Kuzyn Michał/Rozdział XV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kuzyn Michał |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy nareszcie ze swego zdumienia, Walentyna rzekła do Pani de Luceval:
— Doprawdy, Florencyo, ja nie wiem czy to we śnie czy na jawie! i powtarzam raz jeszcze... ty... tak gnuśna... tak przyzwyczajona do dobrego bytu... taką miałaś odwagę, taką wytrwałość w pracy?
— Słuchaj tedy, jeszcze większe muszę obudzić w tobie zadziwienie. Czy ty wiesz, Walentyno, jakie było moje życie przez cztery lata, a mianowicie, kiedy przed trzema laty, ty i mój mąż przychodziliście dowiadywać się o mnie i o Michała na ulicę Vaugirard?
— Powiedziano nam, że wychodziliście oboje z domu jeszcze przed świtem i wracaliście dopiero późno w nocy.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała Florencya śmiejąc się głośno i swawolnie, — teraz kiedy mi te wspomnienia na myśl przychodzą, i kiedy to wszystko widzę... zdaleka, jakże to jest zabawne! Posłuchaj, oto jest obraz jednego z ostatnich dni mojego czyśćca. On ci da wyobrażenie o tem całem życiu. Wstałam o godzinie trzeciéj; skończyłam kopię jednéj partycyi i koloryzowanie ogromnéj litografii.Nie zadziwisz się przynajmniéj nad mojemi talentami... bo wiesz że w klasztorze najlepiéj mi się udawało... kopiowanie muzyki i koloryzowanie rycin świętych.
— Prawda... i to stało się teraz tak pomocnem dla ciebie?
— Nie inaczéj. Czasami te jedne tylko roboty przynosiły mi po 4 do 5 franków dziennie...
albo raczéj przez noc, nie rachując jeszcze innych moich rzemiosł.
— Innych rzemiosł... jakichże?
— Opowiadam daléj historyę mego życia codziennego... O czwartej wyszłam z domu, udając się na targ...
— O! mój Boże! na targ! a to po co?
— Zostawałam tu w sklepie pewnéj handlarki, która zbyt wielką była damą, ażeby tak rychło wstać mogła... gdzie utrzymywałam jéj rachunki... Było to prawdziwie sielskie zatrudnienie: wystaw sobie skład śmietany, jajek i masła... W samym handlu należałam do pewnego procentu... i zły, czy dobry rok, przynosiło mi to około dwóch tysięcy kilkaset franków.
— Ty... Horencyo... ty... margrabina de Luceval, podobne rzemiosło?
— A Michał?
— Cóż Michał?
— Był nic więcéj, tylko inspektorem dowozów na targu, kochana Walentyno... nic więcéj! Tysiąc pięćset franków, wielkie poważanie ze strony panów ogrodników i panów przekupniów. A obok tego, wolny już od godziny dziewiątéj z rana, w którym to czasie, udawał się do swego biura jak ja do mego magazynu.
— Jakto, do twego magazynu?
— Tak jest przy ulicy Suchy-las, pod Złotym koszykiem; byłam pierwszą panną u znakomitéj kupcowej bielizny, w domu dawnéj daty, a ponieważ, nie chwaląc się, umiem krajać z pewnym gustem, przeto nie miałam równéj sobie pod względem kroju mantylek, płaszczyków, wizytek, kołnierzyków, i pod względem sztuki garnirowania; ale musiano mi bardzo drogo płacić, tysiąc pięćset franków; trzeba korzystać ze swéj wziętości; tysiąc pięćset franków rocznie i życie... to nie lada pensya! Lecz przy tem wyraźny położyłam warunek, że do sprzedaży nigdy pokazywać się nie będę: bałam się, aby mnie jaka dama nie poznała, co byłoby pomieszało wszystkie moje szyki.... wychodząc z magazynu...
— Co, więc to jeszcze nie koniec twej pracy?
— O godzinie ósméj? a to zkąd? gdyż i ten warunek sobie jeszcze zastrzegłam, że będę wolną o godzinie ósméj, ażeby korzystać z reszty czasu... Przez rok, pracowałam w domu nad krzyżową robotą, przepisywałam nóty, i robiłam moje akwarelle; lecz późniéj, żona jednego z przyjaciół Michała wynalazła dla mnie coś cudownego, starą jednę kobietę, ślepą, najlepszą w świecie... lecz mizantropkę; ta, nie mogąc wychodzić z domu, i nie lubiąc przyjmować u siebie, wolała przepędzać wieczory na czytaniu jakiem; to też przez trzy lata byłam jéj lektorką za 600 franków rocznie. Przybywałam do niéj o dziewiątéj; czytałyśmy lub rozmawiały na przemiany, a potem podawano herbatę. Dama ta mieszkała przy ulicy Tournon, tak, że Michał, przychodził po mnie po północy wracając z swego teatru.
— Ze swego teatru?
— Tak, z Odeonu.
— O! mój Boże! — zawołała Walentyna, — więc on był aktorem?
— Jakaś ty szalona! — rzekła Florencya śmiejąc się na głos.
— Bynajmniéj; on był kontrolerem w Odeonie. Powiadam ci, żeśmy wszystkie prowadzili rzemiosła... Michał pełnił te obowiązki w teatrze po wyjściu ze swego bióra, gdzie pobierał dwa tysiące czterysta franków rocznie.
— Michał? tak gnuśny?... dawniej niezdolny nawet zajmować się własnemi interessami?
— A, pomyśl jeszcze, że wracając do domu, przepisywał na czysto książki handlowe, co także powiększało nasze dochody... Tym sposobem, kochana Walentyno, domyślasz się pewnie, że żyjąc z największą oszczędnością, obywając się zimą bez ognia, usługując sami sobie, i poświęcając nawet nasze niedziele pracy, w przeciągu czterech lat zebraliśmy potrzebną nam kwotę... I cóż! opowiadając ci o cudach wywołanych przez lenistwo, czyliżem ci nie prawdę mówiła?
— Rzeczywiście, nie mogę przyjść do siebie... to prawie nie do uwierzenia.
— O! mój Boże! Posłuchajno, Walentyno, co Michał mówił: „W piersiach wielu istot bardzo pracowitych, mieści się żywe zamiłowanie lenistwa. Dla czegóż to tylu ludzi ani dumnych ani chciwych pracuje częstokroć z niezmordowanym zapałem? Dla tego żeby mogli jak najprędzéj wypoczywać. A czemże jest wypoczynek, jeśli nie lenistwem? To też” dodawał Michał z uśmiechem, „trudno przypuścić, jakiéj ogromnej pracy zdolny jest podjąć się człowiek leniwy, kiedy mu się uśmiecha myśl że kiedyś wypocznie.”
— Masz słuszność... Pojmuję teraz że zamiłowanie w lenistwie, może chwilowo natchnąć nadzwyczajnym zapałem do pracy, lecz powiedz mi teraz Florencyo, dla czego mieszkania wasze były tak blisko siebie a jednak rozłączone?
— O! co do tego, Walentyno, było to z naszéj strony wieńcem naszego rozumu... był to pomysł mądrości.... wzniosłéj... heroicznéj, — rzekła Florencya z wyrazem tryumfu i wielkiej wesołości; — powiedzieliśmy sobie bowiem: „Jaki jest nasz cel? Zebrać w czasie jak najkrótszym to co nam potrzeba; w takim zaś rozumieniu, czas jest pieniądzem, im mniej zatem stracimy czasu, tem więcéj zarobimy pieniędzy; dla nas zaś najlepszym środkiem stracenia wiele czasu, byłoby częste przebywanie z sobą, a tem samem, oddawanie się przyjemnościom gawędzenia o naszych marzeniach, o naszych widokach, byłoby to dla nas tak słodkiem, wprowadziłoby nas to na taką drogę, że wtedy bywaj zdrowa praco, i wszystkie środki mające nam zapewnić późniejsze wypoczywanie; gdyż chcąc wypoczywać, czyli próżnować, trzeba mieć za co żyć wygodnie. To jeszcze nie wszystko, mówiliśmy sobie: Wprawdzie, czujemy jakiś świątobliwy wstręt do miłostek, które przynoszą tylko trudy i zmartwienia, jest to bardzo moralnie; lecz obecnie, kiedy jesteśmy wolni, kiedy miłość nasza mogłaby żadnych nie doznawać przeszkód, oj, oj, kto wie? szatan jest bardzo zręczny, w cóżby się obróciła nasza praca? Ile to czasu straconego, czyli właściwie mówiąc, ile straconych pieniędzy! bo, gdzież znaleźć odwagę ażeby się oprzeć powabom lenistwa i miłości? Nie! nie! bądźmy nieubłaganymi dla siebie samych, nie narażajmy przyszłości i przysiążmy sobie, w imię naszego bóstwa, że nie wymówimy do siebie ani jednego słowa, dopóki nie zbierzemy sobie naszego majątku.”
— Jakto! przez te cztery lata?
— Dotrzymaliśmy święcie naszéj przysięgi.
— I ani jednego słowa?
— Ani jednego słowa, poczynając od dnia w którym rozpoczęliśmy naszą pracę...
— Florencyo, ty przesadzasz... Taka wstrzemięźliwość, jest niepodobną.
— Przyrzekłam wyznać ci całą prawdę i tę powtarzam!
— Lecz, ani jednego słowa nie wymówić, to mi się zdaje być przesadzoną ostrożnością.
— Przesadzoną! Mój Boże! Wszakże wszystko od jednego zależało słowa... A to jedno słowo wyrzeczone, któżby mógł zaręczyć za resztę?
— Więc przez te cztery lata?
— Nie wymówiliśmy do siebie ani jednego słowa... lecz względem rzeczy ważnych, względem środków przedsięwziąść się mających, pisywaliśmy do siebie... oto wszystko... Wyznać ci także muszę, żeśmy sobie wymyślili sposób porozumiewania się przez ścianę oddzielającą nasze mieszkania, było to właśnie tyle ile nam było potrzeba, ażeby powiedzieć sobie: dobranoc Michale, — dobranoc Florencyo; zrana zaś: dzień dobry Michale... — dzień dobry Florencyo;... lub też: Już czas do pracy, a niekiedy odwagi Michale — odwagi Florencyo, pamiętajmy o naszym Raju, a wesoło znośmy dzisiejszy Czyściec. — Widzisz więc jak byliśmy przezorni taką obierając sobie metodę; czy uwierzysz przecież, że Michał i tak jeszcze miał czas do gawędki przez ścianę, za pomocą swego trzonka od noża, tak, że nieraz byłam przymuszona nakazywać mu milczenie... Pomyśl że teraz sama, czyśmy wiele czasu stracili na rozmowach?!
— I ten dziwny sposób porozumiewania się był dla was wystarczającym?
— Aż nadto... nie prowadziliżeśmy wspólnego życia, pomimo tego muru, który nas rozdzielał? Nasze umysły, nasze najmniejsze myśli nie prowadziłyż do jednego celu? a goniąc za tym celem zawsze myśleliśmy o sobie. Zresztą rano i wieczór widzieliśmy się zawsze, nie byliśmy kochankami i to nam wystarczało... Nakoniec przed dwoma tygodniami cel nasz został dopięty; w przeciągu czterech lat zebraliśmy kwotę czterdzieści dwa tysiące dwieście franków. Spodziewam się że to było pięknie! Jużeśmy mogli przed kilku miesiącami wypocząć, lecz powiedzieliśmy jeszcze sobie, albo raczéj napisali: »Dobrze to jest, pragnąć tylko rzeczy koniecznych; lecz potrzeba przecież ażeby i ubogi przechodzień zapukawszy do drzwi naszych, znalazł gdy będzie głodnym to co jemu jest koniecznem... Nic nie nadaje duszy i ciału tyle spokojności, jak wewnętrzne przekonanie, że się było dobrym i ludzkim» — To też, raz się już wdrożywszy, przedłużyliśmy jeszcze trochę nasz czyściec. Jakże! przyznaj teraz Walentyno, że nie masz nic jak lenistwo coby mogło dodać więcéj odwagi, więcéj chęci do pracy i... cnoty.
— Bądź zdrowa, Florencyo — rzekła pani d’Infreville, głosem stłumionym, zalewając się łzami, i rzucając się w objęcia swéj przyjaciółki — żegnam cię... żegnam na zawsze...
— Walentyno!... co mówisz?
— Wątła i ostatnia nadzieja przywiodła mnie tutaj... nadzieja szalona, jak wszystkie nadzieje uporczywéj i zawiedzionéj miłości... Zegnam cię... ostatni raz żegnam! Bądź szczęśliwą z Michałem; Bóg stworzył was wzajemnie dla siebie... a na wasze szczęście zarobiliście... zasłużyliście waszem poświęceniem.
W tem nagie zadzwoniono u drzwiczek ogrodu.
— Pani... pani — zawołała stara mamka, przybiegając skwapliwie i trzymając w ręku list niezapieczętowany — ten pan który został w pani powozie, polecił mi oddać jéj ten list natychmiast... wracał od strony tego płotu — dodała służąca, wskazując ręką na gęstwinę tworzącą w tem miejscu jakby żywopłot.
Florencya spojrzała z wielkiem zadziwieniem na Walentynę, która otworzyła list obejmujący w sobie drugi jeszcze bilet, i przeczytała w nim następujące słowa ołówkiem napisane:
„Racz pani te kilka wyrazów doręczyć Florencyi, i wracaj spiesznie... trzeba odjeżdżać., nie ma już nadziei...“
Pani d’Infreville podniosła się jak gdyby odejść chciała.
— Walentyno, gdzie idziesz? — zapytała skwapliwie Florencya, biorąc swą przyjaciółkę za rękę.
— Poczekaj na mnie chwilkę — odpowiedziała pani d’Infreville, ściskając prawie konwulsyjnie dłonie swéj przyjaciółki; — poczekaj na mnie... a tymczasem przeczytaj...
Następnie oddawszy Florencyi otrzymany bilet, oddaliła się szybko, gdy tymczasem młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona, czytała następujące wyrazy, również — ołówkiem skreślone
»W chwili kiedy pani d’Infreville zbliżała się do pani... ja, przez płot dostałem się do ogrodu... a ztąd do gęstego klombu,... wszystko słyszałem... Niepewna, ostatnia nadzieja sprowadziła mnie tutaj,... i jeżeli wszystko mam wyznać... kiedy mnie ta nadzieja zawiodła... chciałem się pomścić... Teraz wyrzekam się nadziei równie jak zemsty... Bądź szczęśliwą... Florencyo... Odtąd tylko szacunek i uszanowanie czuć dla ciebie mogę.
»Tego jedynie żałuję, że nie mogę ci wrócić zupełnéj wolności; prawo sprzeciwia się temu; musisz więc przystać na noszenie jeszcze mego nazwiska.
»Żegnam cię Florencyo, żegnam na zawsze... nie ujrzysz mnie nigdy... nigdy o mnie słyszeć nie będziesz;... ale od dnia dzisiejszego zachowaj dla mnie przychylne wspomnienie, jako dla twego najlepszego i najszczerszego przyjaciela.
Pani de Luceval rozrzewniła się tym listem, po którego przeczytaniu usłyszała turkot powozu oddalającego się coraz bardziej od jéj mieszkania.
Domyśliła się wtedy że Walentyna już nie powróci wcale.
Gdy na schyłku dnia Michał przyszedł do pani de Luceval, ta oddała mu list swego męża.
Michał równie jak Florencya wzruszony został tym listem, poczem dodał z uśmiechem:
— Szczęście, że Walentyna jest wdową!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We dwa lata potem, czytano w dziennikach ówczesnych następujące doniesienie:
Piszą z Symarkellib: Śród rzadkich podróżnych, którzy aż dotąd ośmielili się zwiedzać najwyższe szczyty Kaukazu, cytują nam dwoje nieustraszonych turystów, pana i panią *** którzy wykonali to w miesiącu maju roku bieżącego. Ostatnia z nich, brunetka, kibici kształtnéj i znakomitéj piękności, była przebrana po męzku, i podzielała wszystkie niebezpieczeństwa téj awanturniczéj wyprawy: przewodnicy nie mogli się odchwalić jéj odwagi, krwi zimnéj i wesołości. Utrzymują, że ci niezmordowani podróżni, zwrócili się niespodzianie do Petersburga przez bezludne stepy, ażeby jeszcze przybyć na czas i połączyć się z wyprawą morską kapitana Moradoff, której poruczono zbadanie strefy podbiegunowéj. Silne protekcye, jakie państwo *** znajdą u Dworu, czynią im nadzieję, że uzyskają żądaną łaskę, i że będą mogli mieć udział w téj niebezpiecznéj wyprawie do okolic północnych.
Piszą nam z Hyères, pod dniem 29 grudnia: »Nadzwyczajne zjawisko roślinne okazało się niedawno w naszej okolicy. Opowiadano nam o drzewie pomarańczowem, które w obecnéj porze roku miało zakwitnąć. Ponieważ zdawało się, jak gdybyśmy powątpiewali o tem, zaprojektowano nam ażebyśmy się naocznie przekonali. Jakoż udaliśmy się ztąd o dwie mile, do małej posiadłości leżącéj nad brzegiem morza; tu, śród klombu pomarańczowego widzieliśmy, własnemi oczyma widzieli, co się nazywa widzieli; jedno z tych wspaniałych drzew, okryte w całem znaczeniu tego wyrazu gęstemi pączkami i kwieciem i na sto kroków dokoła powietrze wdzięczną wonią swoją napełniające. Sowicie zostaliśmy wynagrodzeni za trudy naszéj podróży widokiem tego pięknego zjawiska i uprzejmem przyjęciem państwa Michałostwa ***.