<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Któś |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jacuś, tak niefortunnie spełniwszy swe poselstwo, nie bardzo śpieszył z powrotem do miasteczka, gdzie na niego, nudząc się, Emil Paczuski oczekiwał.
Nudy pieszczoszka doszły do tego naprężenia, że wyszedł na próg gospody Pinkusa i przypatrywał się rynkowi, na którym kilka wozów, kilka obdartych postaci, wcale nie malowniczych, bodaj parę setek chudego bydła, widać tylko było. Ziewał co chwila, a spać we dnie — zdawało mu się złą rachubą, bo noc bezsenna mogła być od dnia jeszcze trudniejszą do przeżycia. Dosyć późno, podchmielony, zjawił się Jacuś, oświadczając, że dotarł do źródła, że z ludźmi mówił i dowiedział się o tem, jako Warszawiak do Warszawy powrócił.
Emil, rozgniewany, wierzyć temu nie chciał. Zdało mu się, że Jacuś się napił, dzień przespał gdzieś, do miejsca nie dotarł i chciał go zbyć prosto kłamstwem.
Obszedł się z nim dosyć grubijańsko, czego znowu nasz polyhistor nie lubił: znał on i umiał szanować godność swoję.
Pokorny dotąd — nastawił się szorstko Paczuskiemu. Już miało przyjść do wcale nieprzyjemnej zamiany słów coraz dobitniejszych, i pomarszczona twarz Jacusia zabarwiała się ceglasto, gdy nadchodzący Pinkus kilku słowami odprawił posła, a Paczuskiego uspokoić potrafił.
Emil, który już i czasu dosyć stracił i namęczył się niewygodami, na to aby módz powrócić z niczem — postanowił nazajutrz jechać sam próbować szczęścia. Zdawało mu się, iż może spotka w polu Horpińskiego. Był to krok ostatni.
Nie brał już i nie potrzebował przewodnika i oryentował się łatwo.
Wistocie — aż na pola Rusinowego Dworu dojechał dosyć szczęśliwie, ale tu Harasym z towarzyszem zastąpili mu drogę i stanowczo oświadczali, że nie lubią, aby im się tu obcy ludzie po polach wałęsali.
Barczyści i silni parobcy wyrazili się tak kategorycznie, okazując drogę nazad Paczuskiemu, iż się z nimi sprzeczać nie śmiał.
Usiłował ich udobruchać datkiem, ale rubel wyjęty z kieszeni — nie został przyjętym i jeszcze Emila wyśmiano.
Odjechał więc, jak zmyty — przeklinając własny pomysł, niezgrabstwo swe, a nadewszystko tego, który był przyczyną wędrówki, prawdę rzekłszy, śmiesznej.
Nie było już tu co robić. Paczuski puścił lejce, dobył cygaro i jechał z powrotem, dozwalając koniowi wybierać sobie drogę.
Zadumał się głęboko o tem zuchwalstwie prostych ludzi, gburów, którzy śmieli z panicza takiego jak on, na ładnym koniu, szydzić i naigrawać się z niego.
— Koniec świata! — pomrukiwał Emil. Karuszek tymczasem nad drogą oskubując z gałęzi listki zielone, powoli — instynktowo kierował się ku stajni. Do miasta było jeszcze daleko. Zmyślne stworzenie znalazło naprzód rodzaj gościńca, którym wygodniej mu było iść, niż po roli, potem zarżało i puściło się małego kłusa.
Paczuski głaskał je po karku, i cieszył się ze swego wierzchowca — puszczając dym z doskonałego cygara: gdy nagle znajomy głosik srebrny rozległ się wesołym dźwiękiem.
— Stój pan, aresztuję!...
Zrządzenie losu widocznie Karuszka i jego pana zaprowadziło na tę drożynę pod ogrodem w Brzózkach, po której z drugiej strony, za przekopem, przechadzała się piękna pani Bończyna.
Czy miała nadzieję spotkać się raz jeszcze z Emilem? — trudno dociec, lecz to pewna, że spotkaniu była rada.
— Ale jakże pan śmiesz Brzózki pomijać? — zawołała. Jedź pan natychmiast do wrót, przez wrota w dziedziniec, do dworu, do ganku, a w salonie znajdziesz mnie jako surowego sędziego, przed którym musisz stanąć i tłómaczyć się.
Emil słuchał, z podniesionym do góry nad głową kapelusikiem — uśmiechał się, a że wdówka znikła, więc, nie czekając odpowiedzi, pokłusował wedle jej rozkazu do wrót i spełnił co mu zalecono.
W saloniku, trochę pośpiesznym biegiem zadychana, stała Bończyna. Paczuski dosyć niezgrabnie się przed nią tłómaczył: dlaczego dotychczas będąc w okolicy, nie miał honoru się jej pokłonić, poprzysięgając, że nazajutrz byłby tego nieochybnie dopełnił.
— Więc stanowczo chcesz pan tu coś nabywać? — zapytała wdówka.
— Waham się — rzekł Emil — który pośpieszył do wtaczającego się krzesła sędziny, aby ją powitać.
— Ja — mówiła gospodyni — powinnabym pana do tego zachęcać, bo sąsiedztwo mamy bardzo niedobrane i niesmaczne — ale...
Pokręciła główką, popatrzała Emilowi w oczy, i dała sędzinie rozmowę na inny przedmiot obrócić.
Co się działo z biednym Paczuskim, co rozrywało głąb' jego duszy — tego trudno będzie określić. Chociaż nie wierzył w przeznaczenia, w „igrzyska losu“ i t. p., zdumiewało go to jednak, że jakoś los ten narzucał mu uparcie poraz drugi śliczną wdówkę — jakby mu chciał wskazać, iż... powinien się był lepiej jej przypatrzeć i lepiej ją ocenić.
Była piękna, miła, dobrze wychowana, nie uboga — a wdowieństwo nie odebrało jej ani świeżości, ani młodości. Pomiędzy nią a Maniusią, której Emil całkiem zapomnieć nie mógł, był pewien rodzaj podobieństwa. Dlaczegóżby „na złość niewdzięcznej dziewczynie“ nie miał się z nią ożenić?
Myśli to były przelotne, bo rozmyślaniu wogóle nie dozwalała się rozpościerać nader żywa rozmowa i wesołe szczebiotanie gosposi.
Podano herbatę. Paczuski się też rozchmurzył, oboje przycinać sobie zaczęli, dowcipować, śmiać się, a sędzina też, spoglądając na nich, usta do uśmiechu składała, tak się jej ta para zdawała dobraną. Emil rozgadał się niepotrzebnie. Wydobyła z niego nawet piękna Bończyna, iż pewien rodzaj współzawodnictwa salonowego, w interessie towarzystwa, do którego Emil należał, skłonił go do szpiegowania podejrzanego Horpińskiego.
Obie kobiety, słuchając wyznań, nadzwyczaj zostały zdumione.
Raz na tę drogę wszedłszy, Paczuski się już cofnąć nie mógł, — musiał wyśpiewać wszystko.
Wdowa teraz rozumiała: dlaczego się jej wydało, że widziała parobka, który tak Sylwana przypominał.
Ale cóż za straszna tajemnica tkwiła w Rusinowym Dworze?
Paczuski odgadnąć jej nie mógł, powtórzył przypuszczenia Konrada.
Sędzina i jej córka spoważniały.
— Ale — panie Emilu — odezwała się Bończyna — ja się często w towarzystwie spotykałam z Horpińskim! Jest to człowiek najlepszego wychowania, bardzo miły, majętny, wykształcony — czyż podobna go o coś podobnego, jak fałszerstwo monet posądzać?!
Zarumieniła się mocno i trochę oczy spuściła.
— Daleko naturalniej przypuścić, że — może mieć tu... jakąś pasyjkę — rzekła zawstydzona.
— Nie — odparł Emil — bo we dworze niema nikogo, nad dwie stare baby — o tem wiem jaknajpewniej.
Każda tajemnica nęci ludzi, a piękne panie szczególniej rade-by je odkrywać. Bończyna była mocno zaciekawioną — ale, pomimo wszystkich danych, jakie zdobył Paczuski, jeszcze się jej nie chciało uwierzyć w to, ażeby Horpiński mógł się tu część roku ukrywać.
Stary sługa sędziny, który za jej krzesłem stał z serwetą, (a nie zważano na niego), w tem miejscu rozmowy, z poufałością wiernego domownika, zabrał głos.
— Jaśnie państwo darują, że ja się tu wtrącam — ale to pewna, że w tym Rusinowym Dworze — nie ponaszemu i nie poludzku żyją... a z Warszawy wistocie do nich zjeżdża, ktoś taki, co się zaraz przebiera pochłopsku i żyje potem, jak parobek.
Rok temu wzięli byli Marysię, — pani wie, od Stawrowej sierotkę — chcieli z niej sobie sługę wychować, ale nie wytrzymała. Dziecko niby było zahukane, głupie, to się go nie wystrzegano. Napatrzyła się tam dosyć — a teraz opowiada.
Ciekawie zwróciły się oczy wszystkich na starego Filipa, który powoli, odchrząknąwszy, mówił dalej:
— Rej tam, słyszę, wodzi stara jejmość, prawdę rzekłszy, prosta baba, zła, niecierpliwa i ustawicznie lamentująca. Druga, starsza jeszcze od niej, niby-to sługa, ale się tak z nią obchodzi, jakby jej równą była. Parobków dwu, Rusinów.
Ruszył ramionami p. Filip.
— Ten, co tam przyjeżdża z Warszawy, czy niewiadomo zkąd — przebiera się za parobka, i idzie w pole z innymi, choć ręce ma białe.
Milczano przez czas jakiś, wysłuchawszy Filipa. Emil upierał się przy swojem, że tam tkwiła jakaś tajemnica. Mówiono jeszcze o Rusinowym Dworze; w końcu wesołej pani nudno było o tak posępnych rzeczach rozmawiać i, podrażniwszy Paczuskiego, wdała się z nim w plotki o Warszawie.
Oboje tak do siebie dobrze przypadali, że całą godzinę, chodząc po saloniku, przegawędzili wesoło.
Nareszcie czas było powracać do miasteczka. Emil począł się pożegnać, ale musiał dać słowo Bończynie, że gdyby w te okolice zabłądził znowu, niezawodnie Brzózki odwiedzi.
Umówili się oprócz tego, że, gdyby pani Bończyna na czas jakiś przybyła do Warszawy — da znać Paczuskiemu, który się jej ofiarował do usług.
Słowem rozstali się w jaknajlepszej komitywie, a daleko więcej sobie powiedzieli oczyma i tą mową niemą, jaką, nietylko miłość, ale i miłostki się posługują, niż ustami.
Pani Bończyna była pewną, że trochę mu zawróciła głowę; on nie wątpił, że się jej potrafił podobać.
Nie przywiązywał do tego wagi, ale flirtacya z wdówką była mu przyjemną: można się było tem pochlubić. Bończyna i o tem nie wątpiła, iż do niej zechce powrócić.
Na Paczuskiego jednak wiele rachować nie było można: więcej miał fantazyi, niż serca; zrażał się i zapominał łatwo, pieszczoty mamy uczyniły go samolubem, — a marząc o małżeństwie, wymagał bardzo wiele. Miał prawo do tego, bo on sam przynosił w posagu niemało, a na wartości zimnego serca nie łatwo się było poznać.
Drugiego dnia p. Emil powrócił do Warszawy; po trudach tej wyprawy potrzebował wypoczynku, spędził więc dzień następny w szlafroku, w krześle, nie ruszając się z domu.
Pierwszym znajomym, którego potem spotkał, wyszedłszy na ulicę, był, idący z laseczką do ust przytkniętą — Horpiński.
Emil byłby go może pominął, tak był podrażniony a pochwycony niespodzianie, ale Sylwan wprost podszedł ku niemu.
Twarz jego dziwną ironią była napiętnowana, ale razem pogodna i surowa.
— Gdzieżeś to pan bywał? — spytał, nachodząc na Paczuskiego. — Od kilku dni nigdzie pana spotkać nie było można.
— Szukałeś mnie pan? — mruknął Emil.
— Tak, trochę — uśmiechnął się Horpiński.
— Wiem, że pan jesteś przyjacielem domu Bydgoskich; sądzę, że mu to uczyni przyjemność, gdy oznajmię, żem miał list ztamtąd. Panna Maniusia zaręczona z p. Leonem. Jest to fakt!
Paczuski zagryzł usta.
— Sądziłeś pan, że ta wiadomość uczyni mi przyjemność? — podchwycił.
— Przecież życzysz pan im dobrze, a lepszej partyi znaleźć było trudno — rzekł Horpiński. — Wątpię, ażebyś pan na prawdę o niej myślał: juściż cenisz nadto swą młodość, abyś się śpieszył zbytnio pod jarzmo małżeńskie!
To powiedziawszy, Horpiński się rozśmiał, uchylił kapelusza i poszedł dalej.
Paczuski stał krótką chwilę, zmieszany, zrozumiawszy złośliwość, z jaką go Horpiński tą nowiną przywitał. Pragnienie zemsty urosło jeszcze... ale cóż mógł mu zrobić?
Miasto się wyludniło, matka Emila domagała się powrotu jego na wieś; potrzeba było, odkładając na później odwet i walkę — jechać i Horpińskiego porzucić.
— Co się odwlecze, to nie uciecze — powiedział sobie Paczuski. — Nie daruję mu.
Wybór w drogę już się rozpoczynał i przyjęty nanowo elegancki Konrad miał w niej towarzyszyć Paczuskiemu, gdy niespodzianie pani i panna Zawierska, które już się na wsi znajdowały — powróciły do miasta.
Sprowadziła je tu nagła choroba dalekiej wprawdzie krewnej, ale niemającej więcej rodziny nad te panie i Bończynę.
Kasztelanowa Morska była w niebezpieczeństwie: Misia, którą ona kochała jak własne dziecię, a ta jej płaciła najżywszem przywiązaniem, nie mogła odstąpić łoża chorej, matka zaś nie chciała się z córką rozstawać.
Salon zwykły Zawierskich nie otworzył się, jak w zimie, ale dwie panie rade były, gdy je odwiedzano. Kasztelanowa stała w tymsamym domu i pokoje jej łączyły się z zajmowanemi przez Zawierskie.
Choroba staruszki, mimo bardzo już podeszłego jej wieku, nie okazała się tak niebezpieczną jak w początku doniesiono; ale Misia nie chciała jej pozostawić samej z panną rezydentką i wyrzekała się dla niej willegiatury.
Jednym z pierwszych gości, którzy się stawili na rozkazy Zawierskiej, był Horpiński.
Drugim po nim znaleźć się musiał, naturalnie, Paczuski, który podróż swoję odroczył. Gniewało go to, że miał Horpińskiego zostawić przy pannie Michalinie, bo mu wszystkiego zazdrościł i psuć wszędzie pragnął.
Stawił się więc Misi do posług, bo Zawierskie, zmuszone chorobą Kasztelanowej, urządzały się już tak, aby do zimy w mieście pozostać.
Nie wspominaliśmy o staruszce Kasztelanowej, jako należącej do rodziny, gdyż ona się nigdy większemu światu nie pokazywała. Mieszkanie jej łączyło się z Zawierskich apartamentem; panie część dnia przebywały z nią, ale staruszka nie wychodziła od siebie, i oprócz nich bardzo mało kogo przyjmowała. Doktor H.. stary przyjaciel domu, Pruszczyc, jeżeli przyjechał odwiedzić swą panią, niewielu dawnych znajomych — mieli przystęp do Kasztelanowej.
Liczyła ona lat około dziewięćdziesięciu, ale zachowała całą żywość umysłu, pamięć, a nawet trochę wesołości dawnej. Lubiła opowiadać, pośmiać się i posłuchać: kazała sobie czytywać i za natchnieniem Misi dyktowała jej nawet pamiętniki swoje.
Wykształcona, znająca świat, podróżami wielu zapoznana z towarzystwami stolic — Kasztelanowa była w obcowaniu nader miłą, dobroczynną i — cierpienie dotkliwe zwyciężała wielką mocą ducha.
Zdrowie zmuszało ją od świata zupełnie się usunąć; potrzebowała swobody, i dlatego się zamykała u siebie.
W lecie, ponieważ przejeżdżanie z miejsca na miejsce bardzo było dla niej utrudnionem brała zwykle panienkę jaką za lektorkę i towarzyszkę, a kochaną Misię wyprawiała gwałtem odetchnąć wiejskiem powietrzem.
Tego roku, gdy zapadła ciężej na zdrowiu, Zawierskie ulękły się, opuściły wieś i przyjechały do babci, która już ich nie wyprawiała na wieś.
Ale urządzono się tak, aby Misia nie nudziła się, miała ruch i towarzystwo.
Przybywający Horpiński, o którym wiedziano, że z nim rozprawiać i zabawiać się lubiła Misia, powitany był wdzięcznie. Dano mu uczuć, że był pożądanym gościem, a komuż-by to, choćby najzimniejszemu, nie połechtało serca i nie obudziło wdzięczności?
Zawierska wiedziała i czuła, że to nie był pretendent do ręki jej córki, ale człowiek poważny, rozumny, który, jako przyjaciel domu, nie dawał się nikomu zastąpić. Misia przyjmowała go, nie kryjąc się z żywą dla niego sympatyą.
Całkiem inny stosunek był z panem Emilem Paczuskim, którego panna Michalina miała za młokosa „bez konsekwencyi“. Bawił ją swoją trzpiotowatością, żywością, niepowściągliwością języka — czasem dowcipem — był usłużny — i gdy za to na obiad go zaproszono, a Misia z nim się potrzpiotała, o ile ona trzpiotać się mogła — uważano dług za spłacony.
I Paczuski się nie rachował za pretendenta, sam nawet tak zuchwałej nie dopuszczając idei.
Niekiedy, po dłuższej rozmowie z czarującą p. Michaliną, ulegając urokowi jej — zamyślał się Emil, wzdychał, ale taksamo, a może więcej i żywiej, zajmował się Maniusią, niewdzięczną, i wesołą wdową.
Na zapytanie p. Michaliny: co z sobą wciągu lata począć myśli, gdy Emil grzecznie odparł, iż gotów jest dotrzymywać paniom towarzystwa — rozśmiała się piękna panna i wręcz mu odpowiedziała:
— A! jedź pan do matki, która go oddawna z utęsknieniem czeka — odśwież się powietrzem wiejskiem. Z nami-byś się pan znudził, a prócz tego my więcej teraz przy babuni, niż u siebie będziemy przesiadywały. Mamy tu kilku starszych, którzy pana zastąpią.
— Czy pani zalicza do nich i Horpińskiego? — spytał Emil z przekąsem.
— Jeżeli nie latami, to powagą ma do tego prawo — odpowiedziała Misia — a niemając krewnych, domu, familii, może zostać, nie czyniąc żadnej ofiary.
Paczuski zrobił minkę szyderską.
— O tem, czy ma lub nie ma rodziny, nikt nie jest napewno uwiadomionym — odezwał się. — Któż wie czy jedna z dwóch starych bab, chłopek, które tam pod Garwolinem gospodarują na kawałku ziemi, a on je często tam odwiedza, nie są jego mamunią i ciocią?
Misia spójrzała surowo na plotkarza, wyrazem twarzy okazując, że jej się to szyderstwo nie podobało.
— Masz pan już tak szczegółowe wiadomości o obrotach p. Sylwana? — zapytała.
— Opłaciłem drogo moję ciekawość, — dodał Emil. — Skradałem się do tych tajemnic, niewiele wartych, jak na polowaniu do płochliwej źwierzyny.
— I tyle tylko upolowałeś? — zapytała ciekawie p. Michalina.
— Niewiele więcej — rzekł Emil. Chciałem go tam, przebranego za chłopa (bo się, słyszę, maskuje), schwycić na gorącym uczynku, ale mi się nie udało.
Paczuski mówił z wymuszonym śmiechem, lecz postrzegł prędko, iż p. Michalina bardzo poważnie i smutnie przyjmowała te zwierzenia się jego, i po krótkiem milczeniu — dołożyła:
— Ja też jestem dosyć ciekawą tajemniczego tego człowieka, ale zdaje mi się, że poszanować należy to, co on okrywa zasłoną od oczu ludzkich. I pan powinieneś zaniechać tych badań. Jestem pewną, że gdyby się odkryło to, co się ukrywa, Horpińskiemu-by nie mogło zaszkodzić, ani go wstydzić. Czuć w nim zacnego człowieka.
— Powinien być szczęśliwym, że pani ma o nim tak dobrą opinią — odezwał się Emil. Co do mnie, otwarcie się przyznam, że dla niego sympatyi nie mam.
Misia potrząsnęła głową i zamilkła.
Paczuski, chociaż go uwolniono od wszelkich posług, choć matka czekała na powrót, choć tłómoki były upakowane — zatrzymał się jeszcze.
Przykro mu było nad wyraz wszelki zostawić p. Michalinę ze swym wrogiem. Uczucia tego wytłómaczyć sobie nie umiał; nie był zazdrośnym, bo ani sam się nie kochał, ani posądzał Horpińskiego, aby sięgał tak wysoko, — ale widzieć go przy p. Michalinie — nie miło mu było!
Przez wszystko wiedzącego Konrada doszedł, że małe wieczorki, w kółku poufałem, urządzały się dla kasztelanowej, do których i Horpiński miał być przypuszczony, gdy o nim, o Emilu, mowy nie było.
Zaszkodzić mu nie mógł już i nie umiał. Przynajmniej chciał tego dokazać, ażeby on nad nim pierwszeństwa nie miał i postanowił bądźcobądź, postarać się o to, aby być choć raz przypuszczonym do staruszki.
Wiedział, że jeszcze dalsze niż z Zawierskiemi łączyło ją pokrewieństwa z panią Bończyną. Zdawało mu się, że postąpi sobie nader zręcznie, gdy listem oznajmi o chorobie pięknej wdówce i narzuci się jej za opiekuna i towarzysza, gdy — zapewne zechce odwiedzić babunię.
Nie zważał na to, że ta troskliwość o wdowę, zwiąże go z nią więcej i może dać do myślenia.
Nie zastanawiając się nad skutkami tego kroku, napisał list i oddał go na pocztę.
Kasztelanowa była bardzo bogatą i bezdzietną: wszyscy więc krewni dalsi i bliżsi, nadskakiwali jej pochlebiając sobie, że o nich będzie pamiętać. Oprócz tego p. Bończyna rada była widzieć Warszawę, a i grzeczność Paczuskiego czyniła na niej pewne wrażenie. Przybyła więc natychmiast, dała o tem znać Paczuskiemu i posłała dowiedzieć się: kiedy babunię odwiedzić będzie mogła.
Odpowiedź nadeszła uprzejma, ręką Misi nakreślona, w zastępstwie babuni. Zapraszano Bończynę, choćby natychmiast, ale położony był warunek, aby nikogo z sobą nie przyprowadzała, gdyż Kasztelanową męczą obcy ludzie.
Paczuski, pochlebiający sobie, że mu wdowa wstęp ułatwi, zawiódł się i na tem. Ani przy pierwszych ani przy następnych wizytach nie mogła go wziąć ze sobą.
Ten tylko skutek miała wycieczka pięknej pani do Warszawy, że Emila do niej, ją do niego, bardziej jeszcze zbliżyła. Paczuski, sam o tem niewiedząc, zaplątał się, półsłówkami poszedł dalej niż chciał, nie krył się ze swem uwielbieniem dla pięknych oczu, a śmiejące się piękne oczy wcale się za to nie zdawały gniewać.
Razem byli w teatrze; parę wieczorów przesiedział z panią Bończyną; Emil towarzyszył jej do sklepów, biegał za sprawunkami, naostatek poprowadzał ją aż za miasto. Dopiero powróciwszy, gdy ochłonął nieco i rozważył swe postępowanie, postrzegł, iż poszedł daleko dalej niż należało — i że piękna wdowa trochę miała prawo rachować na niego.
Zmęczony, znudzony, zrozpaczony, w końcu jednego dnia nagle posłał po konie, siadł do powozu i pojechał do matki.
Gniewał się na siebie.