żadnej z partyj. Ale biskup Cercusson, tykając krzyża na jego piersi, wskazał mu śmiało jego obowiązek.
— Jeśli rex christianissimus umrze nie namaszczony św. olejami — zawołał — to Francja da chrześcijańskiej Europie najgorszy przykład!
Na tem samem stanowisku stanął również proboszcz Wersalu, który samorzutnie zjawił się, aby króla pobudzić do skruchy. Richelieu i Fronsac zagrozili, że wyrzucą go przez okno. Odparł z godnością:
— Jeżeli nie złamię przy tem karku, powrócę przez drzwi, aby pełnić swój obowiązek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na dworze panował gwar, gorszących kłótni. Eucharystja wędrowała tam i napowrót — wzywana przez tych, odsyłana przez owych. Tymczasem ciało króla w pocie walki ze śmiercią pokryło się wysypką, wrzody otworzyły się. I król przepełnił się nową zgrozą:
— Czy nie spóźniłem się? Co będzie, jeżeli materja pomiesza się z hostją.
Ten strach towarzyszył mu w skonaniu do kresu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

3-go maja lekarze wyszli z sypialni i oświadczyli zebranym, że król w nocy znajdował się w malignie, że choroba czyni zatrważające postępy. Wszczął się gwar okrutny. Wszyscy jęli mówić naraz. Jedni już radzili o ceremonji pogrzebu. Drudzy wypowiadali przypuszczenia na temat zmiany rządów. Nie liczono się z gasnącym monarchą. Ktoś wyraził żal, że król tak krótko panował. Ktoś inny rzucił cynicznie: „Ech! najgorszą rzeczą są długie rządy“.
Słowa te, wyrzeczone bardzo głośno, doszły do uszu króla przez uchylone drzwi!
— D‘Aiguillon! — jęknął — co to za hałasy?
Ten wszedł do sypialni.
— Ach! sire... bolejemy, że chcesz nas opuścić!
— Słyszałem jednak — szepnął król żałośnie, że ktoś oskarżał długie rządy!
— To pan de Soubise... chciał powiedzieć tylko, że Bóg jest wieczny.
— A! tak!... Poczciwy jesteś, d‘Aiguillon, żeś mi to wytłomaczył... Lubiłem ciebie zawsze... Bo ty jeden rozumiałeś mnie... godziłeś się zawsze ze mną... kochałeś to, co ja kochałem. Przyznaj się d‘Aiguillon, żeś... kochał.
Wyrzekł to szeptem. Z trudem otwierające się oczy białkami siliły się rozeznać d‘Aiguillona.
— Tak, sire, kochałem ją!
— Bardzo? Powiedz, że bardzo! — prosił król.
— Bardzo! — odparł d‘Aiguillon, zdziwiony tą przedziwnie ludzką nutą w prośbie umierającego i własnem niezwykłem wzruszeniem.
— To dobrze! Nie chcę, aby została sama na świecie, przecież ja... nie mogę jej zabrać do grobu...
Głos jego łamał się w żałości.
— D‘Aiguillon! przyjacielu... Mam do ciebie prośbę.
I jakby zawstydzony wyszeptał zbielałemi wargami.
— Przyprowadź ją tutaj... Chcę ją jeszcze raz zobaczyć... Już ostatni!... Niestety!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeszcze rozmawiał z arcybiskupem.
Potem ona przyszła. Był zmrok. Król kazał kamerdynerowi zapalić wszystkie światła i podnieść go do pozycji wpółsiedzącej na łóżku. Otworzył oczy. Świeciły radością. Mimo wszystkich zdrad, oglądał kobietę, którą najbardziej ukochał w życiu — była dlań teraz symbolem uciekającej odeń ziemi.
— Schyl się! — szepnął błagalnie, głosem ochrypłym.
— Już sire!
— Słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Czy kochałaś mnie... choć troszeczkę?
Poczuła naraz, że łzy podstępują jej do gardła. Wszakże był on olbrzymią cząstką jej życia, jej marzeniem, jej celem nadługo... Z nim miała odejść istota jej życia. To, co było najbliższem, miało stać się okrutnie dalekiem.
— Bardzo kochałam cię, królu.
— Czy jestem bardzo wstrętny teraz?
— Nie... — zawahała się.
— Widzisz... w godzinie śmierci nie wolno mi ciebie pocałować. A i ty — nie możesz... Prawda?
Odgarnęła włosy z jego czoła. Znalazła miejsce wolne od krost. Przycisnęła doń usta.
— Och! dziękuję ci — wyszeptał. Lżej mi będzie umierać. Albowiem, pani... ja wiem, że muszę umrzeć... I oddać cię... innemu. Trudno!... trzeba. Słuchaj, pozwalam ci... iść do d‘Aiguillona. Bo nie chcę, żeby ci zrobili krzywdę... Niechaj on kocha cię... i obroni... Jeżeli zaś tam, w innym świecie, Bóg pozwala nie zapominać o ziemi... to będziesz miała tam... przyjaciela, który będzie myślał o tobie i... żałował, że musiał ciebie zostawić... To wszystko... Idź!... teraz idź!...
Odepchnął ją łagodnie jedną ręką... a druga, pokryta wrzodami jeszcze sięgała ku jej piersiom, aby dotknąć ciała uwielbianej kurtyzany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaledwo odeszła, już znowu naprzykrzał się, jak dziecko, aby przyszła. Popadł nagle w irytację... Zrywał się z pościeli... potem opadł na poduszki; chrypiał, rzężał, wypuszczał świszczący ciężki oddech przez nos owrzodzony, przez rozwartą czarną jamę ust...
Zaczęła się agonja.
Jeszcze w ostatnich chwilach w bełkocie gorączki uwyraźniało się jedno, powtarzające się ustawicznie pytanie:
— Dlaczego odeszła?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.